XIV
O wczesnym poranku czekałem przed hangarem
na pierwszy w mym życiu lot tak ogromnym pojazdem,
mającym przemieścić się na drugi kontynent.
Od razu otrzymałem wszystko, co najwspanialsze:
i cel, i samolot i dystans tak duży…
Zasiadłem przy nowoczesnym kokpicie.
Kontroler właśnie wysłał zgodę na start.
Przystąpiłem więc do tej cudownej podróży…
Otaczał mnie urok widoków o czwartej nad ranem:
chmury sunęły, jak pancerz, nad miastem,
a gdzieniegdzie w oknach paliły się światła,
nie rozpraszające ciemności pobliskiego lasu.
Oto doczekałem się momentu startu.
Potężne pociągnięcie rozpędziło bolid,
który ruchem ręki poderwałem w górę.
Przeciążenie wstępne zdawało się wielkie;
świat malał pode mną, a ja się wspinałem…
Ujrzałem nagłe kurczenie się okolic.
Jakie to wszystko było przepiękne!
Już wleciałem w obłoki, niedosięgłe za młodu
i, mijając wymyślne kształty kilometr nad gruntem,
poczułem, że wielka radość stała się mym udziałem…
Byłem pod wrażeniem rozmowy z pilotami,
na której oglądali zdjęcia odkrytych ruin.
Nakazali nie mówić jeszcze o tym nikomu,
a w zamian otrzymałem od nich pojazd latający.
Miałem nim lecieć do miejsca na drugim kontynencie
i odnaleźć ślady niejakiego „promu”,
pod pretekstem, że odbywam lotniczy egzamin.
Poważnie przystałem na tę propozycję,
gdyż niezwykle zbiegła się z moimi marzeniami.
Oto słońce rozproszyło gęste chmury.
Wyrazistsze stały się odbijające blask rzeki,
jaśniały też wstęgi dróg i trasy kolei.
Wreszcie wyszedł na jaw wynik walki osad z lasem:
ukazała się wyraźna przewaga zieleni
nad szarymi plamami, będącymi miastami.
Lecz czasem łączyły się obydwie
warstwy, dodając miejscowościom atrakcyjności.
To wszystko tak ładnie przemykało pod spodem,
coraz bardziej dostrzegalne o wschodzie:
te pola, te lasy, metropolie i wioski,
te góry tak stąd niskie, hen na horyzoncie,
te chmury, te jeziora, te mokradła, kościoły,
próbujące sięgnąć nieba, strzelające wieżami,
ta cała mozaika przeróżnych formacji,
będąca powierzchnią Świętej Ziemi.
Nie oddałby tego żaden książkowy opis…
Na horyzoncie pojawiło się wybrzeże.
Posiadało ono wiele płaskich jak lustro wysp,
wydmy, półwyspy oraz mierzeje.
Od dawna obejmowała je ochrona,
mająca przyciągać odpowiedzialnych turystów.
Pode mną odkryła się rozległa woda,
będąca tak naprawdę morzem wewnętrznym.
A za nią roztaczał się wielki trzon półwyspu,
wielkiego i groźnego, z nietkniętą przyrodą:
miejsce chłodne, dzikie i surowe w swej rzeźbie.
Przyrządy wskazały bardzo silny wiatr,
wiejący na północ wraz z kierunkiem lotu.
Poruszałem się więc z dosyć dużą prędkością,
choć nadal była stała, jeśli liczyć względnie.
Pokazał się ciemny ląd, pełen groźnych fiordów,
gdzie woda walczyła o pierwszeństwo z lądem,
lecz nie zdołała sforsować niezdobytych skał,
choć głęboko wdarła się pomiędzy
porośnięte lasem fałdowane zbocza.
Krainę tę spowijała tajemnica.
Za formacjami postrzępionej linii brzegowej
zaczynał się las, zwarty i nieprzebyty,
któremu tylko nad zatoką wydarto tereny.
Igliwie, nieprzerwane aż do samego przylądka,
rosło na podłożu godnemu nazwania górami.
Gdzieniegdzie lód pokrywał coraz niższe szczyty,
a pomiędzy nimi zalegały jeziora.
Mieli tutaj miniaturę wszystkich rzeźb powierzchni,
porośniętą puszczą borealnej tajgi.
Przy bardzo niewielkim pokryciu chmurami
obserwowałem, jak cumulusy rzucały
cień na grunt, występujący pozornie tak blisko nich.
Choć dla mnie prawie stykały się z ziemią,
tak naprawdę tkwiły wysoko nad nią.
Przebywszy ukośną szerokość lądu,
nadleciałem nad największy ze wszystkich fiordów.
Na skraju jedynej jego odnogi
leżało miasto o bardzo długiej historii.
Kolory dawały koncert wielu odcieni,
wprowadzając radość oraz ciepło
w ponure bezdroża, niedostępne nikomu.
Powoli znikało królestwo wybrzeży.
Ubywało chmur, mimo ciepłych prądów,
aż wzleciałem na bezkresny przestwór oceanu.
Skończyły się więc ostatnie skupiska ludzi.
Gdzieś w oddali, pod cienką powłoką mgiełki
tonęło w wodzie niebo, a może na odwrót.
Otoczył mnie błękitny bezmiar wód.
Tak właśnie wyglądała powierzchnia naszej planety:
w większości pustynia słonej cieczy.
Według planu lotu niewielka wysepka,
pojedynczo jawiąca się pośrodku pustki,
ukazać się miała gdzieś pod samolotem.
Począłem zatem namiętnie jej szukać,
nie chcąc pozostawić jej zupełnie samotnej.
Obniżając trasę, dostrzegłem plamkę
niepozornie przebłyskującą spod mgły.
Utrzymałem lot poniżej warstw szronu.
Pojawiło się oblicze podłużnego lądu,
uwieńczonego na wschodzie dużym śnieżnym szczytem.
Tu, pośrodku nicości, wyrastał z wody wulkan.
Na jego czubku ujrzałem niewielką parę.
Nagle zaczęło ciemnieć światło wokoło
i cały grunt, cały błękit nieba
w różowej poświacie zdawał się tonąć;
myślałem, że może Słońce się zaćmiło…
Okrążyłem dwukilometrowy
wierzchołek, którego podnóże porastał żółty mech,
upiększając wspinaczkę nieobecnym wędrowcom.
Spojrzałem na gwiazdę przez filtr przyciemniający,
lecz nie Księżyc przed jej tarczę wchodził, a planeta.
Tak rzadkim było niezwykłe zjawisko
przejścia Wenus przed tarczą słoneczną.
Zawróciłem na kurs zgodny z planem lotu.
Wtem przyćmione niebo nawiedziła zorza.
Nieskończenie liczne kolory palety
i nieskończenie mnogie, niebywałe kształty
tańczyły, odzierając z niezwykłości całą przeszłość,
dziwniejsze od wszystkiego, co zdążyłem już zobaczyć.
W daleki Wszechświat leciał słoneczny wiatr cząstek,
spadając tu czasem z bezmiaru Kosmosu,
ukazując na niebie „teofanię” Boga.
Poza naszym krajem istniały inne lądy…
Poza Świętą Ziemią – inne planety…
Poza materią – zjawiska cudowne…
Poza poznanymi – nie poznane rzeczy.
Oddaliwszy się od wyspy, aż znikła z widnokręgu,
wyleciałem ponad mgiełkę cirrusów.
Zobaczyłem wtedy wiele warstw na niebie.
Każda, utrzymywana na innej wysokości,
dodawała odzienia błękitowi morskiemu.
Pode mną i ponad mną sunęły ich fale,
każda o innej prędkości ruchu.
Zapomniałem o istnieniu cieczy,
czując się jak w atmosferze gazowego olbrzyma,
którego już raz niegdyś obserwowałem.
Zupełnie, jakbym znalazł się w odległym świecie…
Stopniowo para się rozrzedziła
i obniżyła, formując wyspy cumulusów.
Tak nisko zaległy tuż nad oceanem,
jakby pływały po nim olbrzymie kry,
prócz prawdziwych kropek arktycznego lodu.
Dalej nikły chmury, lecz zostawała biel.
Zupełna pustka błękitniała nad nią –
wielką jak kontynent czapą polarną,
olbrzymią wyspą lodowego ciała.
Tutaj wielkie fiordy o lodowych zboczach
formowały jakby rzeki wewnątrz lądu,
a gdzieniegdzie rozlane jeziora
spijały stopniałe wody lodowca.
Wszelakie odcienie niebieskich kolorów
tańczyły statycznie w tej krainie fiordów,
jakże inne od zieleni północnego lasu,
osad ludzkich, lotnisk, dróg, promów i statków,
w bezludnych pustkowiach wewnętrznego świata,
tak bardzo, jak zewnętrzny, pięknego swym bogactwem
w mych oczach i na mapach.
Lecz oto szybowałem ponad wielką wyspą.
Jak lornetą sięgnąć, rozmył się horyzont
nad niczyim lądem o grubej warstwie śniegu.
Otoczony byłem wyłącznie bielą i błękitem.
Powierzchnia wielkiego wodnego płaskowyżu
zastygła w mrozie minus dziesięciu,
tworząc krajobraz egzotycznych księżyców
orbitujących wokół innych planet.
Trzy kilometry wielkiej zamarzniętej fali…
Nareszcie dostrzegłem przeciwległe brzegi,
wzdłuż których przyszło mi lecieć w kierunku zachodnim.
Spragnionym oczom ukazały się
pierwsze zróżnicowane widoki.
Wybrzeże, łagodne z jednej strony,
z dosyć prostą linią granicy faz wody,
przedstawiało malowniczy obraz:
zakoli, półwyspów i długich mierzei.
A z zielonej plaży wyrastała góra,
jaśniejąca moreną początku lodowca,
wysoka nad taflą na dwa kilometry
i tajemniczo rozmyta w gęstej mgle.
Z rozmarzeniem spoglądałem przed siebie.
Na powrót wezbrała pokrywa chmurna
ponad fioletem kolejnego morza.
A wysokie chmury jakby się w nim odbijały,
lecz odbicie to było prawdziwym obrazem.
Tak jakby na horyzoncie zetknęły się dwa światy:
jeden ciemny, ziemski, drugi podniebny, wspaniały.
I oto pojawiła się pierwsza wyspa,
jaką miałem napotkać w tym rejonie.
Intrygowała oko swym wymyślnym kształtem,
a jeden z jej skrawków przykrywał lodowiec.
A przy niej ogromna kraina Północy,
kolejny ląd fiordów, śniegu i nagich skał,
a za nią bezkresne arktyczne morze.
Tak niewymownym pięknem mieniły się te światy,
że na stałe przywarłem do zimnej
szyby. Lecąc na dość dużej wysokości,
byłem gotów pochłonąć wzrokiem okolice,
a gdy zobaczyłem nagle oazy
porośnięte tundrą i nielicznymi krzewami,
wydarte pustyni nad uroczą zatoką,
zapragnąłem znaleźć się tam kiedyś w dole
i zwiedzić wielkie bezdroża przyrody,
niezdartej żadnym pługiem ani drogą.
Znalazłem się nad „oceanem” archipelagu,
„płynącym” wszystkimi formacjami krajobrazu:
lodowcem wysokim na wiele setek metrów,
nie pokrytym pustkowiem skał oraz piasku,
polami zieleni mchów oraz porostów
i spadającymi klifami o urwistym wdzięku…
A oto wyleciałem nad wody kanału,
który rozdzielał dwa płaskie lądy.
Oba zaś brzegi były ze sobą połączone…
graniczną strefą zamarzania wody!
Poczwórne królestwo w tym jedynym spojrzeniu:
i granat wód płynnych, i błękit bieli lodu,
i żółto-zielone kamienne pustkowia
i jasne wysepki niebieskich obłoków.
Nagle dostrzegłem za sobą rzekę oraz drogę,
otoczoną podłużną ostoją roślinności,
a w jednym miejscu błyskało metaliczne tworzywo,
formujące kopułę dawnej stacji naukowej…
Natychmiast przyszykowałem się do podejścia.
Hamulce powietrzne spowolniły lot;
potężnym nurem obniżałem wysokość
aż ledwo utrzymały mnie pasy fotela.
Przebiwszy powłokę chmur, wyprostowałem samolot,
spuściłem podwozie i znów poszybowałem w dół,
a wzrok odnalazł wąski pas startowy
dokładnie w sąsiedztwie niezwykłej budowli.
Drżącymi rękami chwyciłem za drążek
i w wielkim skupieniu celowałem w próg,
a wszystko tak szybko działo się pode mną,
że nawet nie spostrzegłem, a już osiągnąłem
powierzchnię. Włączyłem odwrotny ciąg na pełną moc,
by nie rozbić się na płaskim, lecz śliskim gruncie.
Czas dłużył się w dramatycznym hamowaniu,
zielone podłoże nie chciało chwytać kół,
lecz zaraz wjechałem na twardy beton,
po czym samolot zatrzymał się w piątej sekundzie.
Opuściłem pojazd, ubrawszy się cieplej,
choć temperatura wahała się przy zerze.
Przyjemny powiew czystego powietrza
ucieszył turystę na arktycznym stepie.
Pomyślałem, że można tu jednak dłużej przetrwać
i kiedyś w przyszłości znów tutaj przybędę.
U wejścia do środka półsfery z tytanu,
pokrytej nieznanym i twardym kryształem,
nie mogąc otworzyć drzwi, na zawsze zaspawanych,
zajrzałem przez jedno z okien do wnętrza.
Dostrzegłem zupełnie nieznane przyrządy –
dzieła techniki zbyt dla mnie zaawansowanej,
lecz rozpoznałem zwyczajne krzesła oraz stoły,
niewielkie planetarium, a nawet kapliczkę.
Wtem na ekranie z litego krzemianu
ujrzałem wciąż działającą audio-wizję!!
Widniały nań mrożące krew w żyłach daty,
a obraz rozpoczął się od odliczania w dół,
po którym pojawił się nasz układ planetarny,
a do tego symbole człowieka i różne nazwy.
„Michał Anioł, Konwalia, Dewon, Wielki Dzwonnik, Wostok, Alarm, Lodowce, Kondor, Olimp, […] […] […].
Na […] pamiątkę Bazy Konwaliowej […]. Ku odległym planetom i […] […] start statku kosmicznego […] […] z Dewonu i nieudany […] […] z Dzwonnika […] […] […]. Dla Chwały Boga i chluby ludzkości […] pamiątka. […] szerzyć Wiarę […] i technikę jak […] […] […] mieszkańcy Wszechświata, bracia z […] wysłana […] wiadomość. Baza Wostok […] nagrania wiadomości. Niech człowiek […] podbije Wszechświat […] […] zamieszkały. Kosmonauci z Misji Konwaliowej.”
Wtem cztery cyfry zajaśniały nad planetą Ziemia,
aż omal nie zemdlałem z wrażenia.
— Rok dwa tysiące […] […] po narodzeniu Chrystusa… Niewiarygodne, niewiarygodne!
Rzekłem te słowa, poskramiając mdlenie.
Sfilmowałem wizjerem wieczystą projekcję.
Nagrałem na nim wyniki pozostałych badań.
Na pełnej mocy silników, z hukiem
oderwał się samolot od pasa,
by ulecieć hen wysoko, ku górze.
Skierowałem się na południowy-zachód.
Nad płaskimi wyspami, już bez lodowców,
królowały częste oazy porostów.
Powoli zdominowały każdy ląd,
ukazując zmagania z północną pustynią.
Cóż jeszcze czekało mnie w tej ekspedycji,
mającej przemierzyć jeszcze pół kontynentu?
Odtąd nie było już nagich skał, ani piasku,
a jedynie płaskie zielone niziny,
naznaczone gdzieniegdzie oczkami wodnymi –
borealna tundra na tysiące kilometrów…
Gdy planeta uczyniła sobie z chmur odzienie,
skończyło się pełne uwagi patrzenie.
Obłoki przykryły każde miejsce na niebie,
formując najrozmaitsze kształty.
Utworzone zostało nowe terytorium
o własnej geometrii gór, wzgórz i dolin –
świat inny w świecie zwykłym.
…prawdziwy śnieg Arktyki.
Lecz bardzo szybko też się skończył.
Znów cały świat nad światem pożarła doczesność,
znów w dole pojawiły się krajobrazy –
pod znikającą krainą jednorazowych marzeń.
Wielkim szturmem ze wschodu i zachodu
zbliżały się zwiastuny bezkresnego lądu,
aż pojawił się step z ubogą roślinnością.
Żegnałem ostatnie zatoki, smagane falą morską,
nim zabłyszczało w słońcu tysiąc jezior,
rozświetlając obraz niewymownie wdzięcznym blaskiem,
w nieskończenie rozległym morzu wysp…
lub archipelagu stawów.
W oddali wszystko zlewało się w jedno,
tworząc syntezę półmokrych-półsuchych
obszarów.
Pojawiły się potem żółtawe połoniny,
krzewiasta otulina ciemnych lasów tajgi
na płynnym złączeniu faz roślinnych:
jednej, sięgającej spalonej pustyni,
drugiej podnóży lodowców borealnych.
Zajaśniało rozległe jak morze jezioro,
rozmywające horyzont jednostajną wodą,
tak że w pierwszej chwili pomyśleć by można,
że to skraj obrzeża lądu w centrum jego środka…
Po raz pierwszy na tej samotnej wyprawie
spoczął mój wzrok na ludzkiej osadzie,
malowniczo położonej przy ujściu rzeki,
z drogami, hotelami i centrum wędkarskim.
Lecz dane mi było podążyć dużo dalej.
Wyleciałem więc nad lśniącą taflę jeziora.
Spojrzałem na lewo – oto wschodził Księżyc,
powoli wynurzając swe oblicze znad delty
rzecznej – coraz wyżej w miarę ziemskiego obrotu.
Znajdował się na południe względem planu lotu.
Popatrzyłem na ruchomą tarczę
i zrozumiałem, że czynnik ruchu działa bardziej
zauważalnie, niż kiedyś myślałem.
Objawiło się to w księżycowym położeniu
nie tyle na sferze nieba, według jakichś reguł,
co gdzieś w przestrzeni uchwytnej realnie,
do której prędkim lotem nieznacznie się zbliżałem.
A gdybym tak do siebie pociągnął za stery
i prosto ku niemu skośnie wzwyż wymierzył…?
Doleciałbym tam jednak odmiennym pojazdem,
być może nawet i dalej, do planet i gwiazd.
Wtem inny samolot wstąpił na widnokrąg
i zbliżył się do mojego, tak że powiało grozą.
Postanowiłem odezwać się do przybysza.
— Przepraszam, lecę na wizualnych zasadach, zagapiłem się.
–Pilot– Obaj mamy szczęście. Proszę uważać na dużych wysokościach. Jest odgórny nakaz na terenie całego kontynentu mówiący, że nie można wznosić się powyżej sześciu kilometrów, a w pewnym rejonie zawracają wszystkich, nawet jeśli korzystają z dróg lotniczych.
— Skąd pan wie o tym? Mnie nikt o tym nie powiadomił.
–Pilot– Zakaz wprowadzają w wybrane dni i nie rozsyłają tej informacji na cały świat, choć powinni. A o zawracaniu przekonałem się osobiście dzięki Kontroli Ogólnoplanetarnej, gdy kazali mi ewakuować się kiedyś z jednej ze stref.
— Pierwsze słyszę o tej instytucji.
–Pilot– Rzadko się odzywa. Zwykle obejmuje samoloty o najwyższym pułapie. Podobno zestrzeliwują opornych, ale to plotki.
— Dziękuję za informacje. Życzę miłego dnia!
–Pilot– Miłego dnia, nawzajem!
Zostałem sam, otoczony przyrządami
wypożyczonej mi potężnej maszyny.
Obniżyłem wysokość do wcześniej wspomnianej,
celebrując lotniczą atmosferę.
Usadowiłem się wygodniej za sterami.
Daleko na prawo, daleko na lewo
monolit lasu pokrywał powierzchnię.
Jaki gigantyczny obszar obsadziły
drzewa w tej północnej ostoi igliwia!
Przeróżne formacje polan, jezior i bagien
oferowały bezkres nienasyconego
zwiedzania. Przeplatało się piękno roślin i zwierząt,
by człowiek mógł to wszystko podziwiać.
Tak oto ujrzałem dziewiczość świata,
wspaniałą, choć śmiertelną namiastkę
Raju, jakby wciąż zachowanego dla istnień ludzkich
tu, na Świętej Ziemi. A cóż kryło się w Kosmosie…?
Ośnieżone szczyty łańcucha górskiego
wyrastały z równiny jak góry lodowe,
a za nimi leżał płaskowyż z krętą rzeką,
kreślącą tam wielkie nawadniające łuki.
Nie minął nawet niezauważalny kwadrans,
a pojawił się inny masyw setek wierzchołków,
rozległy jak cała kraina na mapach,
o wymyślnym kształcie wszelkich górzystych form.
Tam wielkie jeziora, długie i wąskie,
wiły się w parowach jak szereg nadmorskich fiordów.
Tam las świerkowy mieszał się z liścieniem,
a pasy krzewów były dlań dopełnieniem.
Nawet nagie stepy zboczy coś uwieńczyło:
kępy ostrokrzewa albo łany trawy.
Oniemiały, patrzyłem na wszystkie te rzeczy,
aż skryło je pasmo oceanicznych obłoków.
W umyśle utrwalały się przemiłe obrazy,
bym później o tym wszystkim wciąż jeszcze marzył…
Na razie nie dane mi było oglądać
puenty dziewictwa zamorskiego lądu.
A odkryć ją mogłem dopiero w przyszłości,
poznawszy namiastkę w teraźniejszości.
Jak w kalejdoskopie, utkwiły w pamięci
te górskie wzniosłości i loty w przestworzach,
Miłość do niewiasty, bogatej w Cnoty Wiary,
splendor przyrody, odkrycia archeologa
i prawda o kosmicznych koloniach.
Już przebiłem chmury nad rozległym miastem
położonym przy samej zatoce
nad największym ziemskim oceanem.
Tam mosty nad wodą, strome zbocza wzniesień,
płaskie półwyspy, wysokie wieżowce,
wielki port, lotnisko i parki śródmiejskie
składały się na osadę inną niż pozostałe…
Nad zatoką, przy ostrym podejściu na pas,
rzuciłem spojrzenie na przebytą drogę,
snując rozważania o człowieczych sprawach,
przemijalności, Nadziej i o tym, co nadejdzie.
Tak wiele rzeczy widziały nasze oczy
i trwało to tylko chwilę jak obraz migoczący,
a mieliśmy kiedyś ujrzeć puentę wszelkiego Dobra
w Królestwie Zbawionych – w Niebie, u Boga.
|