VII
Na śródgórskim lotnisku na Oceanicznej,
otoczonym najpotężniejszym masywem
przygotowywałem się do wyprawy
na najwyższy wierzchołek ziemskiego globu.
W czasie, gdy przyjaciele poszukiwali
układu gwiezdnego bogatego w obcą biosferę,
ja odpoczywałem od trudów pracy.
Cieszyłem się z tych wakacji spędzanych z rodziną.
–*– Dziękuję ci za to, że mnie tu zabrałeś.
Alicja towarzyszyła mi w dzisiejszej wycieczce.
Nic większego nad to, co występowało wokół,
nie znalazło się nigdzie indziej na tej planecie.
Miało się spełnić dziecięce pragnienie
stanięcia na najsłynniejszym wierzchołku.
Choć wznosił się prawie na dziewięć kilometrów,
był dużo niższy niż inne we Wszechświecie,
a nawet niższy niż niektóre w Sol Centralis.
Lód na surowych skałach odbijał promienie,
ozdabiając fragment wielkiego wzniesienia
wyrastającego ponad innych swych rywali.
Lecz to nie olbrzymi majestat największej
góry wprawiał w poruszenie nasze serca,
lecz świadomość pobytu w wysoce legendarnym
miejscu, jednym z ostatnich, jakie zdobyto,
nim zainteresowano się ziemską orbitą.
— Jestem także szczęśliwy, że przybyłaś tu ze mną. Szkoda, że nie polecisz dalej, ale ja niedługo wrócę.
–*– Zostanę, dobrze mi tutaj. Wystarczy, że mój brat opowie mi, co zobaczył. Będę nadal z tobą, gdyż łączy nas radio.
— Na pewno widziałaś już wyższe góry.
–*– Dla ciebie ta wycieczka jest ważna, lecz proszę, nie myśl, że odmowa podjęcia tego wyzwania spowodowana jest pogardą dla Oceanicznej. Wszystko, co Pan Bóg stworzył, ma jakieś znaczenie; nie ma niczego bez powodu. A ta okolica też jest przecież bardzo piękna.
— Niewątpliwie. Mamy stąd wspaniały widok na szczyt.
–*– Tak, Danielu. Pragnę, byś stanął tam sam – jak zdobywca. Ja będę patrzyła. Wiem, że jest to tobie potrzebne ze względu na szlachetną misję, jaką podjęliście się z Karolem, Wojciechem i Agatą.
— Może masz rację, co do mnie. Ale…
–*– Wiem, co chcesz powiedzieć. Zapraszałeś mnie, więc nie wstydź się swego Powołania odkrywcy. Powodzenia. Jestem z tobą.
Pojazd poszybował w długiej kotlinie,
prowadzącej zawile aż do podnóża góry,
a każde spojrzenie na wysokościomierz
było nad wyraz oszałamiające…
Pod sobą już miałem pomniejsze łańcuchy,
samotnie pokonane jeszcze przed lotniskiem.
Ultralekki samolot wykorzystywał
właściwy skafandrom kosmicznym napęd azotowy.
Oto gromada ptaków przeleciała przed dziobem,
traktując mój pojazd jak jednego ze swoich.
Zawróciły nawet ze swej trasy,
by zapoznać się z bliska z powietrznym intruzem.
Może odgłosy, jakie wydobywał,
naśladowały trzepot ich skrzydeł?
Sam, zamieniony w ptaka, przybyłem nad płaskowyż,
zostawiając za plecami inne piękne okolice,
które, gdyby nie dziewięciotysięczny wierzchołek
i tak wzbudziłyby nieopisane uczucie…
Stąd na różne strony rozchodziły się szlaki.
Pojawił się wreszcie mój upragniony szczyt:
obiekt westchnień bilionów ludzi wielu pokoleń
i miejsce spoczynku wielu poległych śmiałków.
Wtem ujrzałem go prawdziwym – nie takim jak z obrazków:
był dziewięciokrotnie wyższy niż akanejska Wieża
i nieporównywalnie bardziej masywny.
Trzy formacje o niewyobrażalnym skosie
spotykały się pod sklepieniem w litej skalnej masie,
pokrytej gładkim jak lustro lodem,
jasnym jak chmury oglądane z orbity.
Tak naprawdę nie tego się spodziewałem…
Okrutnie niedostępna gigantyczna twierdza
nie dawała cienia szans wszystkiemu wokół.
Zajmowała bez wątpienia zwycięskie podium.
–*– Prawdziwie było to, co mi o tym mówiono przed przybyciem na Oceaniczną.
— A mi odebrało… mowę… Spójrz na ekran…
–*– Czuję to samo co ty, uwierz mi.
— Em… patia.
–*– Nie będę nic mówiła. Celebruj to na swój sposób, a ja podzielę z tobą emocje.
Azotowe popychadło poruszało ku górze
pojazd tak nikły jak pojedynczy pieszy wędrowcy,
chociaż ci wspinali się nieporównanie dłużej.
Nie zdążyłem wznieść się na czubek ze stron południowych,
więc zacząłem okrążać go po spirali.
Znajdował się za nim wyniosły płaskowyż,
naznaczony wieloma nagimi wzgórzami.
Tuż obok opadało pionowe urwisko.
Spoglądając tam, po raz pierwszy się zląkłem.
Nawet dla lodu i śniegu nie starczyło
przestrzeni, a jedynie dla litej skały.
Myśli o przetrwaniu zapełniły mą głowę.
Bez samolotu byłbym całkowicie bezradny.
— Chociaż to takie imponujące… jednak budzi grozę. Ilu alpinistów tutaj zginęło?
–*– Sama kiedyś zawróciłam przed o wiele mniejszą przepaścią. Wyśmiewano mnie, ale dzięki temu nic mi się nie stało, a łatwo można było upaść.
— Jesteś przeciwna ryzykowaniu życia?
–*– Nie jestem. Uważam tylko, że tak cenny Dar powinno się oddawać wyłącznie z ważnego powodu: dla ratowania ciał i dusz naszych bliźnich jako akt największej Miłości oraz za Wiarę. „Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, zachowa je.”
— A co z podróżnikami?
–*– Nie byłoby mi dobrze z tym, że mój brat narażałby się, zdobywając świat, gdybym nie miała do niego zaufania, że nie wyrządzi sobie krzywdy.
— To prawda, jestem dobrze zabezpieczony. Ale daleko w Kosmosie – kto wie, co mnie czeka.
–*– Mnie również… Jednak wypełnianie Powołania to dobry cel, skoro jest pracą w służbie Boga i bliźnich. Samo Powołanie to jakby oddawanie życia, tylko bezkrwawe.
— Uwaga, już ląduję.
Podchodziłem wzwyż ostatnie metry,
w końcu osiadłem bezpiecznie na wierzchołku Ziemi.
–*– Nie wychodź na zewnątrz!
— Mam maskę tlenową i fotel antygrawitacyjny na Fenomen.
–*– Jak uważasz. Ale obawiam się o ciebie.
Otworzyłem klapę. Chłód przeszył ciało.
Hełm osłonił głowę przed niskim ciśnieniem.
Zapytałem więc na powrót własne sumienie,
czy warto.
Nie zapomniałem zabrać swego słynnego wizjera,
by przeprowadzić choćby prowizoryczne badanie.
Postawiwszy krok na śliskich kamieniach,
przestałem momentalnie ufać wyposażeniu.
Postąpiłem na północ parę metrów, by zobaczyć,
że właśnie skończył się grunt pod stopami,
a w dół zionęły olbrzymie przepaście.
Na myśl, że miałbym schodzić, doznałem wielkiego lęku.
Tylko wschód jeszcze cokolwiek obiecywał:
przeżycie z prawdopodobieństwem jednego promila.
Założyłem wizjer. Zmieniły się barwy,
tak że wydało się, że przebywam na obcym globie…
A przede mną leciał mój własny latający sprzęt!!
Sunął w dół, spokojnie mijając ścianę…
Musiał zostać zdmuchnięty przez silny wiatr.
Zapomniawszy się, bezgłośnie przekląłem.
Na własne oczy oglądałem dramat
podróżnika, którym byłem ja sam.
Przegrałem z ryzykiem.
–*– Miej Zaufanie do Naszego Pana. On dopuszcza takie wydarzenia, byśmy Jemu ufali. Dla Dobra doczesnego lub Wiecznego. Danielu, pozbieraj się i wypróbuj Fenomen. Nie myśl o naszej poprzedniej rozmowie. Dla Boga wszystko ma Sens.
Z zimna drżałem coraz bardziej i bardziej,
teraz – samotny jak prawdziwy odkrywca
na szczycie świata, otoczony przez urwiska.
Czy odczuwałem to samo co pierwszy zdobywca…?
Usiadłem na „fotelu” na Fenomen.
Straciłem jednak „wiarę” w przedziwną cząstkę.
„Antygrawitacja nie może przecież istnieć.
Na pewno spadnę i się zabiję.”
–*– Nie wątp w ocalenie. Przypomnij sobie dobre rzeczy, których dotąd doświadczyłeś. Przypomnij sobie Nigorię, niedawne odkrycia… Przypomnij sobie spotkanie mnie. To wszystko się zdarzyło! Kocham cię, Danielu i ty mnie również.
— Bez pomocy Opatrzności nie poznałbym osoby, w której płynie ta sama krew co we mnie. Która natchnęła mnie tym samym Powołaniem. Kim naprawdę jesteś, Alicjo?
–*– Twoją siostrą. A teraz przyleć do mnie… Nie wstydź się lęku, gdyż przynosi on chwałę tym, którzy go w sobie przełamują. Lepsze to niż rutynowa śmiałość cynicznych awanturników.
Skoczyłem.
Zawisło me krzesło.
Opadało powoli, jak liście,
w najdziwniejszym podboju w historii eksploracji.
Wiedziałem, że Bóg ma nade mną pieczę,
że przeżyję i będę wdzięczny za ocalenie
Daniela ze Świętej Ziemi.
Nie chciałem uwierzyć, gdy wizjer przedstawił
wyryte w górskim stoku litery,
pokryte niewidzialną materią,
dostrzegalną wyłącznie w podczerwieni.
„Sagarmatha zdobyta […][…] w skafandrach. Pierwsze wejście […] kosmonautów. Chwała Panu Bogu. Niech wieki zapamiętają […] naszej wyprawy.”
Musiały być tu wcześniej wolno-lecące pojazdy,
napędzane odkrytą niedawno cząsteczką.
Jakże inaczej zdołaliby wyrzeźbić te znaki?
„Obywatele Kosmosu, nielegalni […] wizytatorzy Świętej Ziemi. […] wiedzą ci, którzy […] zdobywają i badają nadal świat […][…] tym ukazują się te napisy w podczerwieni. Badajcie Wszechświat! […] cząstka znajduje się w kopalni soli w […] [współrzędne].”
Już tam byłem.
„Lećcie […] sektora Kosmosu […] [współrzędne], gdzie dotarliśmy […] a znaleźliśmy artefakt Obcych.”
Miejsce to było poza zasięgiem napędu
wykorzystującego bramy tachionowe.
Co za odkrycie!
„My należymy […] ugrupowania broniących się. Nie chcemy odwetu jak nasi […]. Oni zwodzą nasz świat. Oni chcą […] Fenomenu do celów militarnych […] […] A to Dar Boży dla pokoju […], nie eskalacji […]. Nim wspólni nieprzyjaciele nas i braci błądzących […] […], my dajemy wam radę u szczytu Sagarmathy”.
Wylądowałem. Obok, na lodowej równinie,
stał nienaruszony samolot. Cud, że nie rozbił się
w występujących tu licznych szczelinach!
Po chwili ponownie leciałem nad kotliną,
tym razem wracając na lotnisko.
Przeżyłem zatem próbę strachu i zaufania.
I tak wielka spotkała mnie niespodzianka!
Może ci pradawni przewidzieli fakt,
że względnie często odwiedza się to miejsce…
Czekali jedynie na kogoś z Fenomenem
oraz wielozakresowym wizjerem.
Wybrali sobie te najwyższe góry,
licząc, że odwiedzi je łaknący odkryć podróżnik.
Lądowanie odbyło się w subtelnej ciszy,
przygotowującej do burzliwej wymiany myśli.
Czekała na mnie blond-tycjanowłosa,
troskliwa, współczująca, ukochana siostra.
|