XV
Zamarznięta rzeka u spodu niewielkiego wzniesienia
prowadzić miała ku brzegowi morza.
Niegrube skafandry wystarczająco nas chroniły.
Minus kilkanaście stopni widniało na przyrządach,
lecz ciśnienie było w najśredniejszej normie.
Powszechna mgła okalała całą okolicę,
czy to na tym, czy na innym poziomie.
Dało się nawet przez hełmy usłyszeć
odgłosy endurejskiego powietrza.
Nazwę Endurium przyjęliśmy bez żadnej przyczyny,
gdyż ładnie brzmiała ta zbitka głosek.
Może kojarzyła się w jakiś sposób z przetrwaniem.
Pod nami niskie pnącza pokrywały polanę,
ni to rośliny, ni twory geologiczne,
kołyszące się rytmicznie, zgodnie z wiatrem.
Przed nami czekało wielkie niezbadane.
Ciekawość budziła gęstwina za nimi,
ledwo widoczna za żółtawym mlekiem.
Wszystko zbudowane z materii organicznej,
lecz w nieznanej nikomu plesze albo tkance.
— Niesamowite. Co dane nam jeszcze ujrzeć?
–W– Przekonamy się. Piszmy nasze życie jak list do Boga. Jesteśmy pielgrzymami.
–H– Wędrujemy przez Kosmos i wszystkie istnienia.
–W– „[…] postanowione ludziom raz umrzeć, a potem sąd […]” Po śmierci wędrujemy do Nieskończonego Życia, nie wracamy już więcej tutaj.
–H– Nie wierzę. Uważam, że zawsze jakiś obserwator będzie miał jakieś jestestwo, więc nie ma co obawiać się śmierci. Kto wie, czy nie będę nim, gdy umrę?
–K– Byłoby to zupełnie pozbawione związku przyczynowo-skutkowego. Poza tym Kosmos przestanie kiedyś sprzyjać życiu, pomijając już fakt, iż Pan Bóg unicestwi ten Wszechświat po Swoim Powtórnym Przyjściu. Nie zaprzeczaj faktowi, iż doczesność tak czy inaczej skazana jest na zagładę, choćby poprzez śmierć cieplną. My tylko wierzymy, że stanie się to wcześniej.
–H– No, może.
— Henryku, czy ty jesteś mną?
–H– Nie jestem.
— Więc inną osobą niż ty sam, nigdy nie zostaniesz. Będziesz sobą i pragniesz być sobą, może zmieniający się, ale nadal ty, prawda? Nie licz na powtórne narodzenie się w świecie doczesnym. Wykorzystaj to życie, które masz, aby żyć na Wieki z Panem Bogiem, gdy się zakończy. Innej szansy już nie otrzymasz. Wiedz, iż nawet ta jedna szansa nikomu nie należy się z samej natury, a jest wielką Łaską od Stwórcy i Zbawiciela.
Postąpiliśmy we czterech na dół, zamyśleni.
Elżbieta została wcześniej na statku.
Mijaliśmy pół-ożywione pnączo-krzewy
wystające z gleby lodowo-węglowodorowej.
Detektor prowadził do źródła sygnału,
ustawionego pionowo ku zenitowi.
Promieniowanie rozchodziło się nieco na boki.
Zbliżaliśmy się do granicy wyższej warstwy flory,
złożonej z pni sterczących z grząskich „moczarów”.
Był to jakby substytut lasu, lecz bardzo odmienny.
Rzeka kończyła się w niewielkim jeziorze,
nie tym widzianym ze strefy orbitalnej,
lecz w stawie jakby w połowie zakrzepłym.
Wystawały zeń też inne badyle.
Nie były już tak wysokie jak domy.
Okalały zbiornik pełen różowych oparów.
Widocznie jakiś barwnik łączył się
w jaskrawy smog z cząsteczkami wody.
Lśniły te chmury jakby własnym światłem,
powstałym z nieznanego źródła energii.
Może zasilała je dyfrakcja fal radiowych?
–K– Uważajmy na to promieniowanie. Skafandry może wytrzymają, ale wystrzegajmy się niepotrzebnego ryzyka.
Temperatura wzrosła i wyniosła dwa stopnie,
lecz według danych z sondy miała ponownie spaść
w punkcie, w którym zaczynał się lodowiec.
Minęliśmy ten nadzwyczaj wilgotny obszar,
podążając ku bardziej otwartej przestrzeni.
Pnącza powoli kurczyły się, mgła rzedła,
aż w końcu ukazał się zarys wielkiego jęzora.
Emocje sięgały już prawie zenitu,
powiększane złudzeniem fatamorgany,
w której na czubku wzniesienia fale obmywają brzeg.
Nagle zadrżałem ze zdumienia i zachwytu.
Ciecz pełzała pod górę z rzeki od jeziora,
nie zważając na powszechne prawo grawitacji!
„Niemożliwe, bez sensu, może to przywidzenie?”
–E– Widzę z Kosmosu to samo co wy. Radar pokazuje zmiany w podłożu, które są sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Czegoś takiego dotąd nie spotkałam. Bądźcie dzielni, tam w dole!
Karol ruszył żwawiej do czoła masy śnieżnej,
pierwszy odważnie wdrapując się nań.
Czy aby nie przesadził w tym akcie odwagi?
Dogoniłem go, choć mogłem mu przesłać
ostrzeżenie przez radio, w sekrecie wobec kolegów.
Ślisko było przy wodospadzie o odwrotnym biegu.
— Karolu, co cię tak gna naprzód?
–K– Kronikarz pragnie być pierwszy na miejscu.
— Czy to jest właściwy powód? Jako dowódca chciałbym wiedzieć.
–K– Elżbieta mnie poprosiła.
— Często ze sobą przebywacie. Ale to nie ona kieruje misją.
–K– Zdaję sobie sprawę, do czego zmierzasz. Dobrze, przyznaję się, że mi się podoba. Poszukuję niewiasty o pięknej duszy, a podobających się fizycznie jest więcej niż bogatych wewnętrznie. Ona ma w sobie i jedno, i drugie.
— To prawda; jest mocno pociągająca. Dlatego jej unikam, gdyż mam upodobanie w innej i nie chcę tego zmieniać. Dziwne, że dopiero tutaj rozmawiamy na tego typu tematy.
–K– Dziwne, że nie tylko my nagle poruszyliśmy tematy istotniejsze niż eksploracja Kosmosu. Henryk i Wojciech od wczoraj spierają się o Wiarę. A ty, jak kiedyś zauważyłem, darzysz sympatią Agatę.
— Chciałbym iść wraz z nią przez życie, we wspólnocie równości.
–K– Równości?? Może dlatego ona jest dla ciebie taka nieprzystępna. Powinieneś wykazać więcej inicjatywy, a ona, widząc to, zwróci się bardziej ku tobie. Mężczyzna różni się od kobiety więc bez sensu jest mówić o „równości”, chyba że chodzi o równość w godności. Co do praktycznego działania, ktoś przecież musi przejąć odpowiedzialność, inaczej nie da się rozwiązać konfliktów wynikających z odmiennego zdania. Hierarchia zawsze pomaga utrzymać porządek, a jej brak prowadzi do eskalacji niezgody i podziałów, co ostatecznie stanowi zagrożenie dla rodziny.
— Czy to jest doskonałe, że mężczyzna góruje nad kobietą w sprawowanej władzy?
–K– W „idealnym” świecie może nie jest. Ale żyjemy w niedoskonałej doczesności, skażonej grzechem pierworodnym. Trwa to od samych początków istnienia. Kobiety są bardziej od mężczyzn bezbronne i wymagają większej opieki z ich strony. One, jako matki, potrzebują ochrony i stanowczości ze strony mężów, choćby po to, by wychować dzieci w posłuszeństwie dla Prawdy i Dobra, aby nie zostały zniewolone przez błędy i grzech. Miłość to nie jest adoracja przymiotów, lecz odpowiedzialność za drugą osobę. Czasami wymaga właśnie egzekwowania władzy w imię jedności rodziny.
— Masz rację.
Na szczycie jęzora ścieliła się gładkość,
będąca twardą i półprzezroczystą substancją.
Nieopodal spokojnie opadały strumienie,
zasilając fiord zgodnie z prawami przyrody.
Wcześniejsze wstępowanie cieczy w odwrotnym
kierunku mogło mieć swoją przyczynę
w jakiejś formie życia, której metabolizm
tłoczył ją wzwyż w zewnętrznym systemie transportowym.
Pięćset metrów dalej dodatkowe odnogi
parowu formowały wielo-rozgałęzienie,
a bezdroże grani skręcało w trzy strony,
lawirując pomiędzy rowami z płynem.
–E– Pokieruję was ku zejściu do morza-jeziora. Dojdziecie prędko do źródła tego sygnału. Gratuluję przebycia lodowca.
Znów gęstniała żółta mgła; ledwo widzieliśmy brzeg.
Aparatura wskazała, że zrobiło się cieplej.
Lód wcale nie topniał – i nie wiedziano, dlaczego.
Pozostało brnąć dalej i czekać na wyjaśnienie.
W końcu stanęliśmy na kamienistej plaży,
pokrytej bryłami lodu, zapewne nie wodnego,
skoro nie rozpływał się pod gęstymi falami.
Pospieszna analiza dokonana przez Karola
ujawniła niecodzienny skład chemiczny jeziora.
Mimo to nie zaskoczyło nas to wielce,
bowiem podobne rzeczy istniały we Wszechświecie.
Gazy wyziewały znad zmarszczonej tafli,
zasilając w dziwne cząstki żółtą mgłę,
tym razem całkowicie i bezwiednie.
W tej krainie podstawowej barwy
wszystko wydało się ładne w swej prostocie.
W najdalszym zakątku zdobytym przez człowieka
zabrzmiała modlitwa wypowiedziana przez Wojciecha,
która skierowała nasze serca ku Bogu.
W medianie wydarzeń, w modlitwie śróddziennej
zakonnik-duszpasterz oddał się adoracji.
–W– Boże, który Jesteś Dobry, który Jesteś Miłością, o Nieskończenie Mądry, Sprawiedliwy, Miłosierny, Wieczny i Święty – dziękuję Tobie za to, że wszędzie i zawsze okazujesz nam, nikłym swym stworzeniom, przejawy Twej Chwały! O Panie, Boże Ojcze, któryś zrodził Boga z Boga, Syna Swego, Jezusa; o Chryste, Nasz Zbawicielu, Zrodzony przed Początkiem Stworzenia; o Duchu Święty, który od Ojca i Syna pochodzisz… ukaż, proszę, zwycięski pochód Twojej Prawdy, aby wszyscy ludzie – potomkowie pierwszych rodziców – także ci rozproszeni po Wszechświecie, którzy być może stracili kontakt z braćmi ze Świętej Ziemi, a których poszukujemy, uznali w Tobie Jedyne Źródło i Jedyny Cel wszelkiego bytu, pełni Szczęścia w Nadziei Nieprzemijającego Trwania i Wypełnienia Sensu Życia – u Ciebie w Niebie…
Płat folii wychylił się jakby z tafli
i spowił szybkim ruchem nasze stopy.
Lśnił metalicznym złotem i giął się jak żywy,
badając nas poniekąd poprzez dotyk.
Spektroskop zawył, odkrywszy w tym czymś rzadkie pierwiastki.
Występował weń co drugi z lantanowców.
Znieruchomieliśmy bez reszty, pełni ekscytacji.
Coś wielkiego mogło zdarzyć się w tej doniosłej chwili.
–K– To robot.
Łzy napłynęły do dziesięcioro oczu –
świadków największego, jak dotąd, odkrycia.
Hybryda powróciła do falistej toni.
Cała aktywność radioźródła znikła.
Rozstąpiła się powierzchnia i coś sunęło wzwyż,
ledwie widoczne przez mgłę.
Elżbieta oznajmiła, że wystartowało w przestrzeń.
Rozkazałem pośpiesznie wracać do lądownika…
Podążając tą samą drogą, którąśmy tu przybyli,
pokonywaliśmy rubieże nieprzystępnej ziemi,
a widoczność znacznie się pogorszyła
przez zachwianie równowagi para-wodnych cieczy,
która nastąpiła przy starcie pojazdu,
zamieniając płyn w hektokubiki pary.
Oto zaczął kropić deszcz. Zrobiło się bardzo ślisko.
Skupienie uwagi na rozsądnej nawigacji
w terenie przygłuszyło burzę myśli,
która powstała po niedawnym spotkaniu.
Zawył kolejny raz alarm aparatury,
gdy komputer odnotował przerażający fakt:
„Toksyczny składnik opadu rozkłada powłokę kombinezonu. Dekompresja za godzinę. Brak ryzyka śmiertelnego zatrucia organizmu cieczą. Ryzyko podrażnień skóry. Ryzyko uduszenia gazami atmosferycznymi.”
Wojciech przeżegnał się i przyspieszył marsz;
my również pobiegliśmy za nim szybko.
Ogarnęły nas nieprzeniknione chmury
i nie widzieliśmy niczego w nie-żółtych kolorach.
Zaufaliśmy wizjerowi projektującemu
wirtualną mapę otoczenia.
Nie minęło trzydzieści minut, a znaleźliśmy się
na łagodnym stoku czoła lodowca.
Skorzy i gotowi do forsownego zejścia
rozpoczęliśmy drugi etap ocalenia z potrzasku.
Odczuwałem strach, że nie starczy czasu.
Zupełnie zapomniałem o pojeździe Obcych.
Tamto wydarzenie straciło na znaczeniu,
skoro tylko nastała walka o życie.
Poprzednimi razami eksploracja
obfitowała we wszelkie wygody.
Ufaliśmy wtedy przeróżnym gadżetom.
Lecz teraz Opatrzność stała się jedyną Nadzieją,
a pragnęła od nas czynnego współdziałania.
Wodospad odwrócił swój bieg ku dołowi,
ku powtórnemu zdziwieniu astronautów.
Ujrzeliśmy, jak ciecz płynęła do pół-lasu,
wespół z deszczem zalewając dolinę.
Detektor odkrył jasne światło padające z nieba.
Emitowała je zapewne obca sonda,
aby przypomnieć o swojej obecności.
Spod wodospadu wyskoczyło trzynożne stworzenie
okryte grubym futrem, wielkości niedźwiedzia,
o wyraźnym, lecz nieznanym nam zarysie.
Poczęło biec ku nam w zawrotnym pędzie.
W jego sąsiedztwie unosiły się wszelkie płyny,
jakby potrafiło je zdalnie transportować.
Przez zniszczone skafandry usłyszeliśmy ryk
a nogi zachwiały nam się ze zgrozy.
Rzuciło się na Henryka, ciskając nim o ziemię
i odepchnęło kończyną Karola i Wojciecha.
Nie mieliśmy przy sobie żadnej broni,
więc nie było szans, abyśmy to przeżyli.
Przyjaciele wstali, wciąż fizycznie sprawni,
a zarządca Akanium leżał połamany.
Podeszło do niego to potworne stworzenie
i rzuciło nim powtórnie – i spadł prosto na nas.
Poczułem, jak pęka mi hełm…
Chłód na twarzy…
Paraliżujące zimno obcej atmosfery.
I hałas, hałas, przeogromny hałas!!!
Wpiąłem do swoich ust tlenową rurkę.
Ciśnienie żadnej szkody mi nie wyrządziło,
lecz poczułem ból, kiedy toksyczne
krople dotykały odsłoniętej cery…
Wtem zjawił się robot, poznany na plaży
i, uderzywszy sobą w potwora, zabił go.
Podbiegliśmy do leżącego Henryka;
z ledwością dawał oznaki życia.
Mówił do nas; ledwo słyszałem z głośnika,
że umrze a my po nim również.
Lęk mnie napawał, że spełni się to, co przewidywał…
–H– Zaraz zginę. Nie chcę umierać […]. Ja […] żyć!! Boję, boję się…
–K– Danielu, ni ci nie jest, o rany…!! Masz […] szybę hełmu!
–W– Bóg dał nam życie doczesne i zabierze […]. Zobaczyliśmy, co mieliśmy ujrzeć. Walczmy jednak nadal!
–K– Ratujmy się […]. Zostało dziesięć minut.
–W– A co z rannymi? Nie pozostawiajmy ich na pewną śmierć.
–K– Niech ktoś […] pójdzie do lądownika.
–W– Ty to zrób, kronikarzu […].
–E– Ja poślę im lądownik! Wy się ratujcie… Wojciechu, powiedz Danielowi, że bardzo go kocham… […]
— Ratujcie się!!
Zawołałem.
Może usłyszeli.
Wskazałem palcem
na knieje.
— Sam zaopiekuję się Henrykiem!! Nie jest tak źle, da się przeżyć bez skafandra!! Mam jeszcze dopływ tlenu!! Elżbieta wyśle nam lądownik na ratunek!!
Karol pobiegł do lasu, ku życiu. Z dala od śmierci.
Wojciech pozostał tu jeszcze.
–W– Henryku, […] Sakrament! Henryku! Henryku! […]!
–H– Boli, jak nie wiem […]. Nie chcę umierać […]. Bez znaczenia są ci wredni Obcy […].
–W– To […] tylko zwierzę. Robot je zabił. Żałuj za grzechy.
–H– Nie zostawiajcie mnie!!!
–W– Daniel będzie z tobą. Jesteś ochrzczony?
–H– Jestem. Dziękuję… Dobrze, rób […]. Może jest życie po śmierci…
–W– To nie tak… Musisz uwierzyć… No więc jak, […]? […] bardzo dobrze […]. Żałujesz… […]. Ja odpuszczam […]. Udzielam tobie Namaszczenia Chorych, w Imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. Amen.
Ratował się ucieczką.
Sam przystąpiłem do leżącego.
–H– Ty… nie […] hełmu! Dlaczego to robisz??
— Bóg dał ci Łaskę Sakramentu Świętego!! Potrzeba jeszcze twojej wytrwałości!! Nie trać Wiary, którą przed chwilą otrzymałeś!!
–H– Czym jest Bóg, którego tak słabo znam??
— Bóg Jest Miłością!!!
–H– Zostań…
Może gaz zdążył już wyrządzić w mym umyśle szkody;
sam już jakby nie poznawałem siebie.
— Henryku!! Kocham cię, JA JESTEM!!
Nie ja to mówiłem; byłem pół-przytomny.
Może Duch Święty przeze mnie się wypowiedział…?
A może nie…
–H– Wierzę… mocno… w Boga…
Ujrzeliśmy nadesłany do nas lądownik.
Wyszła zeń Elżbieta.
Nastało wybawienie.
|