X
Dni Światła - Tom II - Pielgrzym - Część Trzecia - Rozdział XI
XII

     XI
     
      Gęstą atmosferę przecinał lądownik,
a ciśnienie rosło bez opamiętania.
Szybę iluminatora zraszały deszcze,
sączące się z ołowianego obłoku.
Temperatura sięgała już kilkuset stopni,
a w swej zmienności bynajmniej nie malała.
Henryk powiedział, że jesteśmy w piekle
i prawie nas przekonał tą wypowiedzią.
      Obraliśmy ów glob za cel na podstawie współrzędnych
znalezionych na najwyższym szczycie Ziemi.
Dokładność dokonanego wyboru
pozostawiała wiele do życzenia.
Czyż w tak skrajnie niegościnnych warunkach
wypadało czegokolwiek szukać?
      Zgasły gwiazdy, a nieboskłon gęstniał
od obłoków ołowiu i kwasu siarkowego.
Jednostajna czerwono-różowa poświata
wypełniała całą przestrzeń dookoła,
ledwo widoczną dla ludzkiego oka.
Wszystko kąpało się w mglistej czerwieni.
      Już ukazała się w szczegółach powierzchnia,
ciemna jak ropa, naga jak pustynne wydmy,
zdobiona wcale nie wygasłym wulkanem
oraz innymi formami wszelkiego odstraszania.
Obawiałem się nawet, czy ścierpi to diament.
Ekstremalne warunki wciąż się bowiem pogarszały.
Lecz Henryk gwarantował wytrzymałość urządzeń,
jak i tajność prowadzonej przez nas misji.
      Smog, dominujący w wyższych partiach atmosfery,
nie występował już na samym dole,
choć wszystko płonęło tam w barwach ognia.
Zobaczyłem czarne i spłaszczone kamienie,
takie, jakie ujrzała przed wiekami sonda,
która odwiedziła wenusjańskie równiny
i jako pierwsza przesłała barwne fotografie.
      Założyliśmy lewitujące kombinezony,
napędzane przez naszą niezwykłą cząstkę
i gdy otworzyła się śluza komory,
wyleciałem naprzód – w piekielne „zdroje”.
      Nie dotykając głazów ponurych jak ruiny,
tworzących spękaną i ciemną powierzchnię,
sunąłem bez celu u podnóża wzniesienia,
ledwo widocznego w czerwonej poświacie.
      Nade mną setki kilometrów ciężkiej atmosfery
zasłaniało naszą tajną ekspedycję
na tym kompletnym odludziu, zapomnianym przez świat.
Czy właśnie to wskazały nam owe współrzędne?
Czy miały nas posłać donikąd, hańbiąc nasz wysiłek?
      Niczego tu nie było, prócz czarnych kamieni,
mglistego widoku i przeraźliwej świadomości,
że omal nie topniał grunt pod nogami, miękki
od upału w porywach do tysiąca stopni.
Tu nie dochodził ołowiany deszcz.
Wulkan dość mocno się zaróżowił.
Jego stoki zdawały się być półpłynne,
galaretowate i niezmiernie lepkie.
      Henryk nakazał lewitować ku szczytowi,
a ja nie zaprzeczałem mu, choć bardzo się bałem.
Nagle nad głowami rozbłysły promienie…!
Nad całym widnokręgiem szalały błyskawice,
tworząc pokaz wszelkich rodzajów ogni.
Zauważyłem jednak, że układały się we wzory…
A może nie rządził nimi przypadek…?
Niemożliwe…
      –H– Diament nie przewodzi prądu, więc bez obaw.
     
Nie wydaje ci się, że błyski są prawie jednoczesne?
     
–H– Może…
      —
Właściwie czego szukamy? Nie sądzisz chyba, że…
      –
H– Elżbieta dostarczyła mi materiały o ekspedycji tych, którzy pozostawili ślad na Sagarmathcie. Odkryli życie właśnie tutaj. Musimy wejść pod powierzchnię.
     
Gdy lądownik zniknął w jednostajnym pobrzasku zorzy,
a do szczytu zostało już kilkaset metrów,
wlecieliśmy w otwór w jęzorze zakrzepłej lawy.
Ciarki przeszły mi po plecach ze zgrozy.
Wizjer rozjaśnił fragment wąskiego tunelu,
lecz nie udało się dostrzec żadnego wyraźnego
szczegółu w tak niegościnnym i parnym otoczeniu.
Stalaktyty sączyły się, jakby były gumowe,
a podłoże zdawało się rozpływać w mroku.
      Dotarliśmy wnet do większej skalnej komnaty,
dnem której przelewała się już roztopiona magma,
a z sufitu spadały powoli małe krople,
na ile odrywała je niska grawitacja.
      Na brzegu rzeki spoczywało coś czarnego,
zupełnie pozbawione kolorów,
bezkształtne w swej masie, ale ruchome.
      Nagle poczęło się rozrastać i wspinać po ścianie,
nieczułe na ognisty deszcz i strumień ciekłej mazi.
      Kształty pulsowały, a ja cały drżałem,
sądząc, że to nieprawda – że to halucynacje.
      –H– Witaj w pokoju, Istoto…
      —
<<Ona>> chyba cię nie słyszy przez twój skafander.
     
Uniosła się i, oderwawszy, podleciała do nas.
Organizm bez konturów musiał nas obserwować.
Staliśmy ciałem w ciało, o ile takowe
nim było, a nie czymś obcym, bez wyraźnej postaci.
      — Kim jesteś? Przybywamy w pokoju…
     
Już sam nie wiedziałem, co takiego mówiłem,
a to coś trwało przed nami jeszcze przez chwilę,
po czym ogarnęła mnie jakaś dziwna
senność a świat począł powoli znikać.
Henryk zabrał mnie stamtąd, nim zupełnie straciłem
przytomność, ale zanim odpłynąłem,
ujrzałem, jak to coś dotknęło jego ramienia,
a on sam, obróciwszy się, szeptał:
      –H– Zapomnę…
     

X
Dni Światła - Tom II - Pielgrzym - Część Trzecia - Rozdział XI
XII