XXIII
Dni Światła - Tom I - Dziedzictwo - Część Pierwsza - Rozdział XXIV
XXV

     XXIV
     
      Mały samolocik wielkości orła
przemierzał na niskiej wysokości przestworza.
Konstrukcja oparta na niezależnych podzespołach
szukała źródła promieniowania.
Zdalnie sterowana z dużej odległości,
zasilana napędem odrzutowym,
wyłapywała wiązki podziemnej radiacji.
W pół dnia obszar docelowy znalazła.
      Pamiętając nocną rozmowę z Karolem,
rozmyślałem o tym, co powiedział do mnie…

      –K– Odkryłem, czym jest działanie „półtora dwa-i-pół trzy-i-pół”. Jego wynik jest kodem łamiącym szyfry. Ci, którzy to zrobili, mieli szczęście, że dostał się w powołane ręce. Tak poza tym to wspaniała teoria matematyczna. Półtora i trzy-i-pół to zwyczajne liczby po obu stronach działania. Załóżmy, że dodawanie, mnożenie i potęgowanie to kolejno pierwsze, drugie i trzecie działanie, zatem istnieją jeszcze następne… Pomiędzy nimi występuje takie oto powiązanie: ; , . Wystarczyło zbadać jego właściwości i powstał wzór na półdziałanie, między innymi na to o indeksie „dwa-i-pół”. Można też było interpolować… Ach, nie czas teraz na to.
     
— Opowiesz mi o tym kiedy indziej. Wiesz, że wyrwałeś mnie z łóżka.
     
–K– Jakie błahe ma to teraz znaczenie! Jeszcze niedługo, a nie będziesz wiedział, czy to dzień, czy noc!
     
Naprawdę…? Czy… czy polecimy tam?
     
–K– Tak. W tekście o historii Ziemi, którego dystrybucji podobno zakazano poza Oceaniczną, zakodowali informację o położeniu Fenomenu, cząstki materii, pokrewnej Dziwadełku, a trudniejszej do odnalezienia we Wszechświecie. Napisali, że natknęli się na nią przypadkowo w okolicach wymarłej gwiazdy w innym układzie gwiezdnym.
     
Zatem można go wykorzystać do podróży kosmicznej?
     
–K– Działa inaczej niż Dziwadełko. Ono zamieniało materię w tachiony poruszające się szybciej niż światło. Po drugiej stronie trajektorii przywracało statek z powrotem do materii. Zamiana dokonywała się jednoznacznie, nie niszcząc obrazu nas samych. Dość szybko autorytety, wraz z tymi kościelnymi, uznały, że nie stwarza to niebezpieczeństwa dla życia, jestestwa, osoby ani duszy. Nie istniała możliwość rozdwojenia się ani zniknięcia, gdyż obydwie bramy tachionowe były ze sobą kwantowo połączone i obie jednocześnie komunikowały się o transporcie. Należało wcześniej konwencjonalnym napędem przenieść jedną z cząstek na miejsce, a drugą, związaną kwantowo, pozostawić na orbicie ziemskiej. Umożliwiło to także teleportację informacji i łączność między układami słonecznymi. Nie łamało to praw fizyki. Ponadto każdy transport powodował mocne postarzenie pewnej części Wszechświata… W losowych miejscach, w różnej, nawet dużej odległości od bram, następowały wybuchy i zaburzenia materii, prowadzące do zniszczeń w gwiazdach i zakłóceniach orbitalnych – wszystko zwiększające entropię. Człowiek zgodził się na taką cenę za poskromienie odległości.
     
Mów raczej o Fenomenie; nie mogę się doczekać.
     
–K– Jego odnalezienie uznano za Cud, dlatego ci, którzy go ukryli przed światem, wierzyli, że odkryją go na nowo ludzie dobrej woli, znający historię Ziemi i poszukujący prawdy o przeszłości, odkopując ruiny dawnych dni.
     
Karolu!
     
–K– Posłuchaj: Fenomen zmienia prędkość światła. Odpowiednio potraktowany egzotycznymi cząstkami elementarnymi, zmienia stałe fizyczne i astronomiczne, rozpędzając statek kosmiczny do gigantycznej szybkości i czyniąc go odpornym na siłę zderzeń z meteorytami oraz przyspieszenia. Nie wymaga żadnych punktów przeładunkowych przywiezionych uprzednio na miejsce za pomocą konwencjonalnego napędu. Można powielać tę cząstkę w akceleratorach.
     
Więc można swobodnie polecieć w nieznane.
     
–K– Otóż to. Ukryli go w starej kopalni soli, gdzie składowano odpady radioaktywne z elektrowni atomowych. Podobno znajduje się ona gdzieś niedaleko twej rodzinnej miejscowości. Na statku kosmicznym znaleziono skafandry przeciwpromienne. Sprowadziliśmy je do twojego miasta. Znajdź śmiałków i odszukajcie Fenomen. Podobno winda szybu kopalni powinna nadal działać…
     

      Odebrałem raport ze zdalnego pojazdu
o wizualnym kontakcie z wieżą kopalni.
Umieszczona została pośrodku jeziora,
sztucznie utworzonego z metalicznych odpadów.
      Tuż obok mieściła się opuszczona elektrownia.
Jej budynki ciągnęły się wzdłuż jedynej mierzei,
prowadzącej do samotnego szybu w oddali.
     
Natężenie zabójczego dla zdrowia promieniowania
odstraszało wizytatorów już od bardzo dawna,
dlatego na wszystkich dostępnych mapach
występowała w tym rejonie biała plama.

      Szedłem starą drogą do kopalni.
Odziany w skafander znaleziony na statku,
wykonany z nieznanej tkaniny, ultralekki,
parłem nieprzerwanie w stronę wysokiego komina,
aż na ugorach, pustynniejących chwastami,
dotarłem pod gmach, otoczony wzgórzami.
Popołudniowe słońce wytwarzało taki nastrój,
jakby gdzieś w przyszłości zatrzymała się przeszłość
i nic już nie zmieniło się przez wieki.
      Wierzchołki wciąż jeszcze niebezpiecznych hałd,
formowanych jako stosy metalicznych odpadów,
pokryła zarastająca flora nadrzeczna.
      Omijałem zarośla, budynki i wzniesienia
usypane przez ludzi jak sztuczne pomniki.
Czymże one były wobec ogromu Ziemi
i Kosmosu, i całego Stworzenia?
      Nie działały tu urządzenia ani maszyny,
nie przechodził tędy zmęczony robotnik,
nie jeździły motory, ni wagony, ni wywrotki,
a roślinność wciąż tworzyła nowe pokolenia.
     
Ale gdzieś w oddali, głęboko pod gruntem,
oczekiwały skarby mające zabić smutek.
      Przeskakiwałem poprzeczne bagniste kanały,
resztki płotów i spękanych rur, i inne nieużytki
pozostawione do badania dla potomnych.
      I nagle w okamgnieniu skończyły się bezdroża,
a otworzyła się przestrzeń wielkiego jeziora.
Rzeka już dawno ominęła ten obszar,
unikając w swym biegu kontaktu z hałdami.
      Tu wszystkie pierwiastki i ich izotopy pływały
w zestalonej na błoto zawiesinie,
tworząc niezgłębione radioaktywne osady.
Pośrodku stała wieża, prowadząca do wnętrza
podziemnych konstrukcji, niegdyś tu wykopanych.
      Wskaźniki podawały dość duże stężenie promieni,
bezskutecznie forsujących skafander,
a jeszcze przez wieki miały zabijać życie,
porażając wszystko rakotwórczymi mutacjami.
      Rozpocząłem dość ciężką wędrówkę po mierzei.
Otaczała mnie brunatna trująca breja.
Rzuciłem kamieniem. Począł tonąć jak w bagnie,
łakomym na wszelki żywy pokarm.
Wiedziałem, że nietrudne są te niebezpieczeństwa,
gdyż Opatrzność obdarzyła mnie urządzeniami.
      Cieszyłem się, że istnieje droga ewakuacji
przez ten najtrudniejszy dla żeglugi ocean.
      Stanęły otworem wciąż jeszcze działające drzwi,
zapraszając do rozjaśnionego lampami środka.
      Wszedłem. Śluza zatrzasnęła się. Zjechałem do głębin.
      Nie wiem, jak długo czekałem w kabinie windy,
gdy „metry” na wskaźniku wciąż wzrastały i wzrastały,
aż w końcu pięć cyfr przyprawiło mnie prawie o mdlenie.
Odniosłem przeraźliwie okrutne wrażenie,
że zagubiłem się gdzieś w otchłaniach piekielnych.
Pojawiały się kolejne złośliwe numery:
trzy cyfry gorąca, radiacji ze cztery…
I wtedy dziękowałem za swój kombinezon.
Jakbym zstąpił do jaskini lwów i nie został zjedzon.
A iluż ludzi miałoby tę ochronę
w cudowny sposób znalezioną pod lodowcem…?
      Nad głową spoczywały kilometry ziemi.
Gdyby szyb się zepsuł, miałbym najgłębszy grób na świecie,
a późniejszy odkrywca wpadłby w przerażenie,
odnalazłszy pod skafandrem szkielet.
      Przechodziłem pod płatami pokładów soli,
stabilnymi nawet na tej ogromnej niskości,
chroniącymi powierzchnię przed śmiertelnym skażeniem,
które pochodziło ze składowanych weń odpadów.
      Niebezpiecznie długo trwała ta przechadzka,
aż po kilku przebytych w zwątpieniu kwadransach
rozpoczęły się rzędy małych pojemników
ułożonych w perfekcyjnie równym szyku.
Po kilkuset metrach minąłem już całe tony:
uranu, aktynu, ołowiu, plutonu…
      A więc nie zabrakło żadnego z pierwiastków
na tym cmentarzysku cywilizacji atomu.
      Za grubym na kilka metrów kryształem
zaczynał się drugi korytarz, rozjaśniony czymś dziwnym.
Na powierzchni minerału wyryto jakieś znaki,
tworzące najgłębiej na świecie uczyniony napis.
      „Tylko dla odkrywców bazy na Dewonie.”
     
Dotknąłem rękawicą przezroczystej masy.
Znikła, sublimując od żaru i gorąca
otwierających się pojemników z aktywnym pierwiastkiem.
Czyżby czujniki rozpoznały materiał,
z którego wykonano skafander?
Nie wyjaśnione pozostały tego przyczyny.
      Przekroczyłem komory drugiej niewidzialnej linii…
I ujrzałem czysty metal, jarzący się światłem.
Tu już niczego nie składano w pojemnikach,
tylko kładziono w oddzielonych skałą zagłębieniach.
A gdyby tak dać się metalom skomunikować…
Reakcja
à reakcja à reakcja łańcuchowa.
      Na podłodze leżały szczątki tych robotów,
które nigdy już nie wróciły z tego mroku.
      Wtem zabłysła lampka na moim ekranie.
Radośnie rozpoznałem cel. Skończyła się misja.
      Mała sztabka, taka sama, jak wszystkie pozostałe,
jaśniała swoistym światłem jak latarnia.
Gdy w swej śmiałości ponad inne ją uniosłem,
nie nastąpiła reakcja.
Zgasła.
      Odnalazłem Fenomen.

       
     

XXIII
Dni Światła - Tom I - Dziedzictwo - Część Pierwsza - Rozdział XXIV
XXV