IV
Dni Światła - Tom III - Memento - Część Piąta - Rozdział V
VI

     V
     

     
Pielgrzymowałem do sanktuarium
umieszczonego na planecie Akima.
Nieprzyjaciel wstrzymał się z atakami.
Znękany Wszechświat na chwilę odetchnął.
     
Kras, błyszczący gdzieniegdzie nagą wapienną rzeźbą,
ozdabiał okolicę pięknem jej wymyślnych kształtów.
Pod ciemnym granatem nieba jasne barwy
nie pozwalały przestać się zachwycać
malowniczym wdziękiem owego skansenu,
położonego głęboko pośród tych systemów,
gdzie od dawna nie oddawano czci Bogu.
Zachowano tu jednak pamiątkę z pradawnych czasów,
gdy większość ludzi zamieszkiwała jeden glob.
Ominęło to miejsce antyreligijne prawo,
choć wszędzie wokół wszystko ocenzurowano.
      Lecz Wiara w Kosmosie przeżywała właśnie rozwój.
Nawróceni w epoce akanejskiej
zaczęli tryumfować liczebnością
na niespotykaną dotychczas skalę,
przygotowani przez misje kościelne i świeckie.
Nie przeszkadzał w tym nawet wojenny zamęt.
      Mijałem skałki na drodze do zamku
wzniesionego tak niepomiernie dawno
jak początki pierwszych terraformacji.
W tamtych czasach żył tutaj pewien Błogosławiony,
słynący z licznych uzdrowień Mocą Bożą,
a niedaleko wypływał potok,
podobno aż do dziś cudami słynący.
Pielgrzymi przybywali z sąsiednich układów,
zarówno nawróceni, jak i ci nie-ufający,
by dostąpić w tym miejscu cudownej kuracji.
      U podnóża budowli zasadzono park,
oszroniony bliskością zimnego lodowca.
Od zawsze zadbany przez gospodarzy,
umilał oczy przybyłych tu pątników,
sprawiając, że czuliśmy dziwne uniesienie,
jakbyśmy należeli do dawnej arystokracji.
      Wpół-zniszczone fundamenty tej niewielkiej budowli
jeszcze bardziej bielały nietrwałym kamieniem,
co głęboko wzruszało wszystkich turystów.
      Człowiek bezustannie tęsknił feudalnej stałości.
Gdzie się podziali dziś święci astronauci,
zdobywający Kosmos dla Bożej Chwały
i czynienia „ziemi poddanej” dla osadników?
      Stanąłem tam, gdzie szlak wielokrotnie się rozwidlał.
Wychodziły zeń aleje kąpiące się w liściach;
ich sieć dawała różne warianty przechadzki.
Czas mijał pod skrzydłami względnego bezpieczeństwa.
      Dojrzałem w murze niewielką kapliczkę.
Nikt tam teraz nie modlił się, nie klęczał,
choć rzeczywiście przebywał tam Sam Bóg
pod Postacią Chleba w Tabernakulum.
      Podszedłem, lecz rozległ się wszędzie huk.
Wprawiło to pielgrzymów w przeraźliwe
drżenie, a jeden z nich, żołnierz, chwycił za karabin.
Lądujące w pobliżu nieprzyjacielskie sondy
uderzyły nas z miotaczy jonowych.
      Nie posiadałem, bezbronny, defensywnej matrycy.
Strumień rozpędzonych jak w piorunie cząstek
polował na pojedyncze żywe ofiary.
Czekało nas wszystkich unicestwienie.
      Obcy przybyli statkami, napędzanymi
przez Fenomen.
      Na moich oczach popieleli moi towarzysze,
rażeni raz za razem przez ognisty bicz.
Korony drzew, przecinane żywiołem,
upadały, przygniatając pozostałych.
      W murach zamku można było znaleźć schronienie,
więc biegli tam wszyscy, odnalazłszy wyjście
z wyjątkowo beznadziejnego położenia.
Tylko ranni, poparzeni czołgali się przeraźliwie,
a niektórzy odważni czasami im pomagali.
      Chciałem rzucić się tam, gdzie gnali inni,
opuściwszy spiesznie miejsce Adoracji.
Dojrzałem w ostatniej chwili napis na kamieniach:
      „Ja i tylko Ja jestem twym pocieszycielem.
      Kimże ty jesteś, że drżysz
      przed człowiekiem śmiertelnym i przed synem człowieczym,
      z którym się obejdą jak z trawą?
      Zapomniałeś o Panu, twoim Stwórcy,
      który rozciągnął niebiosa
      i położył fundamenty ziemi; a ciągle
      po całych dniach obawiasz się
      wściekłości ciemiężcy,
      gdy ten się uwziął, by niszczyć.
      Lecz gdzież jest wściekłość ciemięzcy?”

      Beznadziejnie drżały wszystkie moje mięśnie,
tak bardzo z trwogą myślałem o ucieczce.
Wskoczyłem pospiesznie do zamku za innymi
i poczułem ulgę, jednakże chwilową.
      Z zewnątrz dobiegały rozpaczliwe krzyki,
wołające o pomoc w agonalnym lęku.
Modliłem się w duszy, lecz nie śmiałem wybiec.
Pragnąłem naiwnie obudzić się ze snu.
      Szalała jednak najprawdziwsza pożoga.
      Wtem paru ludzi wróciło z zamętu,
jeden niósł drugiego, ryzykując życie.
Jeszcze bardziej skuliłem się z rękoma nad głową.
Sparaliżowała mnie bowiem ogromna trwoga.
      Dlaczego akurat znalazłem się w miejscu,
w którym śmierć czekała na mnie z wyrokiem?
Czy taki był Sens mej Drogi, bym zginął właśnie dzisiaj?
      A może nadal spełniać miałem Powołanie?
Czy Opatrzność bez celu nas tu sprowadziła?
      Podniosłem się, by skończyć z tchórzostwem
i ruszyć na pomoc tym, którzy zostali na zewnątrz.
Bóg był z nami, Obecny w pobliskim Tabernakulum.
Pragnął, byśmy kierowali się Miłością
i nie szczędzili życia swego dla bliźniego.
Zawołałem to, co pamiętałem
z napisu, który przed chwilą czytałem.
Poczułem nagły przypływ odwagi,
przekonany o słuszności tego, co robię.
      Żywe pochodnie zajętych ogniem ludzi
sunęły każda w odmiennym kierunku,
by po chwili upaść i doszczętnie spłonąć.
Walcząc ze sobą, podbiegłem do kogoś,
kto wciąż jeszcze czołgał się do góry.
Mając nogi jak z waty, zarzuciłem go na barki,
o mało nie upadając pod dużym ciężarem.
Pobiegli mi z pomocą niedawni bohaterowie,
którzy już raz nieśli osłabionych.
      Jeden z nich padł, porażony strzałem
i, wrzeszcząc, palił się. Rzucili nań ubranie.
Ogień zgasł, odsłaniając poparzone członki.
Zabrano go i już mknęliśmy z powrotem do bramy.
      — Panie Boże!! Wynagrodź, proszę, poświęcenie tego człowieka!
     
Pomiędzy murem a nami nadleciały one:
wielkie i czarne, z materii ożywionej,
z substancji nam nie znanej, a wytrzymałej,
zabójcy ludzkości, Pierścienice.
     
Znieruchomiałem, ujrzawszy wrogie istoty,
bezgranicznie bezduszne, okrutne i zimne.
Różniły się od nas rozmiarami
i to o całe rzędy wielkości,
makabrycznie bezkształtne, ciemne i obce.
Przypomniałem sobie jaskinię w wulkanie,
gdy z Henrykiem badałem pewną odległą planetę,
na której popadłem w tymczasową amnezję.
Tam była jedna z nich – właśnie wtedy ujrzałem…
      Przytłoczyły mnie te wstrząsające fakty.
      –Pozostali– Zginiemy!!!
     
–Inny– Wierzmy w Boga, to będziemy zbawieni.
     
–Inny– Bóg Jest, rzeczywiście. On nas zabierze.
     
Ostatnim wysiłkiem nadałem wiadomość,
gdy tylko położyłem niesionego człowieka.
     
„Odnajdziesz moje ciało na Akimie. Powiedz bliskim, że zginę. Kocham cię, Agato…”
      Gdy błysło światło, a huk przewrócił drzewa,
zniknęła szczątkowa międzygwiezdna łączność.
      Szalony głos pomruku, jaki wydawały stwory
obłędnie inkantował: >>MEMENTO MORI<<.

       
     

IV
Dni Światła - Tom III - Memento - Część Piąta - Rozdział V
VI