XIII
–H– Nie byłem sam. Całe legiony wspinały się na tę górę. Ledwo widziałem zamek. Zasłaniały go drzewa. Rozmawiali ze mną magnaci, a ja nie mogłem znieść smrodu z ich ust. Dawali mi jeść i pić, ale obrzydło mi to szybko. Usłyszałem strzały wokoło. Armaty waliły z wież. My podchodziliśmy coraz bliżej. Obok mnie wybuchła kula. Rozproszyliśmy się. Wspinałem się w gąszczu. Ludzie krzyczeli, niektórzy z nich umierali. To było ostatnie, co mieli nam do powiedzenia. Jakimś cudem dotarłem do muru. Łucznicy wycelowali i próbowali we mnie trafić. Tylko tarcza mnie uratowała… Strzelałem z muszkietu i przeciwnicy spadali obok mnie, łamiąc sobie kręgosłup. Moi towarzysze z oddziału podkładali proch pod kamień i odpalali. Umierali wszyscy, którzy przybyli tu jako pierwsi, poza mną. Przeżyć mogli tylko ci z ostatnich szeregów. Wdarliśmy się do środka. Panowała tam olbrzymia bieda. Tak się cieszono ze zdobycia twierdzy, ale było to bezcelowe. Po co? Bez prądu, bez kanalizacji, bez komputerów, bez szybkiego transportu, bez rozwiniętej turystyki, bez higieny, bez bogatej wiedzy, bez piękna dzisiejszych zadbanych kobiet, bez zaawansowanej medycyny i innego dorobku naszych czasów. Jedynie widok krajobrazu ze zdobytej wieży sprawiał przez chwilę przyjemność. A potem wróciła szara rzeczywistość i grzebanie poległych. To był pouczający sen.
–W– Nie ma co wspominać czasów dawnych. Nie są ani lepsze, ani gorsze od naszych. Pan Bóg nie bez powodu umieścił nas w tym wieku w tym miejscu w tych właśnie latach.
Spotkanie w obserwatorium dobiegało końca,
już świt naznaczał ołowiane niebo.
Na szczycie wieży katedralnej olbrzymi teleskop
chował się z powrotem do pomieszczenia.
Dostrzegliśmy brylanty wschodzącego słońca
w przejrzystości powietrza rażące wzrok
choć dużo mniej niż druga, dalsza gwiazda.
Tej nocy odkryto migające obiekty,
który zbliżały się do orbity planety.
Karol myślał sobie, że to pojazdy Obcych,
Wojciech twierdził, że to rozbita kometa,
Henryk, zmęczony, ponownie się zdrzemnął.
Na tle Eta-Kasjopei pojawiła się plamka światła.
Przebijała atmosferę, manewrując jak statek.
Wtem w rozbłysku oddała strzał. Widziałem,
jak ku powierzchni leci rakieta. Dotknęła miasta.
Spowodowała pożar.
Krew i łzy zalały me oczy.
Serce zamarło na chwilę.
Wybuchła wojna.
Czym prędzej zaalarmowano społeczeństwo.
Nie mogłem patrzeć na przerażone twarze.
Wszystkie, co do jednej miały pretensje do Boga,
że zburzył im beztroskie bezpieczeństwo,
sprowadzając na kolonistów brutalną walkę.
Z niechęcią młodzieńcy chwytali za broń,
lecz czy było jakieś inne wyjście?
Prócz dobrze wyszkolonego zawodowego wojska
mieliśmy tych, którzy dali się zaciągnąć
w zamian za zwolnienie z opłaty za transport
do Eta-Kasjopei. Nie brakło też ochotników,
dla których bardziej niż śmierć liczyła się wolność.
Prom z Oceanicznej nie wrócił jeszcze na szczęście.
Wróg przeprowadzał desant na powierzchnię.
Nagromadzenie statków przerażało nawet mnie,
choć ten czas i tak musiał kiedyś nadejść.
Czy poszło o minerał odkryty na Zeidzie?
O zakaz odlotu z Oceanicznej?
O nawrócenie Pre-Akanejczyków?
O umożliwione przez Fenomen lotów kosmicznych?
Zasiadłem za sterami jednego z szybszych myśliwców.
W żywiole lotnictwa czułem się pewniej
niż cywil.
Na szczęście na Akanium nie było Alicji,
a rodzice niedawno odlecieli na Ziemię,
Agata zaś skryła się w miejskim schronie.
Wystartowałem, przecinając bolidem powietrze.
To nie był samolot napędzany przez Fenomen,
lecz nadal posiadał znaczące zdolności zaczepne.
Polowałem na lądowniki szturmowe,
by wesprzeć piechotę, skazaną na ciężkie boje.
Nie odczuwałem strachu w tej zwrotnej maszynie,
a intuicja mówiła, że spokojnie przeżyję.
Połączyłem się z Henrykiem, Wojciechem i Karolem.
— Jakie mamy szanse na wygraną?
–W– Módl się lepiej i nie myśl o tym. Nie bez powodu przynieśliśmy Ewangelię aż tutaj. Wszelka przelana krew w obronie nowej Ojczyzny będzie tobie odpuszczona. W historii Kościoła zdarzały się gorsze chwile…
–K– Jeżeli atakują nas, muszą mieć jakiś konkretny cel. Zawsze można się z nimi dogadać. Podejdą do Akios, to będą negocjować. Wydaje mi się, że to będzie krótka wojna, choć nie tak sobie wyobrażałem pobyt tutaj.
–H– Karol ma rację. Przecież na Oceanicznej nasi przodkowie obronili się kiedyś przed zagładą. Poza tym posiadamy Fenomen. Przewidzieli to nasi poprzednicy, którzy nam go podarowali. W górach na Oceanicznej wyraźnie wskazali nawet, dokąd się udać. Ale nie ma czasu, by lecieć na Nigorię, by poznać jego pełne właściwości. Wiesz o tym, że pozwoliłem odejść wszystkim, którzy nie chcą walczyć? Pozwoliłem wątpiącym udać się do domów i czekać na zwycięstwo. Wojciech mówi, żeby nie ufać snom, ale sam jednak przynajmniej wyciągnę z nich morał i nie dam słabym i tchórzliwym walczyć, jeśli tego nie chcą.
— Ja się nie cofnę. W powietrzu czuję się bezpieczniej niż na powierzchni. Nie wiem, czy jesteś w błędzie, ale mam nadzieję, że wszyscy nie odeszli.
–K– Dziesięć procent. Głównie ci, którzy mieli spłacić służbą swój lot na Akanium. Pozostali cieszą się, że nie przebywają z żołnierzami o słabym morale. Mimo to nie pochwalam decyzji Henryka, gdyż nie zawsze zdałaby egzamin i jest demoralizująca ekonomicznie.
–H– Jak ci się skończy amunicja, leć do swojego nowego domu. Tam ukryłem prototyp na Fenomen…
Nagle znikła łączność. Coś uderzyło mnie w plecy.
Spadałem.
Uczyniłem znak Krzyża. Rzekłem „Amen”.
Nie chciałem nawet dumać nad sensem tej śmierci.
Bóg dał mi znaleźć Siebie i przyjąć Zbawienie.
Ma Misja na świecie nie pójdzie w zapomnienie.
Bóg wiele przeze mnie dokonał, choć życie dał krótkie.
— Jeśli chcesz, to daj mi przeżyć, Boże, a nadal będę Ci służył.
Pociągnąłem za dźwignię, włączając katapultę.
Nikt nie przejął się jednym spadochroniarzem,
gdy na górze i na dole już toczyły się walki.
Pod stopami czekały korony drzew iglastych.
Nie spieszno mi było umrzeć tuż po ewakuacji
z mającego wybuchnąć samolotu.
Miałem jednak upaść i zabiegać o przetrwanie.
Ujrzałem rozbłysk maszyny, z której uciekłem.
Opatrzność chciała, bym ominął gałęzie
i znalazł się w pachnącym śmiercią lesie.
Gdzieniegdzie przebiegali żołnierze piechoty,
skupieni na zadaniu obrony nowej Ojczyzny.
Zdjąłem szczelny hełm, aby się nie udusić.
Ktoś rzucił mi broń, gdyż poznał mnie z wyglądu
i polecił czekać na rozkazy z góry.
Przypadli do mnie uzbrojeni obrońcy
i połączyli się z centralą, by wiedzieć, co czynić.
–Żołnierz– Jesteś tym Danielem, o którym głośno w Kasjopei. Poznałem cię po białych pasmach na włosach. Będziemy cię ochraniać. W pobliżu są ci ciemięzcy spoza Świętej Ziemi. Już się desantowali, teraz idą w stronę Akios. Myśleli, że nie napotkają oporu. Proponuję ci ukryć się w okopie i poczekać na samolot, który cię stąd zabierze. Przekazano nam, by nie dopuścić do śmierci pilotów. Mam nadzieję, że potrafisz strzelać.
Poległ. Paliły się na nim strzępy kombinezonu.
Pozostali padli na ziemię i poszli w rozsypkę.
Na moich oczach człowiek żegnał się z życiem,
podrygując w agonalnych konwulsjach.
Gdyby nie agresja wroga, podziwiałby drzewa,
delektując się zapachem żywicy,
a następnie beztrosko powrócił do domu.
Lecz teraz być może wstępował do Nieba,
i w Wiekuistym Szczęściu spoczęła jego dusza…
Zobaczyłem zupełnie obce nacje
desantowane z dalekiego Kosmosu.
Ich przedstawiciele tak samo, jak i my
parli naprzód, porażeni strachem.
Towarzysze moi, wychyliwszy się z rowu,
oddawali strzały z miotaczy jonowych.
Po drugiej stronie bolesne okrzyki
mówiły o losie obranych za cel.
I ja wynurzyłem z przerażenia głowę,
by sprawdzić, jak długo nasze siły jeszcze pociągną.
Tuż obok, raniony pociskiem w czoło,
odleciał w tył towarzysz, który dotąd mnie chronił.
Tak niewiele brakło, a i ja zostałbym trafiony…
A Opatrzność wybrała jednego z kolonistów.
Przemierzył tu długą drogę, aby odejść,
oddając swe życie za innych przybyszów
ze Świętej Ziemi oraz za Pre-Akanejczyków.
Choć niewiele doświadczył na tym nowym globie,
nie bez znaczenia była jego ofiara.
Ginęli kolejni z mojej osłony.
Uznałem, że i mnie czeka to samo.
— Pomogę wam, świetnie strzelam. To jedyna szansa, abyśmy przeżyli.
Nie odpowiedzieli, zajęci walką.
— Boże, jeżeli moja doczesna Droga prowadzi dalej niż to tego lasu, to ufam, że mnie ochronisz!
Wyskoczyłem z okopu, kryjąc się nadal
za niskimi krzewami. Nikt mnie tam nie zobaczył.
Przeciwnicy wciąż kierowali ogień
do tych, którzy szukali schronienia w okopie.
Spomiędzy liści oddawałem strzały,
celując tak, jak robiło się to w symulacji.
Ugodzeni żołnierze upadali na trawę.
Rozstrzygałem więc o czyimś zgonie
według kaprysu woli i ślepego trafu.
Wybrany przeze mnie odchodził ze świata,
a serce me krzyczało z wyrzutem: „Przepraszam”.
Nadal nie wiedzieli, gdzie ukrył się snajper.
Co chwila posyłałem przeciwnika do Pana.
Ocaleni podjęli decyzję o odwrocie.
Czy „wybrańców” miotacza czekało Zbawienie?
Bezgłośnie modliłem się za nieprzyjaciół.
Czy mocno zawinili ci kosmiczni poganie,
uczestnicząc w wojnie nie w pełni zrozumiałej?
Nie zdążyli Chrześcijanie zanieść im Ewangelii.
W najgorszej sytuacji – właśnie jako nieprzyjaciel –
pokazał nam się obywatel nie-świętej-Ziemi,
lecz z chwilą, gdy wydawał ostatnie tchnienie,
współczucie zrodziło we mnie Miłość.
Zapragnąłem, by to wszystko szybko się skończyło.
|