PROLOG
Dni Światła - Tom I - Dziedzictwo - Część Pierwsza - Rozdział I
II

     CZĘŚĆ PIERWSZA
     

      I
     
      Wychodziłem wraz z innymi bierzmowanymi
ku bramom świątyni Trójjedynego Boga.
Otoczony dźwiękiem płynącym z organów,
rozmyślałem o Znaku uczynionym na czole –
wszak rozpoczęła się właśnie chrześcijańska dojrzałość.
Przed wyjściem oddałem pokłon Panu,
wdzięczny za obdarowanie mnie wielką Łaską.
      Obecni tam znani i nieznani mi bliźni
odchodzili z czasem każdy w swoją stronę.
W jaki sposób miałem dalej świętować?
Czy, jak zawsze, wracając do siebie?
By było tak samo jak przed Sakramentem?
      I nagle pewne natchnienie ogarnęło me myśli,
by pójść w innym kierunku niż zwykle wybieranym.
Innym niż dom, innym niż przyjaciele,
innym niż Biskup oraz Kapłani.
      Tam gdzie nikt nie zagląda, za domy mieszkańców,
ku wzgórzom nadrzecznym – w rejon wędkarski
i dalej, do majowo zielonego rezerwatu,
trudno dostępnego dla zwykłego domatora,
gdyż żaden autobus ani pociąg miejski
nie przejeżdżał blisko tej dziewiczej kniei.
A wystarczyło pójść tam na piechotę,
obmyśliwszy sposób, jak przekroczyć wodę…
      Po krótkim spacerze dotarłem na miejsce.
Ujrzałem z wydmy ludzi na pomostach.
Nawet po drugiej stronie szerokiej przeprawy
stali z wędkami miłośnicy ciszy,
cierpliwi i wytrwali w myśliwskiej profesji.
      Myślałem, że zapytają, po co tu przyszedłem,
lecz oni spoglądali na mą spokojną twarz,
dumając, dlaczego ktoś u nich zagościł.
      — Przepraszam, czy mógłbym przepłynąć rzekę? Nie przeszkodzę w połowie, tylko chciałbym ominąć spławiki.
     
Zapytany, zdumiał się tymi słowami.
Pozostali, słysząc to, dziwnie na mnie popatrzyli.
A ja już zdejmowałem buty, by wstąpić do wody.
      Uczynny człowiek pożyczył mi łódź
i suchą nogą przebyłem wartki nurt.
      — Dziękuję panu bardzo za pomoc!
     
–Wędkarz– Dziękujmy Panu wszyscy za to, że ktoś jeszcze ma odwagę prosić o Dobro i że ktoś chętnie je jeszcze chce dawać! Pozostaw łódkę na tamtym brzegu, odważny synu.
     
Straciłem już rzekę z pola widzenia.
W nieprzebranych  i zwartych leśnych ostępach
bujne podszycie stawało się coraz gęstsze
na mojej bardzo umownej ścieżce.
Gdy krzaki, przez nikogo nie sadzone,
zablokowały dotychczas swobodne
przejście, rozważałem, czy można okaleczyć las
dla jednego turysty, który wybrał skrót?
      I wtedy dostrzegłem znakowany szlak
prowadzący wzwyż po łagodnym stoku.
      Dokąd kroczyłem na tej wymyślnej wycieczce?
Czy może byłem dokądś prowadzony?
      W przeciwnym kierunku do szybkiego marszu
z obu stron równie szybko sunęły drzewa,
jak mijany przez wyspy statek na morzu,
jak pejzaż za oknem mknącego pociągu,
jak góry spłaszczone pod pędzącym samolotem,
jak przykłady wynikłe z teorii względności…
      To ja sam wyszedłem do przerzedzenia w krzewach
na dziwnej polanie, jednostajnie zalesionej.
Drzewa rosły tu tak samo gęsto, jak wszędzie.
Oko jednak zgłębiało otwarte przestrzenie.
Wnet na myśl przyszły wspomnienia młodości
z przepięknych lasów widzianych nad morzem.
A tu od dawna były tak blisko domu!
W chronionym rezerwacie pierwotnego boru.
      Wielce zachwycony, pragnąłem dłużej tu zabawić
i powracać często do miejsca wakacji,
by włączyć w codzienność niecodzienne chwile.
      Dziękując za ten dzień, zatrzymałem się
i, pełen wdzięczności, zaśpiewałem hymn bierzmowanych.
Dopełniając piękna, rozległa się w przestrzeni.
      Odtąd już często śpiewałem pieśni religijne.
      Ruszyłem dalej, nie żałując wcale,
że nie zostałem dłużej na owej polanie.
A jednak ilekroć wracała do mej pamięci,
to zawsze na pierwszy plan wysuwała się modlitwa,
wraz z którą wszystko wokół było „sfotografowane”.
      Wstąpiłem na grań porośniętą brzozami,
choć wokół rozpłaszczała się wielka równina,
lecz tu, w miejscu osłoniętym przez zieleń,
wąwozy i kaniony urozmaicały teren.
Wszedłem na szczyt, dobrze ukrywany przez drzewa.
Już wyżej pójść nie mogłem, tylko po co się wspinać,
skoro w pustej przestrzeni tkwiła planeta…?
      Zstąpiłem drugim zejściem, gdzie wciąż prowadził szlak,
pokazując turyście okrągłe zagłębienia
wypełnione wodą lub od dawna suche.
Zdradzały mądrym ludziom swoje pochodzenie…
      Minąłem to miejsce, wychodząc na równe,
podmyte mokradłem z bogatym podszytem.
Tu ścieżka przemieniła się w kładkę
zawieszoną metr nad dzikim bagnem,
wprowadzającą gościa do pierwotnej krainy.
Wiatr szumiał pośród obfitych liści.
Dzięki zwykłemu mostkowi tak wiele ujrzałem,
dzięki nagłej myśli tak wiele przeżyłem.
      Wyprowadzony z dziewictwa tak niedostępnego,
jakby z zamierzchłych czasów, którym złożyłem wizytę,
znalazłem się na polach obsianych żytem.
      Niebo błękitniało nad żółtą miedzą,
jakiś samochód przyjechał do zakładu obok,
białe ptaki obsiadły niewielkie jezioro,
a nad wiejską osadę wystrzeliwał kościół.
      Tak, nawet tutaj cieszył się wzrok,
oglądając krajobraz teraźniejszości.
Ze wszystkiego promieniała absolutna zwykłość.
      Wtem spadł, jak mgnienie, meteoryt.
      Straszny huk ucichł. Wyszedłem zza drzewa.
Ujrzałem maleńki krater, a w nim mały kamień.
Czerwienił się z gorąca i zastygł na skałę.
Pojawił się znikąd.
      Przyleciał z Kosmosu.
      I szybciej niż mgnienie doszedłem do wniosku,
że są inne miejsca niż Święta Ziemia,
planeta, na której się wychowałem.

       
     

PROLOG
Dni Światła - Tom I - Dziedzictwo - Część Pierwsza - Rozdział I
II