CZĘŚĆ DRUGA
Dni Światła - Tom I - Dziedzictwo - Część Druga - Rozdział II
III

     II
     
      W kolonialnym mieście zagospodarowano centrum:
wielki plac, zwieńczony placem pod budowę
symbolu akanejskiego społeczeństwa –
monumentalnej świątyni chrześcijańskiej.
Lecz dużo nas dzieliło od powstania obiektu,
gdyż szczegółowe plany nie były jeszcze gotowe.
Zatem pusta przestrzeń czekała ujrzenia
czegoś więcej niż tylko zgromadzenia
gapiów. To tutaj wciąż odbywały się festyny,
celebrujące udaną kolonizację,
to tu, jak w starożytnych czasach, mieszczanie
formowali kolejną w tradycji oligarchię.
      Lecz ja przechodziłem pomiędzy zebranymi,
szukając czegoś więcej niż ciągłej euforii;
od dawna brakowało mi wyciszenia,
pragnąłem, jak kiedyś, otworzyć się na natchnienia.
Z podłożonych fundamentów sterczały maszty,
a ja patrzyłem wyżej, na akanejskie niebo,
oświetlane światłem dwóch gwiazd binarnych.
W pewnej chwili dostrzegłem coś na najwyższym gmachu:
oto Krzyż Chrystusowy górował nad ziemią.
Z polecenia duchownych tam umieszczony,
zdobił planetę zamiast świeckiej flagi.
Zadecydował tak jeden z przybyłych hierarchów,
powierzając nowy lud Królowi Wszechświata.
Wymowne było umieszczenie Go
nad ochoczo dorastającym młodym państwem,
by Tron z wysokości czuwał wciąż nad nami
ku przypomnieniu ludzkiej tożsamości.
      Poczułem nagłą chęć oddania Chwały
Temu, którego mękę ów Znak przedstawiał,
by Jemu złożyć hołd, by On w pełni królował
w mym życiu i by podziękować Mu za wszelkie Dobra.
      Otoczyli mnie ludzie, pokazując palcem.
Krzyczeli, że to ja, ten, który odnalazł
międzygwiezdny statek – niedawny bohater.
Sądzili, że przyszedłem, by z nimi porozmawiać.
      Momentalnie przestałem się modlić.
Paraliżowały mnie zwielokrotnione spojrzenia.
Źle postąpiłem z tą moją rezygnacją,
lecz nie potrafiłem przemóc swego uprzedzenia.
Wiedziałem, że Bóg czeka na moje Świadectwo,
jednak ja w owej chwili odczułem wewnętrzną niemoc…
Pozdrowiłem obecnych i odszedłem stamtąd,
nie przyjmując wezwania do aktu pobożności.
      Nękały mnie myśli o bliskiej przyszłości;
czy faktycznie zaparłem się Pana,
czy skończą się w moim życiu cudowne dni,
które oferowała mi wyprawa
rozpoczęta jeszcze na świętej Ziemi…?
      Znów wmieszałem się w tłum, lecz już mnie nie poznano,
za to słyszałem w otoczeniu liczne przekleństwa.
Skąd wzięli się tutaj ci prostacy?
Czyż nie zadziałała moralna selekcja?
Zdało się, że odurzyła ich jakaś substancja,
a przecież w zaopatrzeniu nie było narkotyków.
Już więc działo się to samo co na Oceanicznej;
te same obyczaje pospieszyły za ludźmi.
Widać odgórne metody nie zdały egzaminów;
należało pozwolić przybywać spontanicznie
każdemu, kto chciałby za ten lot zapłacić.
      W pobliżu Wojciech sam modlił się wśród tłumu,
a oni, jak na kosmitę, patrzyli na niego.
Nie szczędzili uwag, lecz nie były złośliwe,
traktowali go po prostu jak coś osobliwego.
A przyjaciel wytrwał pomimo próby,
którą przechodził, narażony na różne szykany.
      On wygrał, ja przegrałem, zląkłszy się trudów.
W końcu przypadłem doń i modliliśmy się razem.
      Wojciech szybko wstał, a ja za nim.
Uśmiechał się jak ci, którzy nas otaczali.
Kilku z nich przeżegnało się z nami,
powoli rezygnując z postawy letniości.
     

      Opuściwszy centrum, udałem się do ogrodów,
by w wyciszeniu na samotnej przechadzce
obejrzeć sztucznie zasadzoną miejską przyrodę.
Glider przystanął przed wejściem do parku.
Czym prędzej opuściłem szybki pojazd,
by, powoli krocząc, czerpać z każdej chwili.
Już prawie myliły mnie pozory,
że zatrzymał się czas, i to bezpowrotnie.
     
Niewielu napotkawszy tutaj przechodniów,
odnalazłem siebie w pięknej samotności.
Lecz tak naprawdę jej nie było, gdyż przecież istniał Bóg,
który opiekował się mną w swej Opatrzności,
obserwując zwróconego ku Niemu wędrowca.
Nie brakło też bliźnich. Oto miejscowi turyści
stali się nagle poprzez podobne myśli
i podziw dla wspaniałej rzeczywistości
bliscy memu sercu oraz umysłowi.
Ci ludzie, tym samym żyjąc, na to samo patrzyli.
Przyszli tu, by czerpać – i to nas zbliżyło do siebie.
     
Roślinność gęstniała, a park przemieniał się
w artystyczny ogród, zbudowany jeszcze
przed naszym przybyciem w te gościnne rejony.
Autor kompozycji ucieszyłby się wielce,
wiedząc, jak i ja cieszę się jego dziełem.
A dużo było w Akios zieleni –
w tym nowoczesnym mieście, najmłodszym ze współczesnych.
     
Wysokie drzewa, ułożone wzdłuż ścieżek
we wzory wymyślnej mozaiki, niepowtarzalnej,
rzucały cień, tworząc ni to busz, ni sawannę,
a krzewy o wykwintnej barwie wnosiły kontrasty.
Tutaj każdy znalazł coś dla siebie:
niektórzy kontemplowali sprawy Wiary,
inni podziwiali sztukę aranżacji,
jeszcze inni dumali nad swymi problemami.
     
Za drzewami ujrzałem otwarte ogrody.
Brak płotów nie przeczył ich prywatnej własności.
Tam każdy mieszkaniec miał skrawek własnego gąszczu
przyległy do jednej z wielu alei.
Poletka te służyły do rekreacji.
Niepowtarzalne były w swojej niezwykłości,
a ciągnęło się to na duże odległości,
może i całe wielkie kilometry.
      Z rzadka ktoś odpoczywał na swojej posiadłości,
każdy w jakimś stopniu czymś zachwycony.
Patrzono na jasnoniebieskie niebo akanejskie
lub na urywek Raju w chrześcijańskim mieście.
      A ja marzyłem o owocnej przyszłości,
skoro teraźniejszość nie szczędziła Dobroci:
o ustatkowaniu po przygodach w Kosmosie,
o przyjaźni z Agatą i założeniu rodziny…
o rodzicach i siostrze, o pożytku z jej spotkania,
o zaciszu, stałości i sielankowej beztrosce,
o przyjaciołach obecnych przy mnie w dowolnym czasie
i wspólnej pracy dla Dobra wszystkich naszych bliźnich…
Czy miałem prawo snuć takie oczekiwania?
Czy to wszystko zostało już mi przyszykowane?
Czekałem na odpowiedź na to pytanie,
antycypując, że wydarzy się to, co najlepsze.
      Krajobraz zmienił się. Nabrał szlachetności,
coś dziwnego wystąpiło w barwach roślin,
jakby biel z czerwienią, coraz to liczniejsza.
Światło przebijało aureolą przez te miejsca.
Ostre krzewy, pełne kolców, cudowne w swym pięknie,
stanęły na mojej teraźniejszej drodze w Akios.
      Wstąpiłem do tych żyjących tuneli
uczynionych nad trawą ze splątanych gałęzi.
Tu każdy widok przezeń okazał się ładny
a satysfakcja przewyższała trudy przeprawy.
Zdobywałem nieznane światy, wciąż dokądś zdążając.
Trwałem w tej słodkiej trosce, a to coś się przybliżało.
      Natychmiast znikły plany mglistej przyszłości.
Czułem, że Ktoś sam prowadzi mnie przez czas.
      Oto ujrzałem otwarte przestrzenie:
tuż przede mną urwisko zagrodziło przejście,
a chmury nad owym odkrytym terenem
ucieszyły oczy wyśmienitym blaskiem.
Zapragnąłem wzlecieć tam samolotem…
      Już wiedziałem, że będę podróżował jeszcze dalej,
wiedziony jakby za rękę w Bożej Opatrzności,
choć nie zawsze da mi poznać, co będzie mnie czekać,
by wyćwiczyć wędrowca w zaufaniu i pokorze.
      — Dziękuję Ci za to, że mnie nie opuściłeś, mimo że ja zawstydziłem się dziś Ciebie przed innymi. Niech stanie się to, co dla mnie szykujesz, ale rozważ proszę i moje własne pragnienia, oczywiście według swojej Woli. Odtąd postaram się być odważniejszy w dawaniu Świadectwa. Pragnę Tobie służyć. Daj mi, proszę, wzór do naśladowania. A Alicję, proszę, obdarz nawet wspanialszymi Darami niż mnie. Dziękuję za dzisiejszy dzień i za ukazaną mi odpowiedź na moje przemyślenia.
     
Nagle zadzwoniła do mnie siostra.
Ujrzałem też samolot szybujący w przestworzach.
     
–*– Jesteś tam, Danielu! Skaner pokazał mi ciebie u wyjścia z zabytkowego ogrodu. Patrzysz na samolot, a ja jestem w nim. Piękne są widoki nad tą planetą…
     
Widzę was. Na pewno nieźle macie tam, na górze. Szkoda, że nie ma mnie z wami, ale widocznie nie czas na to.
     
–*– Nie zawsze możemy być razem, bracie… Ale kiedyś wszyscy będziemy.
     
Wiem, co masz na myśli.
     
–*– Przecież o to właśnie chodzi. Wszyscy będziemy rodzeństwem – w Niebie. Na Zawsze.
     


     

CZĘŚĆ DRUGA
Dni Światła - Tom I - Dziedzictwo - Część Druga - Rozdział II
III