V
Dni Światła - Tom I - Dziedzictwo - Część Pierwsza - Rozdział VI
VII

     VI
     
      I tak oto znaleźliśmy się u podstawy
parku narodowego, górującego nad światem.
Jakaż wzmogła się radość, gdy swą obecnością
zaszczyciła nas przybyła ekspresem Agata.
      Szykowaliśmy się na dworcu do wyprawy.
Każdy wyekwipowany był w szereg rzeczy,
tylko mój bagaż okazał się najskromniejszy,
choć poruszał umysły swym skomplikowaniem.
      W tym oczekiwaniu prędko minął nam czas.
W końcu nasz przewodnik powiódł nas w nieznane,
a my ruszyliśmy wytyczoną przezeń drogą.
      Przy końcu domów i pól uprawnych
przekroczyłem granicę ziemi zamieszkanej.
Dalej bór rozległy i nieprzenikniony
z rzadką siecią ścieżek i ograniczonym wstępem
rozrastał się wszędzie olbrzymim pierścieniem,
otaczając szczyty barierą zielonej przyrody.
Jak daleko od bezpiecznej osady
zapuszczali się w głąb boru jej mieszkańcy?
Ile minut drogi przebywali lasem,
w ilu jeszcze miejscach nie stanęły ludzkie stopy?
Pomiędzy szlakami, pełnymi wędrowców
tworzyły się lądy nieprzebranej dziczy
i chociaż daleko stąd były wierzchołki,
do środka tych wysp musiało być dalej niż na szczyty!
A kiedyś, gdy siekiera nie przecięła puszczy,
ileż czasu zajmowało dojście do turni…?
      Pochyłość wstąpiła pod nasze nogi,
a świat ograniczył się do drzew naokół.
Choć w zagęszczeniu swym wzbudzały wręcz klaustrofobię,
w rozciąganiu się w dal wydały się nieskończone.
Tu nie zwracaliśmy na siebie większej uwagi;
tracił na znaczeniu najbliższy towarzysz.
Cisza otwierała nas na odgłosy przyrody.
Jednomyślność czerpania ze skarbu dla malarzy,
dla muzyków, poetów, aktorów i pisarzy
złączyła nas skrytymi więzami jedności celu…
      Zatrzymała się na chwilę przy niewielkim kamieniu
jedyna osoba, o której marzyłem
i, znalazłszy się w mym sąsiedztwie, została w zasięgu.
      Obserwowałem ją stale w polu widzenia,
kierując doń łaknące wzajemności spojrzenia.
Odpowiadała nań przy pokonywaniu wiraży,
nie patrzyła przecież za mnie – nikogo tam nie było.
A to wiedziałem na pewno: zerkała w me oblicze.
Przeszyty do głębi wyrazem jej oczu,
koronującym dostojeństwo twarzy,
zrozumiałem, że jest inna niż wszyscy, których znałem.
A wyrażała wobec mnie przychylność,
jak ja wobec niej – w miłującym wzroku.
      W otoczeniu wyrwanym z zawiłości spraw doczesnych
przeżywałem bezsłowne wyrażanie uczuciowości.
      Przy kolejnym spotkaniu czarnych plamek naszych źrenic
znikła przestrzeń wokół a ja zastygałem w bezdechu.
Wciąż kontemplowałem jej przebywanie przy mnie.
Te wspólne uczucia były spełnieniem marzeń
o szczerym kochaniu bez nieczystych wrażeń.
I choć zabrakło wspólnych czynności lub rozmów,
zastępowała je świadomość samej obecności,
dużo więcej znacząc w tym wyróżnionym miejscu
niż tysiąc trywialnych słów na nizinie.
Każdy swój ruch dobierałem, gdyż był przez nią „widziany”,
a w zamian jej chód stawał się bardziej poważny,
ukazując wnętrze pełne szlachetności.
Pogłębiało to chwile miłosnej radości.
      Znad przerzedzenia po lewej stronie ścieżki
wyłonił się obraz znad wielkiej przepaści.
Z niewielkiej doliny wyrastał strzeliście
potężny stok góry, oblewany światłem.
Południowe słońce, odbite od kamieni,
iskrzące się rozbłyskami na połoninach,
oblało poświatą zarys stromej grani,
tak odległej, zdało się, że nie jest się w stanie
tam dojść.
      Któż wierzył, że jeszcze tam przybędziemy?
A my stale parliśmy wzwyż, choć cel był wciąż odległy…
Lecz ten, kto przebywał tam w tym momencie,
z dala od zwykłego miejskiego życia,
ten choć na chwilę stawał się innym człowiekiem.
Zapomniał o swych problemach; nic go nie bolało.
  
      Czułem jak to wspaniale, kiedy przy dążeniu
wzwyż działały w mej duszy te wszystkie uczucia,
jakie zaznałem dzięki temu pięknemu dziewczęciu.
      Na powrót rozległy widok znikł za licznym drzewem
a puszcza ponownie przestrzeń wokół nas.
      Niespodzianie zakończyła się stromizna,
a wierzchołek lokalnego wzniesienia
ozdobiła kaplica o dawnym pochodzeniu.
Przewodnik rzekł nam, że dawno temu zdarzył się
tu Cud: widziano Maryję, Matkę Zbawiciela.
Na te słowa poszły w ruch kamery.
      Wstąpiliśmy do wnętrza śródgórskiej świątyni.
W kamiennych murach sprzed tysiącleci
uczyniliśmy znak Krzyża i uklękliśmy.
Przypadło nam przebywać dość blisko Ołtarza.
Wnet każdy z wędrowców rozpoczął modlitwę.
Na ów Ołtarz skierowałem spojrzenie.
Gdyby była niedziela, stałby tam Kapłan.
      Nie mogąc zebrać myśli, powtarzałem tylko sentencje,
a myśli me szybko przylgnęły do niewiasty.
Nagle zerknąłem na nią, pełen tęsknoty.
      Wzdrygnęła się.
Lecz nie odwróciła głowy.
      Przymknąwszy wpół powieki, modliła się żywiej.
      Zwróciła na mnie oczy, jakby coś mówiła.
Przeszyły mnie wyrzutem. Odstąpiła w tył.
      Po minucie może skończyła się wizyta
w kaplicy, z której zaraz wyszliśmy.
      Na zewnątrz poczułem, jakby Ktoś na mnie
patrzył; zdało mi się, że postąpiłem nagannie.
Minąłem pamiątkę odwiedzin Maryi –
odlany w betonie odcisk stopy świętej.
      Obróciłem się nagle i rzekłem:
      — Przepraszam.
     
Teraz każdy zstępował ku dołowi,
a mrok gęstniał wraz z liśćmi. Zakryły słoneczny blask.
Szlak wił się coraz to bezładniej,
by z wyżyn zaprowadzić nas do kotliny, na dno.
Tu przyszło wędrowcom uważniej obserwować ścieżkę
i częściej przestępować spotykane przeszkody.
A górskie granie, uprzednio po lewej widziane,
na powrót wzrastały w niedosięgłej dali,
lecz uwagę turystów przykuły nagie skały
wystające gdzieniegdzie z zielonego podszycia
o przeróżnych kształtach, przez wieki rzeźbionych.
Coraz to więcej ich tu przybywało,
a szlak zdawał się niknąć w kamiennym labiryncie.
      Dotarliśmy do skupiska większej ich ilości,
podziwiając na dnie śródgórskiej niecki
całkiem nową dla nas powierzchnię ziemi.
Już tylko kamienie służyły za chodnik,
mimo, iż ledwo pół metra poniżej
ścieliły się w szczelinach kępy traw.
W największym skupieniu stawialiśmy kroki,
omijając okazje do złamania nogi.
      Przewodnik przystanął i zarządził odpoczynek.
Każdy z nas już się tu zadomowił,
znalazłszy swą skałę pośród wysp ich mrowia.
Niektórzy zaś przechodzili z jednej na drugą,
zmieniając co chwilę obiekt swej „własności”.
Nie usiedzieli na twardym zbyt długo.
      Korzystaliśmy z uroków życia pośród przyrody.
Agata siedziała – widać – zamyślona;
patrzyła przed siebie bez woli widzenia.
Już nawet nie próbowała spoglądać na mnie.
I ja zaprzestałem odwzajemniać spojrzenia.
Z szacunkiem pozostawiłem ją w samotności.
      Przeskakiwałem z kamienia na kamień.
Trwając w czujności, szukałem swej drogi.
Wykonywałem precyzyjne skoki,
lądując, wsparty dłońmi, w miejscach przeznaczenia.
Jak inni z obawą chodzili powoli,
tak ja przemierzałem przestrzeń w pełni swobody,
jak zamierzchli mieszkańcy gór, którzy niegdyś tu żyli…
      Prócz przyrody ochotę do życia wzmogły
przemyślenia o uczuciu wyrosłym tak nagle,
tak silnym, jak żadne dotąd żywione do dziewczyny,
tak nowym, że cały stałem się inny.
      –Przewodnik– Zgubiłem szlak! Nie odchodźcie stąd, ja zaraz wrócę, tylko zorientuję się, gdzie jesteśmy.
     
Zamarły rozmowy u połowy artystów
i strach wstąpił na każde kobiece oblicze,
a mężczyźni snuli między sobą skrycie
ciche fascynacje z powodu nowej przygody.
      Wyjąłem z kieszeni małe urządzenie
i prędko zdobyłem nasze współrzędne,
bez żadnych sygnałów, bez żadnej anteny,
badając spolaryzowane promienie słoneczne.
      Ujrzałem na mapie punkt naszego pobytu
i optymalną trasę do najbliższej ścieżki.
Poczekałem kwadrans, aż wrócił przewodnik,
wielce zatroskany poszukiwaniami.
Pokazałem mu mapę ze szkicem nowej trasy.
W odpowiedzi uczynił grymas zazdrości.
      Lecz skierował siebie we wskazaną stronę
i po chwili potwierdził, że znalazłem drogę.
      Turyści cieszyli się, że znów będą wchodzić
pod górę, jakby nic nie robili sobie ze zmęczenia,
które rosło wraz ze wzrostem spadku.
      Las przerzedził się. Królowały tu iglaste drzewa.
Po prawej i lewej znajdowały się zbocza,
oba niedostępne w swej pochyłości,
oba jednakowo surowe i groźne.
Nad czubkami świerków i wyniosłych sosen
błękitniało niebo, inne w tychże stronach
niż sklepienie ponad równinami.
      Tu wreszcie nastał podniosły nastrój.
Udzielił się wszystkim patrzącym na przebytą trasę,
dumnym ze zdobycia tak dużej wysokości.
Zorientowaliśmy się bowiem w bliskości
granicy pierścienia lasu, obecnej
  w pobliżu końca naszej wyprawy.
      Nie wspominając zdarzeń sprzed paru kwadransów,
radośni wędrowcy uśmiechali się do siebie,
mając lepszy humor niż na dnie jaru.
Coś złączało ludzi pomimo przeróżnych barier.
      Odtąd już każdy, kto tu zagościł,
na zawsze zapamiętał swoich kompanów.
      Zatrzymaliśmy się przy rozstaju szlaków.
      Po głębszej refleksji zdałem sobie sprawę,
że tak naprawdę jestem w górach po raz pierwszy,
że czekałem na to właściwie od dziecka,
nie wiedząc, że w jednym dniu zatracę pamięć wielu lat,
że w wielkiej – co prawda doczesnej – szczęśliwości,
ogarnie mnie tak ogromne uniesienie
a każda chwila tu spędzona będzie tak przyjemna,
że żaden szczegół tej podróży nie zniknie z pamięci…
      Że na niewielkiej przestrzeni łańcucha
ujrzę pole do eksploracji: choć ciasne – a wielkie…
      Odbywał się teraz stromy marsz coraz węższą percią
po coraz bardziej niepewnych gruntach,
gdzie ledwo dało się uzyskać swobodę ruchów
i utrzymać równowagę w przyparciu do ściany,
szczególnie w obliczu bardzo wąskich łuków.
I tylko okoliczne drzewa przysłaniały
obawę o śmierć w czelustnej otchłani.
      Znaczyłem sposób przejścia dla idących za mną,
a tamci naśladowali nas z uwagą.
Sam nie podzielałem troski o bezpieczeństwo,
idąc na czele pochodu, tuż za przewodnikiem.
Skupiłem się na służeniu innym pomocą.
Współtworzyłem przygodę bez lęku o życie.
      Wtem wstąpiliśmy na rozległą płaszczyznę
ścieloną spękaną gdzieniegdzie masą kamiennej skały,
a w dół rwało się kilometrowe urwisko
położone nad przepastną otchłanią bezkresu
doliny, która sięgała aż do fal morza
wbitego klinem w kontynentalne bezdroża.
Ten amfiteatr, umieszczony tak wysoko,
odstraszał krawędzią szeroką na sto metrów
oraz pionem bezdennej i śmiertelnej przepaści.
      Nikt nie odważył się, aby podejść bliżej.
Postąpiłem naprzód jak pierwsi odkrywcy,
i ujrzałem więcej, niż widzieli wszyscy.
      Oto, stanąłem, jak przywódca, nad bezmiarem kraju
i wewnętrzny głos pytał mnie, czy jestem godzien,
a ja spojrzałem w dal, widząc niewidzialną Drogę,
na którą jeszcze niedawno wstąpiłem.
Wierzyłem namiętnie, że ona naprawdę istnieje.
      I na wewnętrzne pytanie znałem już odpowiedź:
pragnąłem podążyć za Głosem Bożym.
      W zielonym morzu miast, pól i lasów
tonęły problemy ludzi naszych czasów,
a iluż z nich swe oczy kierowało wzwyż,
nad padoły nizin, nad powierzchnię ziemi,
nad zasięg lunety, nad wszystko, co materialne,
by życie swe uwznioślić i duszę odmienić…?
      Wróciłem do patrzących na mój odważny czyn,
wiedząc, że obserwowały mnie niewieście oczy.
      Już niewiele zostało do granicy lasu.
Szybko mknęliśmy po łagodnej trasie,
obserwując stopniowe karlenie drzew
i spustoszenia uczynione przez wiatr.
Coraz bardziej otwarty widok z prawej
ukazywał drogę przebytą już na tej wycieczce,
a także zdobytą wysokość i długość pierścienia,
okalającego grzbiety aż do przerzedzenia…
      Przechodząc przez granicę roślinnego piętra
dotarliśmy do rozstaju szlaków.
      Poprzez ostatnią linię niskich świerków
ujrzałem po raz pierwszy krzew kosodrzewiny.
Lecz powiedziano nam, że teraz trzeba zejść w dół –
do bazy postoju podniebnych pojazdów,
które sprowadzą nas z powrotem na niziny.
Chętni zaś przygód na własną rękę pójdą na szczyty.
      Wszyscy poza mną przystali na to pierwsze,
a przewodnik rzekł mi, że dam sobie radę z mym sprzętem.
      Artyści-wędrowcy w geście pożegnania
wyjęli białą kartkę i coś do pisania.
Zostawili na niej swoje imiona
oraz spis co ważniejszych dokonań;
część z nich podała nawet adresy zamieszkania
a niektóre wpisy pośpiesznie zrymowano.
      Kiedy przyszła kolej na mą upodobaną,
ta znad kartki posłała mi uśmiech
i długo myślała, co zechce zanotować,
i długo piórem wykonywała rysunek.
      Patrzyłem w jej oczy, czekając na odpowiedź.
Oddała mi pamiątkę i zaraz odeszła.
      Przy załomie drogi wzrok swój skierowała
wprost ku mnie, jakby się ze mną żegnała.
      Znikła wraz z innymi, a ja zostałem sam,
a w ręku trzymałem jej wspaniały portret,
który namalowała z wielkim kunsztem.
Podpisany był nazwą jej miasta i firmy…
      Przeszedłszy na krzaczaste rubieże,
doznałem dziwnego wewnętrznego spokoju
i wzmogło się we mnie pełne Nadziei przeświadczenie,
że nie na zawsze rozstałem się z Agatą.
      Urzekło mnie piękno pobliskiej okolicy,
tak odmienne w tym niezwykłym zakątku,
jak w krainie odległej, chłodnej Północy,
pokrytej od zawsze naturalną roślinną szatą,
do której dostęp był częściowo ograniczony,
choć nikt nie wiedział, z jakiego powodu.
      Mimo iż teren nie sprzyjał bujnemu życiu,
pozbawiony bujnego igliwia,
przewyższał swą dziczą nawet wysoki las,
otwierając przy tym widok na wielkie terytoria.
      Wśród bujnych zarośli podniebnego płaskowyżu
ukryły się grunty podmokłe jak bagno.
Gdzieniegdzie tworzyły się niewielkie stawy,
zatrzymując wodę, która płynęłaby do morza…
      Ten świat nad światem, smagany wiatrami,
niedostępny ludziom i odległy od osad
podarował wędrowcom niezapomniany czas,
którego nie dałoby żadne miasto.
      I nagle spostrzegłem, że dotarłem na grań!
Tak odległą wtedy, gdy byłem tam, na dnie…
      Ruszyłem naprzód ku najwyższemu szczytowi
magistralą ułożoną na jednej z pochyłości.
Raz wiodła mnie wzwyż, to znów się obniżała,
a co chwila zmieniały się widoki.
Coraz rzadziej dochodziła do ścieżki kosówka.
Za plecami została śródgórska równia.
Coraz karlejsze krzewy wzrastały bezładne,
ustępując miejsca mchom oraz porostom.
Kolory ich tak często się zmieniały,
że nie nudziło mnie wcale to ustepienie
a z pierwszym rumowiskiem skalnym – upustynnienie.
      Przeplatanka wszelkich odcieni każdej barwy –
hal zdobionych nagimi skałami i oazami
ostatnich iglaków – rodziła pytanie,
czyją tak naprawdę jest własnością:
czy pobliskich osadników, czy tych, co rządzą krajem,
czy też zalicza się do bezpańskiej dzikiej przyrody,
czy może jest nikłą namiastką Rajskiego Ogrodu,
przejawem Kunsztu właściwego Bogu…?
      Stanąłem u podnóża wypukłości,
kryjącej najwyższe w tym paśmie wierzchołki.
Tu mchy ścigały się po zboczu z kamieniami:
które z nich zwyciężą w pogoni do chwały,
piękniej zdobiąc „dzwonnicę” górskiej wartowni,
która strzegła z wysoka poddane jej równiny.
Sam Stwórca w Woli Swej ją tutaj postawił…
      Postępując naprzód, powoli się wspinałem.
Wysokości rosły, rozszerzał się obraz wokół.
Spłaszczały się na nim do tej samej odległości:
pola uprawne najbliższej osady,
samotne wzgórze przy śródleśnej kaplicy,
kotliny usłane wielkimi głazami,
urwista ściana na przepastnym stoku
i sawanna oferująca rozległe widoki…
      Wobec tego, co widziałem, całkiem oniemiałem.
Zbliżyłem się szybko do kresu eskapady…
      …Aż tu przed sobą ujrzałem niespodzianie
zakryte dotąd krajobrazy przeciwległej grani,
które dopiero teraz się odkryły.
Wierzchołek posiadał spadek z każdej świata strony,
sam zaś był uwieńczony bezroślinną masą skały,
nad którą górował postawiony tu kiedyś Krzyż.
      Momentalnie padłem na zmęczone kolana
i całą swą duszą zacząłem się modlić.
Myślałem o Raju, utraconym przez człowieka
i o ujrzeniu w Niebie twarzą w Twarz Pana…
      On odmienił mnie dziś tym wszystkim, co się stało.
W jednymi dniu przeżyłem jakby cztery lata.
Zrodziła się w miłosnych spojrzeniach Nadzieja
przeżywania kiedyś szczęścia z ukochaną.
Jak długo jeszcze pozostało mi czekać?
Tygodnie, miesiące, pewnie lata całe…
Rozpocząłem podróż ku doniosłym wydarzeniom.
Wierzyłem, że odbywała się ona na serio.
Dane mi zostało poznać Boże Piękno
i podziwem Stwórcy odwzajemniać za nie…
I snułem marzenie o sobie – zbawionym –
na wierzchołku uwieńczonym Znakiem Bożym…
      I w Darze Pobożności, który otrzymałem,
zapragnąłem gorąco się modlić.
      — Pragnę Tobie służyć i wypełniać w Miłości Twoją Wolę. Ufam, że poprowadzisz mnie Drogą, którą dla mnie wybrałeś. Wierzę, że czuwa nade mną Twoja Opatrzność, Stwórco Wszechrzeczy.
     


     

V
Dni Światła - Tom I - Dziedzictwo - Część Pierwsza - Rozdział VI
VII