V
Na półkuli północnej szukaliśmy miejsca,
w którym udałoby się rozwiązać zagadkę,
czy obce życie nawiedziło to ciało niebieskie,
czy biosfera tutejsza to dzieło człowieka.
Specjalnie z tej okazji zaproszono Agatę,
by wspólnie z nami obserwowała teren.
Przyjaciele liczyli na jej niezwykłą zdolność
dostrzegania specyficznego piękna,
związanego z ukrytą strukturalną harmonią,
której nie zauważyłoby niewprawione oko.
Usłyszawszy, że jest nam potrzebna,
stawiła się na nasze zaproszenie.
Siedziała tuż przy mnie, a ja, pełen spokoju,
nie dumałem zbyt mocno nad tą szczęśliwą chwilą,
tak bardzo radość wypełniła me wnętrze.
Byłem pełen pokoju, że ona tu jest, tak blisko,
ładna jak marzenie, w jakże świetnym stroju,
w którym niedawno wystąpiła na scenie…
Nie wiedzieć dlaczego chciała tak wyglądać:
czy pragnęła być bogatsza w urok niż przyroda?
Lecz ona jakby się z nią utożsamiała.
Czy po to, by łatwiej znaleźć ślady obcego kwiecia
rozproszonego wśród tego sprowadzonego z Ziemi?
Tym razem pozwolono nam latać
po specjalnie wyznaczonych szlakach.
Zbliżaliśmy się do budowli wzniesionej przez ludzi.
Uwieńczona szpicem jak kadłub rakiety,
spoczywała na wierzchołku samotnej góry.
Krótki postój niejako zbliżył nas do siebie;
wspólnie podziwialiśmy piękny widok.
W tę samą stronę kierowaliśmy wzrok,
te same myśli nawiedziły umysły:
mój przyjaciel, moja przyjaciółka – jest obok mnie.
On i ona patrzą w dal, mocno rozmarzeni
na planecie obiegającej obce słońce.
I to jakże odległe!
Podziwiają wspólną grę natury i człowieka,
który czyni sobie ziemię poddaną.
Oby Wszechświat zmieścił jak najwięcej istnień!
Oby ludzie jak najbardziej się rozprzestrzenili!
Oby jak najwięcej skolonizowano!
Agata stała, obejmując dłońmi barierkę.
Pierś jej oddychała tym samym powietrzem,
które owiewało twarze czworga odkrywców.
Wiedziała, że sercem jestem stale przy niej…
Uzewnętrzniała swoje pragnienia,
nie oszczędzając na bezsłownej wymianie
gestów, uzewnętrzniających jej wnętrze.
Wyrażały one wdzięczność za ten czas,
który spędzała w gronie podróżników,
dzięki czemu oczy me ujrzały jej szczęście.
Czy czyniła to specjalnie dla mnie?
–A– Marzyłam kiedyś o takim podróżowaniu… Mogłoby tak zostać i trwać…
Do uszu mych dotarły rzucone w przestrzeń westchnienia,
lecz nie potrafiłem, nie mogłem na nie odpowiedzieć:
„Zostań ze mną, a zwiedzimy, ile tylko zechcesz”.
–A– Dokąd jeszcze polecimy?
–K– Ja chciałbym ujrzeć miejsce, w którym można dokonać wielu odkryć naukowych i historycznych.
–W– Może odnajdziemy naszych kosmicznych braci, o ile istnieją?
–K– To też moje marzenie. A ty, Danielu? Dokąd chciałbyś się udać?
— Ja… choćby na sam kraniec Wszechświata… Do wszystkich skarbów krajobrazu, które uczynił dla nas Bóg. Wysokie szczyty, lodowe pustkowia, gęste lasy, głębiny oceanu. I inne inspirujące kompozycyjnie znakomitości.
–A– To może wybierzemy się kiedyś tam?
–K– Jak najbardziej. Co ty na to, pilocie?
— No pewnie. Dokądkolwiek sobie zażyczymy.
Podczas powrotu do naszego sprzętu,
który, zaparkowany, czekał na dalszy lot,
roztoczył się przed oczami panoramiczny widok
na tonące w fiolecie doliny Deuterium,
jak kiedyś nazwano ten dziwny glob.
Widziałem w najskrytszych wyobrażeniach
mnie i Agatę, wspólnie zwiedzających
przeróżne odległe i atrakcyjne miejsca.
Czy to się dla nas spełni?
–A– Cieszę się, że jestem w gronie ludzi gotowych spełniać swoje godziwe marzenia. Obiecująca rysuje się przede mną przyszłość. Muszę tylko wypełnić moje aktualne Powołanie…
Powiedziała to do wszystkich obecnych.
Poruszyła w ten sposób nasze serca.
A ogarnął je stan wzajemnego przywiązania,
szczególnie mego do niej. A ona o tym wiedziała.
Kilka godzin później zauważyliśmy ślad
zmienności kolorów na wapiennych
wzgórzach. Artystce wydało się dziwne,
że tak nagle wystąpił endemiczny typ skał.
Ja sam nie zwróciłbym uwagi na takie szczegóły.
Zarządcy kontynentu nakazali lądować
i odbyć pieszo dalszą eskapadę.
Wspinaliśmy się ścieżką oświetloną słońcem
ku kamiennym wyżynom, zdobionych błękitem.
Wizjery w naszych rękach: jeden – mój, Agaty
– drugi, rejestrowały napotkane krajobrazy.
Oglądała zdjęcia, ażeby rozpoznać,
czy naturalność nie jest niczym zmącona.
Oto samotna grupa skał z płaskim tarasem
funkcjonującym jako specjalny podest,
przeznaczony do odległych obserwacji
zapraszała schodami na niewielkie poddasze
z oknami na cztery świata strony.
Dotarłem tam pierwszy. Porzuciłem obserwację,
gdyż naszedł mnie pewien romantyczny pomysł
wykonania zdjęcia upodobanej niewiasty.
Ona sama rejestrowała na wizjerze film,
a włosy jej rozwiewał deuterejski
wiatr. Tańczyły żywo na tle majestatycznego
widoku. Srebrne urządzenie, dotykane
z czułością godną kochającej matki,
błyszczało na równi z pobliską rzeczką,
lecz ustąpiło przed dostojeństwem niewieściej twarzy.
Gdy weszła na szczyt, pokazała nam łuk skalny.
Pokrywał go niezidentyfikowany pomarańcz.
–K– Mówili nam, że w tamtą stronę nie ma drogi. Nie pozwolą podlecieć.
Nie przejęty wcale tą wypowiedzią,
podszedłem z kamerą do niewiasty
i poprosiłem, by spojrzała.
Opanowałem drżenie rąk.
–A– Dziękuję za zdjęcie. Jest dobrze wykonane. Nikt jeszcze takiego mi nie zrobił.
— Mogę więcej…
–A– Popatrz, tu jest rzeka. Prowadzi do łuku. A ten kształt to łódka.
— O, faktycznie. Wyłania się spomiędzy twoich… włosów.
Uśmiechnęła się na to.
Zeszliśmy razem. Milczenie w niczym nie przeszkadzało.
W chwilę potem płynęliśmy statkiem
o napędzie hydrodynamicznym,
na którym widniały następujący napisy:
„Łódź tę przywieźli tu naukowcy badający osobliwość formacji geologicznej […]. Niechaj służy […] zwiedzaniu i badaniom. […][…] Odstawić na miejsce i ukryć.”
–W– To jakiś kolejny Dar Opatrzności.
–K– Nie jesteśmy pierwsi. Ale tamci skupili się na geologii, a nie na botanice jak my.
Pokazała mi zdjęcia, wykonane
podczas tego rejsu na jej wizjerze.
Wspólnie wykonywaliśmy kolejne,
dużo dyskutując na różne tematy.
Łączyła nas wspólnota pożytecznej pracy,
a także zwiedzania i pochodzenia…
Coraz więcej zbliżało nas do siebie.
Jej przejmujący głos rozbrzmiewał w umyśle echem.
Cieszyłem się, że mówiła właśnie do mnie.
Patrzyło na mnie ucieleśnienie piękna,
artystyczna dusza, moja przyjaciółka…
Rejestrując urządzeniem oba brzegi rzeki,
nakładaliśmy na siebie nasze dłonie.
Poruszyliśmy też inne tematy,
jakie tylko zechciała omawiać lub słuchać.
–A– Mam nadzieję, że nasza misja się powiedzie. Niestety nie będę mogła wam towarzyszyć w kolejnych wyprawach. Pozwól teraz, Danielu, że skupię się na obserwacji naturalnego mostu.
Niespodzianie i nagle ukazał się kamienny
łuk, pokryty zwisającym zeń „listowiem”.
Owe żółte narośle wcale nie istniały!
Były to raczej baterie fotoogniw słonecznych,
mieniące się tęczą widzialnych odcieni,
w zależności, z której strony się nań spogląda…
Spojrzałem na portret Agaty w rozwianych włosach,
na którym znajdował się też fragment naszej rzeki.
I nagle dostrzegłem wyczekiwaną odpowiedź,
dotyczącą „celu” dzisiejszej wycieczki:
odbijał się on w naszych rozmarzonych oczach…
|