VIII
W wolnym dniu wyszedłem na przejażdżkę autobusem.
Zamierzałem o zmroku odbyć wycieczkę po osiedlach.
Bus powoli przemieszczał się po wąskich alejach,
co chwilę stawał i na światło czekał;
wokoło śmigały prywatne pojazdy,
a on jechał wolniej niźli zwykły rower.
Tak blisko jedni drugich obcy sobie ludzie
trwali w nieprzyjemnym tłoku oraz ciasnocie.
Ani słowa ze sobą nie zamieniali.
W końcu znikali dla siebie na długie miesiące
aż do następnego niemego widzenia.
Pojazd opustoszał na jednym z przystanków.
Wszyscy stojący zajęli siedzenia.
Młodzież, wracając do domu, toczyła dyskusję.
Wyśmiewali w niej swoich wychowawców
i szyderczo mówili o szkolnej nauce.
Niektórzy z nich szastali wulgaryzmami
a inni wtórowali im śmiechem.
Prym w tej prześmiewczej, jak myśleli, gawędzie,
wiedli ci, którzy fizycznie dominowali.
A miłujący Dobro zamilkli, nieśmiali.
Czasami któryś z nich przytakiwał
tym, którzy zdawali się przewodzić.
Zaś ten, kto dzielił się szlachetnym spostrzeżeniem,
był ignorowany w towarzystwie.
Dziewczynom, także tym ładnym i inteligentnym,
a w zasadzie wszystkim tu obecnym,
imponowała prymitywna siła.
Upatrzyły sobie w niej ideał męskości.
Podziwiani zaś chłopcy popadli w pychę.
Gdy tylko nakarmione zostało ich ego,
zaczęli wygłaszać pełne buntu opinie,
niezgodne nawet z tym, co sami by wyznawali,
gdyby jedni drugich nie podjudzali do złego.
Przyszło mi słuchać, jak przy wtórze słabszych
wychwalano grzeszne prowadzenie się
tych, którzy mieli do zaprezentowania
atrybuty wyłącznie zewnętrzne.
Opowiadano o współżyciu z nierządnicami,
o morderstwach i zdradach obejrzanych w filmach,
o własnych, pożądliwych i butnych wyczynach
oraz o zawsze popularnym nałogu pijaństwa.
Oczerniano także nieobecnych znajomych.
Zawstydzali się ci, którzy tak nie postępowali,
chociaż powinno być zupełnie odwrotnie.
Wysiadłem i znalazłem się w owych ruinach,
które w swej młodości często odwiedzałem,
pozostawionych po wielkiej i pradawnej wojnie.
Czekało mnie przejście na drugą stronę –
do kolejnych osiedli w dalszej części miasta.
Z oddali doszły mnie podejrzane odgłosy
ni to rozmowy, ni krzyków, przytłumione wzniesieniem.
Choć lęk próbował paraliżować mój chód,
ja, ufny w Drogę, którą tu odnalazłem,
odważyłem się.
Wstąpiłem w towarzystwo miejskich wyrzutków,
ciskających złym słowem pod moim adresem,
grożących mi pobiciem oraz kalectwem,
a nawet śmiercią.
Otoczyli mnie.
A ja nie czułem wcale strachu w swej bezbronności,
oczekując, że okażą się wspaniałomyślnością.
Groźne spojrzenia, podsycane sztuczną niechęcią,
przeszywały moje wnętrze. A działo się to
w kraju zamieszkałym przez spokojnych ponoć ludzi.
Zdałem się na Dobroć skrytą pod ciemnością,
przyćmioną udawaną kłamliwą wrogością.
Gdy spojrzeli w moje przyjazne dla nich oczy,
ja, pomny na pomoc Opatrzności, rzekłem:
— Pozwólcie mi przejść.
Postanowili mnie puścić.
I puścili.
Nastało długie milczenie.
Nie patrząc za siebie, zostawiłem ich z tym,
co mogło stać się zalążkiem nawrócenia.
Oto wstąpiłem do osiedla wieżowców,
ogarniając wzrokiem pozasłaniane przestrzenie.
Zapatrzony w siebie tłum przeciskał się deptakiem.
Gdzieniegdzie ktoś skręcił w bok albo stamtąd doszedł.
Lecz nic nas nie łączyło poza zabieganiem
oraz pewnymi więzami pochodzenia,
choć nawet o tych wspólnych korzeniach
nikt nie pomyślał w tym anonimowym tłoku.
Wśród obojętnych w swej treści ogłoszeń,
dostrzegłem co śmielsze, działające na zmysły reklamy,
odbiegające wymową od zasad chrześcijańskich:
traktowały one o swawolnym używaniu
dóbr doczesnych, na wskroś zdrowiu, na przekór etyce,
gardząc całkowicie prawem obyczajowym.
Nigdy nie widziałem tak śmiałego przekazu…
Do tego tak dopracowanego artystycznie.
Niektórzy z przechodniów, odmiennie ubrani,
wręczali ulotki wszystkim napotkanym.
Rozdawali także techniczne nowości
i prawili wywody o przyszłości ludzkości.
Ujrzałem zaproszenia na różne wykłady,
na których dowieść miano, że nie warto wierzyć,
a także ateistyczne broszury
na temat moralności antychrześcijańskiej.
Wręczali również różnorodne gry
oraz urządzenia dostarczające przyjemności,
nieznane mym oczom, którym nieobca jest technika.
Miały one dostarczać silnych wrażeń
poprzez odwoływanie się do najniższej zmysłowości.
Wielu spośród tłumu przyjmowało dary
i pytało nawet o dalsze szczegóły,
a wielu z tych, którzy to wcześniej spróbowali,
z zapałem reklamowało te wszystkie rzeczy
i mówiło, że porzuciło Religię dzieciństwa
i podąża już wyłącznie za swymi rządzami…
Lecz niektórzy odtrącali to ze wstrętem,
sprzeciwiając się głośno fałszywym prezentom;
czasem ktoś z nich publicznie się żegnał,
namawiając, by nie słuchać podejrzanych obcych.
Po jakimś czasie skręciłem w boczną aleję.
W tym cichym miejscu chciałem odnaleźć ukojenie
od zgiełku zagłuszającego rozum i sumienie.
Znalazłem się w sąsiedztwie dziwnej budowli,
zapuszczonej, jakby była z innego tysiąclecia.
Kratowane schodki prowadziły z zewnątrz
do ciemnego wnętrza pozbawionego szyb
a wysoko wzniesione ciężkie ściany
litą swą masą zdradzały brak pięter
w tej jednej wielkiej i mrocznej komorze.
Tablica „zabytek” widniała na bramie,
choć wejście na ten teren zostawiono otwarte.
Już zamierzałem ruszyć w dalszą stronę,
gdy coś mnie wstrzymało, jakby myśli natchnione.
I tylko ze względu na niechęć zaprzeczenia
być może głosowi zewnętrznego pochodzenia,
wszedłem tam, choć opuściła mnie odwaga.
Po podłodze trzęsącej się pod powolnym krokiem
stąpałem z uwagą, bardzo ostrożnie.
Otoczyła mnie ciemność panująca w wielkiej sali.
W końcu źrenice się doń przyzwyczaiły.
Przez kilka otworów niewiele wpadało światła,
niknącego pod stropem o nieznanej wysokości.
Widniejące na betonie ślady dawnych maszyn
zdradzały o ich pobycie w tym miejscu.
Czas nie oszczędził nic z wymyślnego sprzętu.
Lecz pozostały schody na dół, do piwnicy.
Wstąpiłem na nie, zanurzając się w ciemności.
Po chwili założyłem noktowizor, będący
jedną z mych prac studenckich, tą najwyższej noty.
Umożliwiał postrzeganie w całym zakresie fali.
Świat zmienił swój wygląd tak bardzo inaczej,
że nie byłem już w ruinie, lecz w wymyślnej komnacie
o wielu kształtach i wielu kolorach.
Nawet to, co znajdowało się na zewnątrz, wykryłem
dzięki detektorowi fal twardych,
który sprawił, że ściany zmieniły się w przezrocza.
Mimo to niewiele znalazłem w tej małej piwniczce,
gdzie kończyły się schody, wrastając w ziemię.
I już wróciłbym, gdy nagle zauważyłem,
że pod skosem klatki jest otwarta przestrzeń!
Była przykryta jedynie drewnem
i gdyby nie detektor, nie spostrzegłbym jej.
Wstąpiłem na deski tuż pod strop schodów
i spojrzałem na dół przez drzewną blokadę.
Mym oczom ukazało się pomieszczenie
z wciąż stojącą szafą, krzesłem oraz stołem.
Podważyłem drewno żelaznym drągiem,
który leżał w pobliżu. Przejście stanęło otworem.
Nie skoczyłem na dół, lecz tylko wejrzałem,
podtrzymując dłońmi „gwarancję” powrotu.
Do ściany nad biurkiem przylegała przestrzenna
mapa, rozświetlona promieniem wizjera.
Hologram przedstawiał najbliższe kosmiczne sąsiedztwo.
Znalazł się tam fragment naszej Galaktyki.
A nad miejscem położenia Układu Słonecznego
widniał Krzyż. W promieniu kilkuset lat świetlnych od niego
znajdowała się powierzchnia jakby granicy,
wewnątrz której większość gwiazd w okolicy
posiadała symbol człowieka.
Popadłem w zdumienie.
Nie mogąc tego pojąć a tym bardziej zrozumieć,
powściągnąłem umysł w dalszej interpretacji.
W mej głowie krążyły tak straszne domysły,
że nie mogłem nie przypomnieć sobie pewnych wydarzeń:
otóż kiedyś Wojciech powiedział w wielkiej tajemnicy,
że poza Świętą Ziemią też mieszkają ludzie,
którzy niegdyś skolonizowali gwiezdne układy,
a Karol również zdradził mi w sekrecie,
że istnieje możliwość podróży międzygwiezdnej…
Opuściłem podziemia, wykonawszy fotografie
i wyszedłem ku zorzy zachodzącego Słońca,
odległego na miliony kilometrów,
tak bliskiego swym światłem, a dalekiego dla sondy.
Wtem nad budynkiem zobaczyłem samolot,
który tysiące metrów wyżej niósł pasażerów.
Samotny król przestworzy górował pułapem
i prędkością nad zatłoczonym pojazdami miastem.
Podróżni, oddzieleni barierą ochronną,
zapewne wyglądali sobie bezpiecznie przez okna.
Izolowani w przestworzach od większości problemów,
w tych chwilach wolnych od doczesnej troski
oglądali, jak w górach, rozległe przestrzenie,
zmierzając przed dźwiękiem do miejsca przeznaczenia.
Zapragnąłem i ja dołączyć tam do nich.
I wnet pojawiło się we mnie marzenie,
bym jako pilot wzleciał ponad lądy
a także uczynił zadość czasowi tylu wieków
wyzbytych od dawna z postępu technicznego…
Nad głową błękitniało szarzejące niebo,
nie będące wcale barierą sklepienia,
lecz wielkim oceanem Kosmosu.
Ono zaczynało się właśnie w tym miejscu –
jedno i to samo co wszędzie indziej wokół.
Tak samo spowijało wiele różnych planet:
to samo, czy to nad powierzchnią skalistą,
czy to nad gazem, żarem lub pokrywą biosferyczną…
A samolot tak mało w tym bezmiarze przeleciał,
podobnie nisko rakieta wynosiła sondę,
a ponoć wszystko człowiekowi miało być poddane.
A poza znanym nam materialnym Wszechświatem,
Istniało Odwieczne Królestwo Boga,
Niebo, niedosięgłe rakietom, a tak blisko od nas,
gdy już zbliżamy się do kresu żywota…
Objąłem spojrzeniem ulice i domy,
zieleń, parki oraz zbiorniki wodne,
a za miastem pola, rzeki, bagna, góry i lody;
a nad miejscowościami kaplice i kościoły.
Sercem zaś ujrzałem wiedzę i dorobek pokoleń,
pod piórami wiersze, na pięciolinii nuty,
nad planetą satelity, pod mikroskopem cząstki,
i pojąłem nagle w głębi swojej duszy,
że wszyscy korzystamy z niezastąpionej
opieki Opatrzności.
Zstąpiłem i począłem kroczyć po ziemi.
Już tu mieliśmy namiastkę Przyszłego Szczęścia,
gdy tylko trwaliśmy w Łasce Uświęcającej
danej nam w Świętym Sakramencie przez Krew Zbawiciela…
A ów Sakrament przyjmowaliśmy w Kościele Świętym.
A skoro nadal na świecie było dużo wierzących,
serce moje doznawało radości.
Na myśl o tym, że sam pragnę pójść za Panem,
poczułem się w sercu jeszcze wspanialej.
Ja sam – na drodze do Ojca Przedwiecznego,
który Sam nas najpierw tak umiłował,
że dał nam Zbawienie przez Mękę Syna Swego,
abyśmy z Nim przebywali w Niebie przez całą Wieczność.
I bym ja też w Jego Królestwie zawsze się radował…
|