XV
Uzyskawszy niezbędne informacje
o położeniu zamkniętej strefy lotów,
stawiłem się nazajutrz na wezwanie.
Pożyczyłem ruchomy podest do ruchu pieszego.
Sunąłem specjalnie zbudowaną dlań aleją,
oglądając życie miasta o poranku.
Przemieszczałem się w rejonie domków oraz parków.
Te drugie były nad wyraz dzikie.
Zachowały się stanie, w jakim były od początku.
Widać, pozostawiono je nietknięte.
Mieszkańcy spokojnie zmierzali do firm i zakładów,
czasami zatrzymując się, by oglądać zieleń.
Otworzyła się przestrzeń małego jeziora.
Otaczały go zewsząd niskie domostwa.
Spocząłem nad nim, by odetchnąć na chwilę.
Minęły refleksje. Znów jechałem do śródmieścia,
gdzie wysokość wieżowców sięgała kilometra.
Otoczyły mnie nagle kamienie
i stal, i szkło, i beton, i dużo hałasu.
Tu wiele pojazdów głośno warczało,
a budynki wytwarzały półmrok poprzez swe cienie.
Ogarnęło mnie nawet większe zdziwienie,
kiedy zobaczyłem niektórych mieszkańców
siedzących na chodnikach w zabrudzonym stroju
lub stojących, przypartych plecami o mur.
Posępnym wzrokiem na mnie spoglądali,
soczyście i głośno przeklinając.
Tam też skromnie odziane kobiety
zaczepiały przechodniów idących do pracy.
Nareszcie opuściłem złowrogie
ulice i wstąpiłem na arcypotężny
most. Po krótkiej przejażdżce z ładnymi widokami
zawitałem na stację kolei szynowej.
Zasiadłem przy oknie w podwójnym wagonie składu
jadącego wolno krętą żelazną drogą.
Dosyć szybko opuścił teren zabudowany,
wstępując na zbocze jednego z kanałów.
Ten zagłębiał się w ląd długą zatoką,
wzdłuż której ciągnęły się osady.
Tworzyły je niskie domy i przystanie rybackie,
w których setkami dokowały statki.
A na całym tym przybrzeżnym obszarze
przepływało dużo łodzi i taksówek wodnych.
Pomosty tworzyły jakby labirynt.
Budynki stały nań jak na twardym podłożu.
Taki to morski żywot wiedli mieszkańcy regionu.
Pokryli całą zatokę dorobkiem swej pracy.
Lecz wkrótce równy teren zaczął się znacznie zwężać i ledwo starczyło miejsca na szyny.
Za to pojawił się nareszcie taki widok okolicy,
jaki istniał tu zawsze, od pradawnych czasów.
W oddali kończyła się odnoga oceanu.
A za nią zaczynał się nieprzebyty wąwóz.
Jednak pociąg poradził sobie z nim.
Nad wszystkim górował ośnieżony szczyt,
ogrodzony nieprzejezdną przeszkodą zwartych
drzew. Pojazd zagłębił się w dzikie ostępy,
by sunąć dalej w górę wartkiej rzeki.
Przebywałem mosty nad wodospadami,
gdzie korony świerków sięgały przeprawy,
przecinałem tunelami strome ściany,
które wzrastały jeszcze kilometr nad nami.
Myślałem, że już zaraz zabraknie drogi,
że bez reszty zabłądzi autobus szynowy –
tak bogaty w formacje był ten rejon,
że nie oddałoby jego opisu żadne zdjęcie.
Przemierzywszy w końcu wysokimi estakadami
podnóże potężnej, oblodzonej góry,
wyjechałem na bardziej otwartą przestrzeń,
choć nadal wyzbytą z wszelkich płaskich równin.
Ukazał się wzorcowy krajobraz.
Obfite fałdowanie w szerokim parowie,
uwieńczone spadającą wodospadem rzeką,
służyło za podstawę przerośniętym drzewom.
Endemiczne kwiaty, porastające kruche skały,
świetnie dekorowały ten naturalny obiekt.
Do tego odważnie biegnąca linia kolejowa,
doskonale w ostrych zakrętach pasowała do reszty.
W końcu pociąg znalazł się na jednej z pierwszych równin,
dwustronnie otoczonej potężnymi masywami,
wznoszącymi się tak ostro, że prawie w pionie.
Te przedstawiały oczom całość swych zboczy.
Ujrzałem to, co niegdyś nad górskim jeziorem:
przełamania bruzd i ostre zręby,
urwiska i wyrwy, i szerokie półki,
przepastne turnie pod strzępiastą granią,
ułożone rzędami piętra roślinności
i odbicia porannego światła w śniegu.
Tak blisko i nieprzerwanie miałem tuż przy sobie
tak rzadkie w moim kraju tereny górzyste,
że aż ogarnęło mnie trwałe wzruszenie,
będące pełną radości, bezsłowną ekstazą.
Nagle zrobiło się jakoś wężej,
a stoki poczęły coraz bardziej pustynnieć,
oznajmiając w ten sposób bliskość celu.
Minąwszy bezładne rumowisko,
uformowane z głazów, oderwanych ze skarpy,
które, choć statyczne, groziło lawiną,
zjeżdżałem do zapomnianej osady,
gdzie znajdowały się pasy małego lotniska.
Wysiadłem z pociągu na końcowej stacji.
Poczułem ciepły powiew, bijący od półnagich skał.
Stałem w środku miejscowości o liczbie zamiast nazwy,
mierzącej przebyte odległości dawnej wyprawy.
Stanąłem na kamienistym, zakurzonym gruncie,
który miejscami zielenił się suchą trawą.
Niedaleko stąd leżały baraki,
a przed nimi wozy z gąsienicami,
a na przyczepie odpoczywał człowiek
rozebrany z powodu gorąca od pasa w górę,
jakby zamarł tam dawno temu, opalany słońcem,
nie licząc, że cokolwiek zakłóci mu spokój.
Usłyszawszy szum bliskiego potoku,
pobiegłem do wody, by ochłodzić swe ciało.
Życiodajna rzeka mocno orzeźwiała.
Spływała z przełęczy do długiego jeziora
po kamieniach wystających z płytkiego dna.
–Nieznajomy– To pan chce pożyczyć ten samolot?!
Dobiegało mnie wołanie owego mieszkańca.
Podszedł do mnie, śmiesznie się kiwając.
— Tak, to ja! Przyleciałem tu z daleka.
–Nieznajomy– Wiem, z samego wybrzeża. Teraz przesiądzie się pan na coś lepszego niż pociąg.
— Ale tu powoli płynie czas w tym gorącu!
–Nieznajomy– Tak, żyjemy, jak chce pogoda. Jak te rośliny. Nic, tylko myśleć o Bogu. Nie tak, jak ludzie z miasta.
Nieznajomy zbliżył się. Dobrze mu się przyjrzałem.
Twarz, pokryta brodą, niczym się nie wyróżniała.
–Nieznajomy– Niech pan weźmie kluczyki i proszę do samolotu! Za dwa dni, jak mi powiedzieli, przyleci pan z powrotem nieuszkodzoną maszyną, prawda?
— Tak. Czy potrzebna jest jakaś kaucja?
–Nieznajomy– Niech pan zabiera się z tą mamoną! Nie pozwoli pan być człowiekowi ufnym w uczciwość innych ludzi?
Uruchomiłem silnik awionetki,
rozpoznawszy w niej model, którym już latałem.
Powoli wznosiła się na dwa kilometry.
Ukazał się masyw w całej swojej pełni,
jakim go zobaczyłem wcześniej z dużej wysokości.
Niekończące się wierzchołki, gęsto rozsiane,
to tworzyły labirynt podłużnych dolin,
to znów płaskowyże, usłane jeziorami,
to śnieżne połacie aż po same szczyty.
Śródlądowe fiordy jakby się sączyły,
więżąc ponad równiną teralitry wody.
I wszystko okryte szatą dzikich roślin,
przybierającą różne formacje i barwy.
Lecz już po kwadransie opuściłem te rejony.
Wzniesienia zmieniły się w zwykłe pagórki,
choć nadal występowała pośród nich
stosunkowo rozwinięta sieć wąwozów.
Znikał stopniowo półpustynny krajobraz,
przywdziewając szatę północnych borów,
obfitych w niezakłócone dostojeństwo ciszy.
Zaczynało brakować miejscowości;
coraz rzadziej dostrzegałem pasy lotnisk.
Miałem teraz przed sobą większy ogrom powierzchni.
Podziw mój stawał się coraz silniejszy.
Byłem pod wrażeniem piękna Stworzenia.
Pojawiły się wielkie jeziora,
rozlane dziesiątkami kilometrów brzegu,
w kształcie to szerokie, to przewężone.
Odbijały w tafli krystaliczny blask nieba,
ukojony wykwintną zielenią drzew.
Ścieliły powierzchnię tak spokojnie,
że zdawały się trwać tam od początku istnienia,
karmione śniegami wysokich wierchów.
A za nimi stał wyższy niż dotąd łańcuch,
osłaniając potężnym pierścieniem
serce krainy niezwykłego piękna,
odgrodzonej z dwóch stron od niebezpieczeństw świata.
W pewnej chwili ujrzałem jaśniejszą połać lasu
o bujniejszych koronach bogatego liścienia,
leżącą w kotlinie przykrytej dziwnym baldachimem
o barwie nieznanego pochodzenia.
Postanowiłem zstąpić w tamto miejsce,
by poznać bliżej ową ciekawą osobliwość.
Upatrzyłem przestrzeń do lądowania na pływakach,
z której najbliżej miałbym do celu badań.
Swobodnie spadając, uderzyłem w taflę.
Podniosłem stery, by załagodzić wstrząs.
Woda hamowała pęd, więc zdążyłem
przed zaryciem się w gęstych nadbrzeżnych krzakach.
Zabrawszy wszystkie swoje urządzenia,
opuściłem pojazd, mocząc w wodzie ubranie,
lecz po chwili nastąpiłem na twardy ląd.
Ruszyłem, krocząc wydeptaną przez zwierzęta drogą.
Przeszedłem prawie dwa kilometry.
W międzyczasie zmieniły się drzewa,
a teren, choć dotąd wzrastał, zaczynał opadać
w głąb owej charakterystycznej niecki.
Wnet przerzedziły się obfite krzewy,
oddając władzę coraz wyższym roślinom
o jednakowym pułapie potężnych koron
i nietypowej barwie żółtej zieleni.
W oddali woda rozbłyskała refleksami
a wszędzie unosił się słodkawy zapach;
powietrze przecinały śnieżnobiałe ptaki,
tak jasne, że zdawało się, że wybielały mrok.
Ujrzałem rzucane przezeń zajączki światła!
Gdzie byłem? Na ziemi?
Czy też w Raju?
Stępiały, zbadałem współrzędne dzięki satelitom.
Niczego niezwykłego nie wykazały.
Moje zachowanie trąciło surrealizmem.
Ocknąłem się, gdy dotarłem do serca doliny,
gdzie drzewa kończyły swoje panowanie,
otaczając otwartą barierą
czerwono-żółte zlewiska moczarów.
Gałęzie, należące do nadwysokich konarów
prawie się splatały ponad trzęsawiskiem.
Domknęły się na niebiosach, tworząc baldachim,
jarzący się fosforyzujących blaskiem liści.
Odbijany seledynowym migotaniem
od zaskakująco czystej bagiennej cieczy,
wprowadzał tam iście kryształowe lśnienie,
podobnie jak lusterka endemicznych ptaków.
Z centrum cieczy wyrastała kępa krzewów,
mieniąc się wszelkimi barwami z ciepłej palety.
Otaczała porosłe mchem kamienie.
Czyż Święta Ziemia nie była cieniem dawnego Raju…?
Nie mogłem w tym miejscu nie myśleć o Stworzycielu!
Wychwalałem Go za wszystko, co widziałem.
A człowiek, który zakrywał metalem
pierwotną przyrodę, tworząc gęste miejscowości,
choć dane mu było czynić ją poddaną,
usuwał ją często sprzed oczu, zamiast pozostawić,
by w symbiozie z wieżowcami zdobiła nasz glob.
Zupełnie zapomniał o naturalnej dziewiczości,
tracąc Wiarę w Dobroć Tego, który był jej Sprawcą.
Stanąłem nad niezwykłym płynem bajora.
Zobaczyłem w kolorach odbicie swej twarzy:
wyraziste i dość poważne rysy,
oblicze o dużych i rozmarzonych oczach,
ciemne włosy zamienione w odbiciu na blond.
Białe pasma, przeplecione od urodzenia z ciemnymi
ujrzałem w lustrze jako czerwone pośród jasnych.
Patrzyłem jakby na nie-swoją osobę…
Nie dałem się jednak ponieść teatrowi złudzeń:
przypomniałem sobie poważną prawdę,
że na Obraz Boży stworzony jest człowiek.
Górował swym bytem nad wszelkim stworzeniem.
I tylko w niewieście mógł znaleźć mężczyzna spełnienie,
a ona w nim. A to w doczesności.
A na zawsze mógł się spełnić dopiero w Samym Bogu,
Odwiecznym Dawcy Życia i Miłości.
Westchnąłem na wspomnienie kochanej Agaty.
Ukojenia zaznała moja dusza…
Nawet nie spostrzegłem, a odmawiałem Różaniec,
by w części radosnej kontemplować Chrystusa,
Syna Bożego, który tak się uniżył,
że, stając się Człowiekiem, dzielił nasze trudne losy.
Przepowiedziany przed wiekami przez wszystkich Proroków,
Poczęty w Duchu Świętym w Łonie Maryi Panny,
Rozpoznany przez krewnych Jego Matki, Dziewicy,
Narodzony w pewnym miejscu i czasie Bóg Żywy,
Swemu Ojcu Ofiarowany i Jemu Posłuszny,
Odnaleziony w Świątyni, gdy nauczał w Mądrości,
wyjaśniając z Mocą starożytne Prawdy.
Bóg zstąpił na Ziemię, by przebywać z nami!
Odkupiciel i Zbawca – Słowo Wcielone.
Spojrzałem na niebo pod koniec modlitwy.
Nagle zobaczyłem na nim jasne punkty.
Bez wahania sięgnąłem po swój słynny wizjer.
Zlały się w sylwetkę jakby samolotu,
mknącego na ogromnym skrzydle żywego ognia.
Przemieszczał się wysoko, a zarazem szybko –
kilkanaście razy prędzej niż dźwięk.
Urządzenia zapisały dziwną trajektorię:
…kilkadziesiąt kilometrów znad powierzchni globu…
…z orbity w Kosmosie…
A przede mną, w środku bagna, leżał meteoryt.
Czy to on sprowadził te żywe twory?
A może pochodziły z miejsca, z którego przybył prom…?
|