XXIV
Dni Światła - Tom I - Dziedzictwo - Część Pierwsza - Rozdział XXV
XXVI

     XXV
     
      Przez iluminatory umieszczone w kabinach
przedostawał się obraz nie-z-tej-ziemi.
Oto na spękanej lodowej skorupie
tłoczyły się całe tłumy, jak w centrach wielkich miast.
Zdziwione oczy patrzyły jak na Cud
na statek kosmiczny, monumentalnie wielki,
odbijając w źrenicach połyskujący kadłub.
Ci zaś, którzy nie przybyli na to miejsce bezludne,
oglądali w audiowizji start gwiezdnego pojazdu.
Ni stąd, ni zowąd dzika kraina
zasłynęła z historycznie wymownego odkrycia.
Przez tyle wieków moi rodacy wyczekiwali
nadejścia jakiegoś doniosłego wydarzenia.
Jednak czy zdołało ono trwale zabić znudzenie,
skoro tylko w tym życiu pokładano nadzieję…?
      Wiwaty i okrzyki wielu gardeł
cichymi się wydały z wierzchołka wieży.
Do kogo tak naprawdę wołali?
Sami jeszcze niedawno niczym się nie przejmowali,
beztrosko zapominając o Celu istnienia,
o tym, co Ostateczne, Święte i z Bogiem związane.
      W niewielkim pokoju mieściło się wyposażenie
przeznaczone dla podróżnych, skromne i użyteczne.
Czułem się, jakbym przebywał we własnym mieszkaniu.
Tak niezwykłość stała się czymś najzwyklejszym.
      I wtedy ujrzałem oczyma mej duszy
pełną niecodzienność, wielkość i wspaniałość
całego tego czasu po Bierzmowaniu,
spędzonego w modlitwie i w poznawaniu Prawdy,
w przemierzaniu raz obranej Trasy,
która, jak sądziłem, wiodła mnie do… szczęścia w Niebie.
      Wyświetlacz ukazał listę osób
zabranych w Kosmos razem ze mną i pilotami.
Gdy ujrzałem tych, na których tak bardzo mi zależało,
doznałem wewnętrznego ukojenia.
Program pokładowy ukazał mi ich imiennie:
rodziców, Alicję, Karola oraz Wojciecha.
Ponadto kapłanów, artystów, naukowców,
wielu zacnych mieszkańców mojego globu;
losowych szczęśliwców, biedaków i bogaczy,
Biskupów i przedstawicieli różnych rządów,
jakichś wojskowych, lekarzy, projektantów,
nieuleczalnie chorych, zoo i mini ogród…
i Agatę.
      Nadeszła chwila startu.
      Bez drżenia, powoli uniósł się nad dolinę
wysoki na sto metrów niekształtny statek,
holowany molekularnym kanałem,
powstałym z udziałem ukrytych księżycowych anten,
emitujących egzotyczną wiązkę.
      Widzowie szybko zlali się w mrówczą plamę.
Czekali tam na rychły przylot po drugą załogę.
Krajobraz zaś przedstawiał się jak w samolocie,
gdy wzbijaliśmy się powoli, lecz coraz to wyżej,
ogarniając wzrokiem niziny, łańcuchy gór,
wstęgi linii energetycznych, rzek, dróg,
plamy jezior, miast i lasów, i granice mórz,
i drugą powierzchnię planety złożoną z obłoków…
      Nim spostrzegłem, a wszystko wyglądało jak na mapie:
poznawałem obszary dotąd nie widziane;
łączyły się one w coś, co przypominało
agregacje kolejnych stopni złożoności lądu,
a konkretne detale coraz bardziej malały.
      Nieokreślona bariera nagle runęła,
gdy nie poznawałem tego, co znałem z samolotu.
Już inne obrazy mieniły się przed oczami
a przecież skomponowane były z tych dobrze znanych…
W tej perspektywie składały się w nową całość,
która zmieniała w nas dotychczasowe postrzeganie…
     
I jak doczesność, zbudowana z różnych składowych,
układała się na zewnątrz jako wyraźna pełnia,
tak i nasz czas i przestrzeń przedstawiały się w Wieczności
jako jeden z elementów Bożego Planu.
      Jak szron, rozproszone formacje pary wodnej
tworzyły nad powierzchnią układy frontowe,
występując razem we wspaniałym spektaklu,
o wiele wymowniejszym tu niż tam – na dole.
      Liczne rzeki wraz ze swymi rozgałęzieniami
konsekwentnie wpadały do mórz i oceanów,
góry ciągnęły się kolejnymi łańcuchami,
szare miasta znikały jak wybielone plamy,
aż nagle z wrażenia przestałem oddychać…
Oto ukazała się aura atmosferyczna.
A nad nią w biały dzień lśniły gwiazdy,
umieszczone nad rozmytymi warstwami
błękitu, który kolejne sfery formował.
A pod horyzontem, zauważalnie zakrzywionym,
rysował się kontynentalny zarys.
      Święta Ziemia – planetą… Choć wiedziałem o tym,
nigdy nie ujrzałem tego na własne oczy.
Tam narody tworzyły swoje kultury,
próbując o własnych siłach przybliżyć się do Stwórcy,
a my, istoty maleńkie, mniejsze stąd niż komórki,
swym staraniem nie zbliżyliśmy się Doń ani o kwant,
nim Sam Bóg nie zechciał ulitować się nad nami.
Po tej ziemi, Świętej Ziemi, stawiał On Swe kroki.
Gdzieś – kiedyś, przyjął ciało, dzieląc z nami trudy,
a gdyśmy Go zabili, dał nam Zbawienie.
I zmartwychwstał, pełen Tryumfu oraz Chwały.
I odtąd człowiek, ten bardzo maleńki,
biedny, zagubiony, zlękniony, grzeszny,
nosi w sobie zalążek Nowego Życia,
o ile korzysta z Łask, które są w Sakramentach,
spożywając nieśmiertelne Ciało Bożego Syna.
Pielgrzymuje ku Wieczności w Nowym Przyszłym Świecie,
w którym czeka na nas Ten, który dał nam istnienie.
      Czułem się wspaniale, gdy tak patrzyłem
z niebios kosmicznych na małą planetę.
Nie tylko zagłębiałem się w ocean
Kosmosu, lecz podążałem jeszcze dalszą Trasą,
prowadzącą do Wieczności, jak sądziłem.
      Czyż Święta Ziemia nie była „rozległa” na cały świat
przez fakt, że na to niej dokonało się Zbawienie?
A skoro Kościół Boży opanował przestrzeń,
towarzysząc pierwszym astronautom,
Chrystus także i tam przychodził we Mszy Świętej.
I ku Niemu powinny kierować się wysiłki,
byśmy w Duchu Świętym mogli się Doń przybliżyć.
      Przez niewielki iluminator oglądałem gwiazdy
nad wybitnie piękną poświatą mej Ojczyzny,
a pasażerowie kolonizacyjnej arki
nieśli całemu Wszechświatu Ewangelię.

       
     

XXIV
Dni Światła - Tom I - Dziedzictwo - Część Pierwsza - Rozdział XXV
XXVI