XIX
Śmignęła pod samolotem baza na Dewonie
podczas wypadu do ostatniej północnej osady
o dość wymownej nazwie: „Alarm”.
Henryk został z hibernantem o imieniu Tomasz,
poniekąd do połowy już rozbudzonym,
zdolnym odpowiadać na najprostsze pytania.
Podobno spał przez sto kilkadziesiąt pokoleń.
Nie zdołał jeszcze zbyt wiele z siebie wydobyć,
bowiem nie nadeszła jeszcze jego pora.
Białe jęzory na wyspie pokrytej lodowcami
spływały do zatoki połączonej z fiordami,
a lód u ujścia przyjął inną barwę
aniżeli na powierzchni morza.
W pobliżu zamarzniętych rzek, pod śniegiem
zalegały ostatnie tundrowe oazy.
Przekaz wizjera mocno zniekształcił kolory,
gdyż z każdym kilometrem robiło się coraz ciemniej.
Latem musiało być tutaj bardzo ładnie.
Karol zafundował nam słuchanie muzyki
celem rozproszenia niezgłębionej arktycznej ciszy.
Nie protestowałem. Dobiegły mych uszu dźwięki
podniosłej i chóralnej piosenki.
Uwzniośliło się moje postrzeganie
świata. Zmieniłem się z ciekawskiego turysty
w poważnego odkrywcę niezbadanych lądów.
Nie do śmiechu musiało być tym w dole,
którzy dawniej zdobywali te wyspy z mozołem.
Zrobili to dla nas, swoich potomków.
Podobnie jak i my eksplorowali
Wszechświat dla dobra przyszłych pokoleń.
Przesunąłem stery, by jeszcze więcej zwiedzić:
pojazd poleciał wolno wzdłuż kanału
pomiędzy aktualną a docelową
wyspą. Przez moment podziwialiśmy obie.
Gdzieś w głębi obszaru wyschnięte jezioro,
zakamuflowane pod metrową warstwą śniegu,
oznajmiało o dość rzadkich w rejonie opadach.
Niegdyś potężna lodowa czapa
zmalała znacznie do niewielkich rozmiarów,
odsłaniając więcej terenu dla tundrowych oaz.
Wymyślne pofałdowanie przybrzeżnego terenu
sprawiło, że zaczęliśmy fantazjować
na temat zwiedzania kolejnych zapomnianych wzniesień.
Ileż zostało ich do zdobycia w całym Wszechświecie!
–H– To ja. Nasz nieznajomy po całodobowych odleżynach wstał wreszcie z hibernatora. Myślałem, że gdy zobaczy Leonię, to się wystraszy, ale on to chyba sobie zakładał kilka tysięcy lat wcześniej i nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Trudno mi się teraz do końca z nim porozumieć, gdyż mówi na pół zapomnianym językiem, ale sądzę, że szybko opanuje nasz. Macie od niego pozdrowienia! Jeszcze jedno. Gdy pokazałem mu zdjęcie Daniela, on bełkotał coś o innych zahibernowanych rodzinach z Północy i pytał, kim jest.
— Co odpowiedziałeś?
–H– Nic konkretnego. Polecił wam udać się do niejakiego „Alarmu”.
Skręciliśmy na północ do punktu
docelowego, przelatując nad największą wyspą,
zachowaną od jakiejkolwiek ludzkiej ingerencji
poprzez objęcie jej parkiem narodowym.
Dynamika ukształtowania gruntu
i jego różnorodność stale przykuwały wzrok,
bowiem współgrały tu trzy stany powierzchni planety:
skalny, lodowy i okresowo ciekły.
Wzajemne i wykwintne tychże przeploty
nie dawały się pomieścić w ciasnej pamięci,
więc dość szybko pogodziłem się z tym,
że zdany jestem wyłącznie na wizjer i oczy.
Bez zrozumienia lokalnej geologii,
biernie obserwowałem formacje przyrody,
niekończące się i wciąż jeszcze ciekawe,
mimo iż obraz projektora znacznie się pogorszył.
Na niebie pojawiła się zorza polarna,
rozświetlając przestrzenie o coraz ciemniejszej bieli.
Pomyślałem w tej chwili o duchowej pielgrzymce,
jaką niedawno rozpocząłem w mej Ojczyźnie.
Nie nużył mnie wcale fakt, że obecna eskapada
miała miejsce w relatywnie bliskiej Arktyce
i to zaledwie na poczciwej Oceanicznej.
Nie przeszkadzał mi brak patetycznej intencji.
Jeśli taka była Wola Opatrzności,
bez wahania byłem gotów ją wypełnić.
Nie przejmowałem się ewentualnym rezultatem,
ciesząc się po prostu, że wypełniam Powołanie.
–K– Patrząc na aurorę, też myślisz o Rzeczach Najważniejszych?
— Jakbyś zgadł. To tylko wiatr słoneczny schwytany w pole magnetyczne, ale przypomina o tym, że to, co pozornie dalsze, daje o sobie czasami znać.
–K– Wyobraź sobie, jak beztrosko żyją ludzie, skupiając się na bardzo przyziemnych sprawach, a wystarczy jeden błysk gamma w odległej galaktyce i wszystkie urządzenia staną nagle w miejscu pod wpływem impulsu elektromagnetycznego. Patrzmy na tę rzeczywistość, której nie widać, a przecież jest obecna.
— Racja.
–K– Nic, co jest materialne na tym świecie, nie jest w stanie dać nam Życia w Świecie Innym, Przyszłym, Niebiańskim, jedynie Ten, który Jest Stamtąd. A Jest nim „Chleb, który z nieba zstąpił”, Ciało Chrystusa i Krew Jego w Eucharystii. Niemożliwa jest wyłącznie zmysłowa percepcja tej Tajemnicy. Ten, który Jest w nas, a pochodzi spoza tego świata, Duch Święty, otwiera nas w Wierze na przyjęcie i poznanie Rzeczywistości Duchowej w tym Widzialnym Znaku i Realnej Obecności, jakim jest Święty Sakrament.
— Myślałem, że tylko Wojciech studiował filozofię i teologię.
–K– Kiedy się szuka fundamentalnych odpowiedzi na najgłębsze kosmiczne pytania, nie sposób ignorować Bożego Objawienia, które jest Prawdą o wiele wymowniejszą i pewniejszą niż wyniki naukowych doświadczeń, poświadczona jest bowiem Męką i Zmartwychwstaniem Samego Boga, Jezusa Chrystusa. Pan Bóg w Swej Wszechmocy może bezpośrednio ingerować w procesy rządzące materią, skoro sam ją stworzył i ustanowił rządzące nią prawa, zatem Objawienie ma pierwszeństwo nad naukowym doświadczeniem. Cuda się przecież zdarzają. Obyśmy tylko umieli odróżnić przesądy od Działania Bożego i nie szukali Cudów tam, gdzie ich nie ma.
Lokalizator pokazał, że mamy już lądować,
bowiem wzgórza przechodziły w jednostajną równinę,
będącą powierzchnią Biegunowego Morza.
Prawie niezauważalny lądowy brzeg
wtapiał się w skorupę zamarzniętej powierzchni,
pod którą zalegały wodne głębiny.
Samolot osiadł przy śnieżnym pagórku,
który zapewne zakrywał nasz cel.
Nie widzieliśmy żadnych śladów ludzkiej egzystencji.
Posiadaliśmy tylko niepozorne współrzędne
miejsca, w którym podobno mieliśmy coś znaleźć.
Bezkresne lody na północy oznajmiły,
że to już koniec, że już dalej nie było warunków
do życia w tym tajemniczym lodowym rejonie.
Ekstremalne warunki pogodowe
do spółki z nieprzerwanym sześciomiesięcznym mrokiem
i wielkim oddaleniem od zamieszkanych terenów,
wzbudzały podziw dla dawnych kolonistów.
Nie obyło się bez skafandrów i tnącego sprzętu,
za pomocą którego dotarliśmy do budynku,
który był aż po dach przysypany śniegiem.
Nie powitał nas żaden hejnał, projekcja, ni sygnał.
Po tylu wiekach już nic nie chciało działać.
Na ścianach zachowały się nietknięte obrazy
wykonane ze stopów szlachetnych metali.
Jak bardzo mną wstrząsnęło, gdy dostrzegłem
na nich portrety hagernejskich organizmów
i jawne dowody, że już przed tysiącami lat
Ziemianie wiedzieli o kosmicznych braciach.
Z obrazów wynikało, że nie myśmy tam lecieli,
lecz oni ku nam kierowali rakiety.
Czyż i ta przechwycona w Eta-Kasjopei
została wysłana na tych samych zasadach?
–H– Tomasz pyta, co tam widzicie.
–K– Dowody na odkrycie Hagernejczyków przed tysiącami lat.
–T– Czy doszło do spotkania […] […]?
–K– Raczej nic z tego nie wynika. Czy to się stało za twoich czasów?
–T– Nie. […] […] czekaliśmy. Jednak stało się […] czas.
— A napis na Sagarmathcie znasz?
–T– Tak. Życie jest w Kosmosie. […] […] […] odkryli potomkowie nasi. Badajcie dalej.
–H– Jest, jest… Będziemy szukać. Hagernewda nie jest osamotniona.
–K– Skoro znamy już jednych kuzynów, może pojawią się następni.
–T– Nie wiem. Lećcie na […].
— Dokąd?
–H– Jemu chodzi o Wostok. Jezioro pod Antarktydą.
— Co tam jest?
–T– Sonda.
— Hagernejska?
–T– Chyba nie […]. Zbadajcie to.
Nie czekając nawet, aż skończę eksplorację
najbardziej arktycznego z arktycznych miejsc,
pobiegłem do naszego latającego sprzętu,
a Karol natychmiast poszedł za moim przykładem.
Wznieśliśmy się na balistyczną, niską orbitę.
Dałem pełną moc, by prędko przebyć odległość
dwudziestu tysięcy kilometrów pomiędzy
biegunami naszej Świętej Ziemi.
Olbrzymie połacie Łacińskiego Kontynentu
przesuwały się jak w filmie z uwagi na prędkość.
W zaledwie trzy kwadranse ponad atmosferą
mieliśmy się znaleźć na drugim biegunie.
Jak nieistotne stały się lasy boreum,
niekończący się łańcuch gór oraz prerie,
miasta i rozległe pola uprawne,
tropikalne bagna oraz gęste puszcze…
Samolot, jak prom, już palił stratosferę
ognistymi smugami, powstałymi przez tarcie.
Zamajaczył dumnie biały ląd Antarktydy,
to zupełnie odludne bezprzyrodzie,
tak teraz istotne dla czterech ciekawskich,
wyrażających Nadzieję rozwiązania zagadki.
Po zdjęciu wizjerów doznaliśmy
oślepienia od blasku lodowców,
więc, mimo dnia, założyliśmy je na powrót.
Rozgrzany samolot osiadł na lądolodzie.
Jedyne, co dostrzegaliśmy, to płaski horyzont.
Nic więcej. Biała, bezkontrastowa
powierzchnia, będąca bezkresną równiną
i błękitne niebo sześciomiesięcznego dnia.
–H– Danielu, wiesz, co najlepiej teraz zrobić. Znajdujesz się dokładnie ponad wskazanym miejscem. Roztopisz lód i zanurkujesz, jakbyś poruszał się łodzią podwodną. Przystosowaliśmy napęd do takich zabiegów. W jednej z dawnych baz wymienionych na Dewonie znalazłem opis eksploracji drugiego księżyca Jowisza przeprowadzonej w taki właśnie sposób. Bez obaw. Uczyńcie to.
— Jasne.
Pospiesznie wytworzony płomień wokół amfibii
z powodzeniem roztopił całą okolicę.
Poczułem, jak toniemy coraz to szybciej.
Żyroskop odliczał odległość do cieczy.
Brutalny zabieg wciskania się w głąb świata
sprawiał nam nieukrywaną satysfakcję.
My, dzisiejsi, potrafiliśmy w ciągu godziny
przedostać się na drugi kraniec planety
i jeszcze zagłębić się setki metrów pod ziemię.
Komputerowa analiza pobliskiej przestrzeni
ukazała się jako jedyna rzecz na wizjerze,
bowiem żadne światło nie przenikało lodowej otchłani,
która nieustannie się roztapiała
po to, by po chwili zasklepić się z powrotem.
Przy punkcie zero przyhamowaliśmy
i nagle zmieniło się dosłownie wszystko.
Pływaliśmy w ogromnym podlodowym jeziorze,
oddzielonym całe kilometry od atmosfery!
Panował tu niezakłócony niczym mrok.
Z lękiem spojrzałem na licznik mierzący ciśnienie.
Szalone myśli ostro atakowały
mój umysł. Mniemałem, że skafander nie wytrzyma
albo grawitacja ściągnie mnie do ziemskiego jądra…
Wykrywacz metalu przyprowadził nas do dna,
położonego dość niedaleko od „tafli”.
Bezładnie rozrzucone fragmenty czegoś
zalegały, zniszczone, na kamiennym parkiecie.
Nie wynikało z nich nic sensownego.
Wszystko na dobre rozwaliły czas i ciśnienie.
–K– Żaden sprzęt nie wytrzymałby tyle w takich warunkach. Tam już nic nie ma, może parę ryb głębinowych, na co wskazuje inny przyrząd.
— Faktycznie. Skorodowało zupełnie. Najprawdopodobniej przyleciało z Hagernewdy. Ale mam pewne inne skojarzenie…
–K– Proponuję wracać. Amfibia nie może tu za długo gościć. I tak dużo odkryliśmy.
Powoli wynurzaliśmy się, chcąc opuścić jezioro
płytkie jak staw i rozlane jak zatoka.
Już wizjer pokazywał granicę lodu i wody.
I mały tunel, z lekka skośny.
Karol zamknął oczy, zamyślony…
Nagle zobaczyłem przed przednią szybą coś.
Kontur łodygi i fosforyzującą zieleń.
Mignął nań
czarny kształt…
Wrzasnąłem ze zdumienia.
Znikło w żlebie, który zauważyłem wcześniej.
Wstałem i udałem się do komory bagażowej.
Karol zawołał, że jestem szalony.
Po chwili, przywdziawszy skafander ciśnieniowy,
rzuciłem się w ryzykowną pogoń
za zwidem, który zagubił się gdzieś pod lodem.
Ciśnienie, skutecznie izolowane przez skorupę,
nie drasnęło nawet hermetyki pancerza.
Wirnik wprowadził mnie w szczelinę lodową.
Reflektor oświetlał twarde ściany korytarza.
Ani śladu tego, co ujrzałem wcześniej.
Może ów fantomiczny stwór głębinowy
to była zwyczajna ośmiornica lub ryba?
Straciłem nagle łączność z drugim pasażerem,
w miarę jak korytarz kluczył ku górze.
W pewnej chwili poczułem, że wszystko wibruje,
a zmysł pilota oznajmił mi niepomyślny fakt,
że nasz przylot zniszczył okolicę ciepłem
i w każdej chwili grozi tąpnięcie!!
Przerażony, zawróciłem, by ubiec nieszczęście.
Wtem dostrzegłem obok siebie niewielkie wgłębienie,
jakby komorę jakąś w wodnej przybudówce.
Lampa oświetliła pionową rzeźbę Krzyża
z konturem znajomej mi skądinąd Głowy…
W miejscu nad wyraz nieprawdopodobnym
znajdował się Ołtarz, wykonany w lodowej ścianie.
Dotknąłem tych żłobień, sprawdzając, czy to nie złudzenie,
lecz Prawda rozwiała wszelkie wątpliwości.
Nagle począł pękać cały obszar wokół.
Kontynuowałem ewakuację.
W ostatniej chwili nasz podziemny pojazd
wpuścił mnie, zanim nadeszła zagłada.
Bez hucznego rozgłosu, sam jeden –
dostąpiłem Łaski ujrzenia „dowodu”,
którego tak długo poszukiwałem.
Lecz nie powiększyła się przez to moja Wiara.
Nie potrzebowałem Cudów, aby żyć dla Boga.
Na Świętej Ziemi zakończyła się
Lawendejska wyprawa.
|