VII
Dni Światła - Tom II - Pielgrzym - Część Czwarta - Rozdział VIII
IX

     VIII
     
      We trzech, z Karolem i Wojciechem, lecieliśmy
samolotem. W ostatniej chwili dołączył do nas
Hagernejczyk. Również Lawendę zabraliśmy,
by łatwiej było zlokalizować
położenia miejsca, które nam wskazała.
      Czas wyczekiwania na Boże Narodzenie
harmonizował z misją, nacechowaną Nadzieją.
Pod koniec eksploracji zaplanowaliśmy
przestudiowanie ostatniej Księgi Pisma Świętego,
gdyż wszystkie wcześniejsze zdążyliśmy już przeczytać.
      Mijane co chwila niewielkie balony,
unoszące się nad konarami lawendejskich roślin,
prowadziły nas naprzód jak nieskończona
trasa, sprawiając, że wyobraźnia sięgała
za horyzont. Tam być może znajdował się cel
i finalizacja pewnego okresu życia.
      Zostawiwszy daleko stąd główną ekspedycję,
urządziliśmy postój na życzenie Karola.
„Dlaczego nie wybrać losowego miejsca
po to tylko, by je sobie zapamiętać,
stawiając swe stopy na twardej powierzchni?”
      Lite splątanie ciągnęło się wokół,
uwieńczone baldachimem z niewielkim otworem,
przez który przybyliśmy, by wyjść na podłoże
jasno- i ciemnozielone jak na Oceanicznej.
Czy oznaki wszędobylskiej roślinnej „egzystencji”
były jedynymi przejawami
życia? Spojrzałem z podziwem na naszą Lawendę,
jakkolwiek ograniczoną w swym „intelekcie”.
      Wróciliśmy do naszego małego samolotu,
oznaczywszy czysto ludzką pamięcią teren.
Ileż to jeszcze niezbadanej rubieży
można by jeszcze tutaj odwiedzić,
honorując te miejsca wizytą
organizatorów słynnej kosmicznej wyprawy?
      Z powodu wciąż jeszcze otwartej kabiny
wiatr uderzył nas i przeszył nasze członki,
a fragment porwanego odzienia
powiewał dostojnie jak szal jakiegoś zdobywcy.
Czy rzeczywiście nie stałem się bohaterem?
Czy prawdziwą jest owa rzeczywistość
naznaczona na pozór niedościgłą fikcją…
Oponię i „Kwiecię”, i obcy układ gwiezdny,
kierowanie misją pełną różnych odkryć…
Jednak wciąż jeszcze trwałem w łączności
z tak bardzo niedawną codziennością Świętej Ziemi,
która nic nie straciła ze swojej ciągłości,
pozornie odmieniona tylko w drobnym szczególe.
Ta sama zachęta mobilizowała
do różnych działań, które prowadziły
do tego samego celu – spełniania Powołania.
Tą zachętą była przyszła Chwała Nieba.
      Odziedziczyłem także pewne silne uczucie,
głębsze niż to przy górskich przepaściach,
a będące tym samym zakochaniem.
Przynajmniej Karol, a pewnie i Wojciech, mogli to zrozumieć.
Nie brakowało prawie ani jednej chwili,
by Agata nie zajmowała mych lękliwych myśli.
Chociaż czasami nad tym panowałem,
szczególnie po ważnych duchowych refleksjach,
nie było łatwo wytrwać w tym wewnętrznym porządku.
Mimo to odzyskałem ów dawny zapał,
który kazał mi skupiać się na odległej drodze,
która mieniła się przed oczami wstęgą balonów,
prowadzących w pełną pomyślności dal.
      Gdy jeszcze świsnęła przed nami latająca
istota, przybyła ni stąd, ni zowąd, podobna
do pterodaktyla, zacząłem pojmować,
że przecież skupiam się też na innych rzeczach,
dziękując Stwórcy za wszystkie Jego Dzieła.
      Wtem Lawenda gwałtownie się poruszyła,
gdy przelatywaliśmy nad lejem stromej depresji.
Jak go spostrzegła – mogłem tylko śnić o wyjaśnieniu –
w każdym bądź razie oznajmił nam Hagernejczyk,
iż miejsce to wprawia oną w niepokojące stany,
jakby przypomniała sobie coś sprzed bardzo wielu
stuleci. Być może w swym wielotysiącletnim bycie
zdążyła odwiedzić niejedną krainę.
      Wylądowaliśmy na stoku o dość dużym spadku,
choć z rzadka pokrytym pniami splecionych drzew.
Niewielka mgła otulała ten rów,
nie budziła jednak niepokojących wspomnień,
nie miała bowiem w sobie niczego z pomarańczy,
a jedynie śnieżną orzeźwiającą biel.
      W coraz większej ekscytacji w miarę upływu czasu
opadaliśmy ku temu, co kryło się w dole.
Nasz Kwiat również okazywał pewne przejęcie.
Jedynie Hagernejczyk nie zdradzał napięcia.
      U spodu nagle skończyła się mgła,
odsłaniając jakby owalną bagienną fosę,
za którą wyrastała wyspa bujnej roślinności.
      Kolana ugięły się pode mną, gdy zobaczyłem,
że prowadzi doń upleciona z zieleni kładka.
Lawenda, opuściwszy nas, wstąpiła nań pospiesznie.
      Zniknęła w gąszczu po drugiej stronie.
      Zgłosiłem się na ochotnika, by za nią podążyć,
a wraz ze mną wyruszyło po moście Oponię.
Byliśmy najlżejsi z całej załogi,
a ta solidna budowla o tajemniczej
naturze pomyślnie zaprowadziła nas ku wyspie.
      Przedarliśmy się do centrum, do małej polany,
otoczonej wysokimi na półtora metra roślinami.
Tu tłumnie i swobodnie wyrastały Lawendy,
a nasza towarzyszka znalazła swoje miejsce.
      Nieco na boku leżał płaski kamień,
nie wpisujący się w ten biosferyczny obłęd.
Hagernejczyk spytał, co widzą me oczy…
Założyłem wizjer, a nuż coś odnajdę…
      Rysy na powierzchni formowały rzeźbę
z grupami powtarzalnych sekwencji.
Czy wykonała ją istota myśląca?
A może Kwiaty w swej pół-inteligencji?
      Dotarli do nas Karol oraz Wojciech.
Nie mogli wytrzymać presji ciekawości.
      Pierwszy polecił mi spojrzeć na fosę.
Ujrzałem zwierzę, na wpół z niej wynurzone,
leniwie wygarniające materiał z dna na brzeg.
To ono gospodarzyło tą bagienną budowlą?
Być może współżyło z Lawendami w symbiozie.
      Jednakże samo takie zachowanie
nie determinowało jeszcze rozumności.
      Nie znalazłszy nic więcej, zakończyliśmy badania.
      Zakonnik na racjonalną prośbę Oponięcia
rozpoczął odczyt z Księgi Objawienia.
Dzień był długi, i czas na pewno nam starczał,
by znalazło się w nim miejsce na Słowo Boże.
      Pośrodku zwierzęco-roślinnej uprawy,
przy artefakcie być może obcej cywilizacji,
u celu wielce rozmarzonej wyprawy,
zabrzmiały poetyckie przepowiednie
o losach świata i Kościoła, i Przyszłym Szczęściu.
Poznawszy już wcześniej Pisma wielu Proroków,
słuchaliśmy tego z dość dużym zrozumieniem.
      Niejeden raz ulegliśmy nagłemu wzruszeniu.
Lecz w percepcji tekstu pierwszym odbiorcą był rozum.
Wojciech co jakiś czas podawał komentarze,
byśmy nie zbłądzili we własnej interpretacji.
      Tekst, natchniony przez Ducha Świętego
otwierał mnie na Osobę Syna Bożego.
Otrzymaliśmy też pocieszenie
wobec tego, co kiedyś „musi się stać”…
      Wzruszeni bez reszty po ostatnich zdaniach,
poznawszy cały Stary i Nowy Testament,
adorowaliśmy Prawdę, którą Bóg nam objawił.
Tak, Słowo Rozumne jest i Cudowne zarazem.
Nawet Hagernewdzię stwierdziło, że czytania
z Pisma Świętego „zwiększyły w nim religijną wiedzę”.
      Nadszedł dla mnie pokój w osobistej sprawie,
już mną uczucia tak bardzo nie targały.
      Zerknąłem na ów samotny kamień.
Wtem coś mi podpowiedziało, że oglądam mapę.

       
     

VII
Dni Światła - Tom II - Pielgrzym - Część Czwarta - Rozdział VIII
IX