XIV
W zamkniętych pojazdach, unoszących się
na powierzchni morza jak pontony,
mijaliśmy rozległy las nawodnych drzew,
zanurzonych pneumatycznymi korzeniami
w odmętach niebiesko-granatowej wody.
Tu i ówdzie kolejne przykłady adaptacji
zapierały dech w piersiach swoimi formami
i faktem zajęcia tak wymyślnej niszy.
Artystka rysowała to, co widzi,
wspierając swą interpretacją pomiary.
Niewielu odważyło się tu przybyć;
pozostali oglądali z brzegu zdalną projekcję.
Niskie chmury parowały z ciemnej tafli,
przysłaniając topografię całego wybrzeża.
To, co miało znaczenie, było tu i teraz,
w podwodnych odmętach, dokładnie pod nami.
Za chwilę mieliśmy pożegnać atmosferę,
a przywitać ogromne ilości cieczy.
Czekali, aż wydam stosowną komendę,
po której zmieni się zupełnie postać rzeczy.
Aparatura pracowała na pełnych obrotach,
analizując trajektorię naszego schodzenia;
każdy naukowiec znalazł sobie zajęcie,
szczęśliwy, że widzi sens w tym, czemu się poświęcił.
Pomyślałem, że to wspaniale, gdy ciekawa praca
pokrywa się ze spełnianiem Powołania,
gdy każda chwila trudu sprawia trwałą satysfakcję
i dostarcza silnego przekonania,
że została obrana słuszna droga.
Lecz czy zawsze dana nam będzie taka harmonia,
czy raczej ciężki znój bez widocznych efektów?
Gdzie indziej przecież, choćby w Eta-Kasjopei,
borykano się z problemami kolonizacji
i choć wielu podeszło do tego z entuzjazmem,
niektórzy podjęli się żmudnych zadań
nudnego irygowania oraz niwelacji.
Jak się okazało, powierzchniowy las
zapuszczał korzenie o wiele bardziej w głąb, aż do dna,
nawet na całe dziesiątki metrów,
a jeszcze nie wypłynęliśmy na pełną wodę.
W pewnej chwili mój pasażer dał wyraz,
jakoby chciał urządzić sobie przerwę.
Zapewne Wojciech zamierzał odmówić modlitwę
poprzedzającą dotarcie do celu.
Skomunikowani sonarowym radiem,
połączyliśmy głosy w jednym śpiewie.
Nikt właściwie nie wyraził protestu;
nasza propozycja trafiła do serc.
Fale rozniosły melodyjny komunikat,
że na lawendejskie dno zawitali Chrześcijanie
i wielbią Pana za wszystko, co widzieli.
A ja dumałem nad najdalszą przyszłością.
Pragnąłem, aby to zacne grono
spotkało się kiedyś razem w Przyszłym Życiu Wiecznym,
a jego członkowie, wolni od wzajemnego
pożądania oraz wszelkiego uprzedzenia,
wspólnie darzyli się bratnią Miłością,
sami przede wszystkim kochając Stwórcę Wszechrzeczy.
Czy wspólnota tej uduchowionej wyprawy
mogła nam pomóc w realizacji tego marzenia,
będąc najlepszym owocem całego przedsięwzięcia?
Czy zmieniła nasze serca, otwierając je
na natchnienia pochodzące od Ducha Świętego…?
Czy była tylko balansowaniem
na pograniczu herezji poligenezy?
Głębokość przestała rosnąć. Znaleźliśmy się
na samym dnie. Fale sonarowe przywołały
niewielkie żyjątka. Ujrzeliśmy je za oknem.
Oblepiły nas w ogromnej liczbie.
Musieliśmy wybrać, dokąd udać się dalej.
Maleństwa przypływały z jednego miejsca,
podążyliśmy więc w tamtą stronę.
Przed nami rozstąpiła się śróddenna przepaść,
zwiastując nam kolejne zanurzanie.
— To musi być tam. Nurkujemy.
Plankton zawrócił, niejako nas prowadząc,
a my ruszyliśmy za naszym „przewodnikiem”.
— To cudowne! Od samego początku byliśmy prowadzeni za rękę i dotarliśmy aż tutaj. Gdy już odnajdziemy to, czego poszukujemy, czyż wielu ludzi nie nawróci się przez to?
–K– Ludzie mogli już tu być…
–W– Nie odnajdziemy nic ponad to, co zostało nam – i to wyłącznie nam – objawione.
–W– Nie traktujmy tej misji jak reklamy Chrześcijaństwa. Wiara jest Łaską. To Duch Święty nawraca nas, a nie jakiś dowódca lawendejskiej wyprawy. Niech wątpiący powrócą do Źródła, a nie czekają na Cud. Niech czytają Słowo Boże, słuchają nauki Kościoła Świętego i biorą przykład z wierzących, to się nawrócą. A Cuda zostawmy Opatrzności, nie polujmy na nie. Zresztą wiele Cudów zostało już udokumentowanych, na przykład Cud Słońca przed wieloma tysiącami lat, wiążący się z ważnym przesłaniem od Najświętszej Dziewicy.
Korowód zatrzymał się przed zwaliskiem głazów.
Wydały się ciosane, choć leżały chaotycznie.
Czyżby wyrzeźbiły je kiedyś myślące istoty?
Odkryliśmy też fragmenty litego metalu,
rozszarpane pośród potężnych kamieni.
Być może znajdowały się tu niegdyś budynki…
A może uczyniły to zwierzęta?
Jak „Sanktuarium Mapy” na bagnistej wyspie
lub ściany wygładzonych przez Śluz tuneli…
Należało ich ujrzeć, byśmy mieli dowody,
iż to właśnie Obcy nam się przedstawili…!
Usłyszałem za plecami stłumione westchnienia.
Obróciłem się. Karol we łzach pisał kronikę.
Lecz moje oczy nie widziały tego, co tworzy,
więc zignorowałem to dziwne zachowanie.
Wojciech również nie reagował na niego,
zajęty wypatrywaniem kosmicznych braci.
Przed oknem błysło fosforyzujące światło.
To Śluz, odczepiwszy się od głazu,
wyruszył wzwyż na długą ekskursję na ląd.
Może nawet dotrzeć miał do łańcucha górskiego?
Ściany urwiska mocno się rozwierały,
w miarę jak posuwaliśmy się coraz dalej,
a głębina przybrała granatowe barwy.
Coś zielonego wisiało w pobliskiej oddali,
stopniowo ukazując się coraz wyraźniej.
Rozpoznałem to samo widzenie co z przekazu,
dostarczanego nam do tej pory przez Śluz…
Pnącza, zanurzone w wodnym bezmiarze,
zawieszały się dziesiątki metrów w górę i w dół.
Kolejne zasłony płaskich gobelinów
falowały w niebywale synchronicznym drganiu.
Bardzo nieznaczne światełka na ich tkance
pojawiały się i gasły w kolejnych sekwencjach…!
A podwodne dźwięki, odebrane detektorem,
zabrzmiały w głośnikach zamieszczonych w hełmach.
Przeciągłe wycie, pełne monotonii,
przejęło nas dogłębnie w swojej kakofonii.
— Niech jakieś Hagernewdzię wyśle wiadomość. Może są tutaj oni.
Użyliśmy sonaru.
Stało się.
Nic.
Matematyczne wzory
– bez echa – głosiły okolicznemu światu,
że my potrafimy myśleć,
lecz on do tego nieskory…
— Jeśli ktoś ma monitor, nich narysuje na nim symbole naszej Wiary i przytknie do okna. Może je dostrzegą.
Przyłożyli.
Pnącza poruszyły się.
Jak zawsze.
Ruch kolejnych kurtyn stał się chaotyczny.
— Karolu, co o tym sądzisz?
Milczał. Dłoń nakreśliła na białej kartce
jakby ciemny obłok parującego grzyba.
–K– Nie, nie pokażemy tego rysunku. Gdyby tylko ona była tu z nami! Samemu snuję jedynie domysły. Nie pomogę ci, Danielu.
— Szkoda. Spróbujcie ze światłem. Zamknijcie oczy. Odpalimy impuls elektromagnetyczny. Może zareagują.
–K– Odradzam…
Powieki me osłoniły oślepiający flesz.
Po chwili na powrót je otworzyłem.
Świeciła przez moment cała okolica:
i skały, i Śluz, i Plankton, i Pnącza,
emitując chemiczną odpowiedź
poprzez zaawansowaną reakcję
fluktuującego fotoczułego barwnika.
Na jednym z Pnączy dostrzegłem, jak w migawce,
wyrastającą z niego Lawendę.
Oderwawszy się w konwulsjach, prędko
odpłynęła ku głębinom w czeluściach na dole.
Założyłem wizjer i dałem zbliżenie.
Nim znikła, ujrzałem na kwiecie stwora,
jakby jeża, lecz w futrze, dosiadającego
tresowanego roślinnego rumaka…
Nie pomógł detektor ani żadna sonda.
Błyski nie sprowokowały nowego spotkania.
Czy to był on?
–Naukowiec– Wynośmy się stąd. Pnącza opadają na nas. Właśnie stały się martwe.
Walił się na nas podwodny dom.
–Naukowiec– Błysk mógł uśmiercić te wodorosty. Zaraz zagrodzą przejście.
Wydałem decyzję, ażeby zawracać.
Tam, pod nami, została nie odkryta tajemnica.
Przepadła, zatopiona w lawendejskich przepaściach.
Smak porażki wzbudził u mnie gorzki płacz.
–K– Czas wracać do siebie, na Akanium. Zapewniam was, że niczego już nie spotkamy na Lawendzie.
–W– Tak sądzisz, że to już koniec? W zasadzie nie ma już żadnych innych tropów. Wszystkie stworzenia pokazały nam Pnącza.
–K– Śluz, Plankton i Pnącza to odmiany tej samej, zmutowanej istoty. Nawet kwiatki na stepie, które ujrzały hagernejskie sondy, mogą się do tego zaliczać.
— A to małe coś, „Futrzak”? Widziałeś go?
–K– Tak. Ale to bez znaczenia. Natomiast ma znaczenie, że my sami mogliśmy zostać ujrzani… Nie wracajmy tam. To już koniec.
–W– Niech człowiek nie myśli, że jego Nadzieją są jacyś Kosmici. Nawet jeżeli spotkamy ich, okażą się tylko naszymi bliźnimi, choćby i również wierzyli w Jedynego Boga, wywodząc tę podstawową Wiarę na podstawie obserwacji świata, a być może obserwacji nas, Ziemian i naszej Religii. Przecież mamy tylu wiernych wśród Ziemian a nawet Hagernejczyków! On objawił się na Świętej Ziemi, czy tego chcemy, czy nie, czy to trywialne, czy nie. Przyjmijmy ten fakt. Gdzieś musiało to nastąpić i Bóg wybrał świat, na którym stworzył człowieka. Przecież wierzymy, że nie stworzono innych materialnych istot obdarzonych duszą niż my. Wierzymy nawet, że Oponięta pochodzą od ludzi. Teologia wyklucza poligenezę. Prawda jest niezależna od tego, co sami chcielibyśmy, aby nią było. Nie ma znaczenia czy chcemy spełnienia jakichś legend o „innych wierzących” czy też koncepcji naukowych dotyczących pochodzenia gatunków.
–K– Szukaliśmy Obcych jako naszych przyjaciół, a przecież mamy wokoło siebie tylu bliźnich. Jest kogo poznawać! Jest z kim wymieniać doświadczenia! Jest kogo nawracać! Alicja ci to powie, Danielu. U Kosmity też znalazłeś przyjaźń, ale różnice i tak nadal przeszkadzają tobie w komunikacji. Dopiero drugi człowiek, pochodzący z rasy od zawsze zamieszkującej Świętą Ziemię, będzie dla nas podporą.
Na brzegu morza czekały na przegranych
tłumy. Bardzo pogodnie odebrały porażkę.
Choć nadszedł już koniec, wcale nie narzekali,
dziękując dowódcy za pasjonującą wyprawę.
Pożegnała się ze mną w końcu i Agata,
zdradzając podziw dla spełniania mego Powołania.
–A– Nie przejmuj się nie odnalezieniem tego, czego szukałeś. Zrobiłeś, co mogłeś, bohaterze. Dziękuję tobie za czas, który z tobą spędziłam, pomimo tych wszystkich wydarzeń…
— Ja również tobie dziękuję, Agato. Czy zobaczymy się jeszcze kiedyś…? Ja bardzo…
–A– Tak. Nie pytaj więcej. Ale teraz spróbujmy odnaleźć swoje miejsce w samotności – wypełniając to, do czego jesteśmy powołani. Twoja siostra skontaktowała się ze mną i kazała mi przekazać tobie, że czeka na ciebie na Oceanicznej.
— Dziękuję za wiadomość. Do zobaczenia!
–A– Jeszcze jedno… Ja też… na zdalnym przekazie… zobaczyłam go uczepionego na Lawendzie. Elżbieta powiedziała mi, abym namalowała obraz. Ona wróci tu kiedyś sama. Do zobaczenia, Danielu.
|