XII
Obudziłem się z hibernacji. Podniosłem klapę. Odnalazłem się na pustyni. Ale nie zwyczajnej. Płaskiej jak tafla wody, całej popękanej jak suche błoto. Wielkie na pół nieba czerwone słońce –mgławica planetarna – ziało protuberancjami. Spojrzałem na zegar. Pięć dziewiątek wskazywało przekroczenie limitu czasu. Znajdowałem się w epoce umierania słońca. Wszystko, co było tu przede mną – teraz już nie istniało. Wybrany zostałem na świadka wydarzenia, którego nikt nigdy nie miał doświadczyć. Obserwacja tego, co się właśnie odbywało, miała być oszczędzona mieszkańcom tej planety.
Jednak odwołano to założenie. Stałem ponad historią tego miejsca; wszystkie jego istotne dzieje już nastały. Układy Gammy, moi przyjaciele, Istota. Wyręczył mnie w moim zadaniu czas. Znikła więc obawa przed Nią. I nic już nie powinno się zmienić. Czy jakiekolwiek działanie odniosłoby znaczący skutek? Przybyłem, zobaczyłem, dokończyłem.
Ale hibernatora nie było. Uległ autodestrukcji.
Ogromna gwiazda zachodziła. Z każdą sekundą robiło się coraz ciemniej. Biegłem naprzód, chcąc je dogonić. Układ rysów pęknięć gruntu zmieniał się pod moimi stopami, ale nie pojawiało się w nim nic nowego. Stale występował ten sam stan entropii niezależnie od przebytej odległości. Właściwie można by powiedzieć, że sam stałem w miejscu, a podłoże poruszało się pode mną. Znajdowałem się równocześnie tam, gdzie już przebiegłem jak i tam, gdzie nie stanęła jeszcze moja stopa. Wszędzie identycznie. Mimo iż zmierzałem do przodu, opadające słońce świadczyło jakby o tym, że się cofam.
Aż zaszło.
Przystanąłem. Wkoło panowała absolutna cisza. I ciemność. Nie na długo. Najpierw usłyszałem bulgotanie. Dalekie. Horyzont jawił się jako czerwony okrąg, który grubiał w moją stronę. To ogień. Wypełniał szczeliny w popękanym gruncie. Ze wszystkich stron zmierzał promieniście w moim kierunku. Spojrzałem w dół. Widziałem przez szczelinę, jak głęboko pod ziemią podnosi się poziom magmy w płaszczu. Gdyż skorupa nie istniała. Z wyjątkiem tych błotnistych wysp, zawieszonych w nieważkości. Lawa znacznie się już zbliżyła. Płynęła zewsząd zwartą masą, a jej obraz drgał w gorącym powietrzu. Jej dźwięk dolatywał mych uszu nawet z góry. Wypełniała cały nieboskłon, leciała w dół w kierunku horyzontu, lejąc się coraz szybciej z zenitu.
Stało się to, czego najbardziej się obawiałem. Zaczęła spadać gęstym lejem także ku mnie. Tysiące olbrzymich kropel zwisało z nieba i stale powiększało się. Jedne łączyły się z drugimi, spajając się w jęzory zagłady. Widziałem, jak na horyzoncie płaszcz przebił skorupę i zderzył się z kroplami zwisającymi z nieba. Działo się tak na całym widnokręgu i proces ten przenosił się na coraz bliższe partie lawy. Przerażający hałas łączonych mas płynnej cieczy wydawał się gorszy od samego ich widoku. Teraz to, co znajdowało się nieco dalej ode mnie, poczęło bulgotać i parować; masy lawy mieszały się ze sobą, tworząc piekielny koktajl. Stopione skały dotarły już kilka metrów przede mnie. Słup magmy, lecący z zenitu prosto na mnie, rozgałęził się promieniście, tworząc kolistą ścianę dookoła.
Patrząc wzwyż, widziałem wąski lej, prowadzący w nieskończoność. Skoczyłem weń, a w tym samym momencie płaszcz przebił powierzchnię u mych stóp, zaczynając mnie gonić. Leciałem coraz szybciej, lecz dno też przyspieszało. Koniec leja nie przybliżał się. Prędkość lotu zwiększała się hiperbolicznie. Wraz ze zmniejszaniem się średnicy tunelu. Aż wyleciałem w Koniec. W Nieskończoność.
I zostałem poczęty.
Rosłem szybko, aż osiągnąłem na powrót rozmiary dorosłego mężczyzny. Przejrzałem się w lustrze. Niestety, znów brakowało dolnej wargi oraz kilku palców. Występowały też inne ubytki. Dziury. Jedna w brzuchu, druga w nodze. A w głowie w części mózgowej.
— Zostałeś po części w czarnej dziurze, półgłówku.
To głos pielęgniarki. Patrzyła na mnie swą twarzą bez oczu.
— Gdzie pani oczy… gdzie pani oczy, zjawo… oczy… daj mi… gdzie… pani… — bełkotałem. Odczułem lekki zawrót głowy i znów widziałem wszystko wyraźniej. Znikły niechciane braki w ciele, a pielęgniarka również wyglądała normalnie.
— Gdzie ja jestem? — spytałem.
— Nie ma czasu. Idź do niej, ona rodzi!! — krzyknęła, wskazując na drzwi.
Wbiegłem przez nie na korytarz.
— Tutaj, Longiuszu — z jednego z pomieszczeń dobiegł mnie kobiecy głos. Ujrzałem tam szarą od wycieńczenia osobę. Jej skórę pokrywały czarne plamy. Potargane włosy zasłaniały bladą twarz.
— Patrz! — wołała. — Tam je urodziłam. Są zrośnięte! Bliźniaki… syjamskie…
Leżały przede mną zrośnięte ramieniem wcześniaki.
— Zabij je! — powiedziała. — Obejmij mnie! Kochaj! A potem dokonaj aborcji.
Objąłem. Począłem całować.
A ona dalej mówiła:
— Zabij je, zabij je, zabij… Przeszkadzają nam w szczęściu. My zaś żyjmy, żyjmy, żyjmy…
Chwyciłem leżący w pobliżu drąg. Nie broniły się.
Wróciłem do kobiety. Ponownie ją objąłem. Czułem, jak mięknie w moich ramionach. Teraz trzymałem już tylko skórę.
Ciało jednego i drugiego dziecka poczęło się ruszać, chociaż powinny być już martwe. Coś wychodziło im z brzuchów. Organy. Wyłaziły i pełzły jedne w stronę drugich. Połączywszy się, zaczęły coś formować. Obserwowałem uważnie, co z tego wyniknie. Kształty stawały się coraz bardziej wyraziste. To coś znajomego. Harderf…
Zrywając się do ucieczki, wpadłem w poślizg i runąłem na podłogę. Zwierzę chwyciło mnie zębami za nogę. Czołgałem się, zatapiając rękę w płaskich zwłokach kobiety. Ta wciąż jeszcze mówiła: „Zabij je. Zabij je…”
Harderf zdążył wchłonąć połowę nogi, gdy wychyliłem głowę na korytarz. Krzyknąłem: „Na pomoc!”, ale nikt nie usłyszał. Krzyknąłem ponownie. Z drzwi na końcu korytarza wyszła pielęgniarka. Czy ona znów nie ma oczu? Tak. Nie widzi mnie!!! „Jestem tutaj, proszę pani!!” Nic. Przeszła obok mnie i znikła w oddali.
Harderf zjadł już całą kończynę, zabierając się za brzuch. Czołgałem się do miejsca, skąd wyszła niewidoma pani.
Osiągnąłem drzwi, a Harderf moje płuca. Oburącz wciąż mogłem działać. Wczołgałem się do pokoju. W podłodze znajdował się lej czarnej dziury. Wystarczyło, że wsunąłem doń głowę, a ta momentalnie uległa wydłużeniu i została wchłonięta do środka, pociągając za sobą ciało wyrwane ze szczęk potwora. Wpadłem tam, skąd nie ma ucieczki. Spadając w nieskończenie głęboki dół widziałem ciągle wydłużające się ciało. W końcu twarz rozciągnęła się na jeden rok świetlny, a obraz nie nadążał z dochodzeniem do oczu. Nadal w normalnym tempie przejawiałem myśli, ale czas poza mną mknął biliony razy szybciej. Zmęczone długą wędrówką impulsy nerwowe dawały znać o swoim wyczerpaniu narastającą sennością mózgu. Kiedy prawie zasypiałem w tym miejscu bez czasu, poza Wszechświatem, ocknąłem się nagle, odzyskując przytomność umysłu.
Cała czarna dziura okazała się tylko jakąś głęboką studnią. Zanurzyłem się w plątaninę pajęczyn, gwałtownie hamującą mój lot. Znalazłem się w poziomym korytarzu, prowadzącym w dwie strony. Nade mną otwierał się szyb, prowadzący na powierzchnię. Wpadało przezeń trochę światła słonecznego. W żaden sposób nie potrafiłem wyjść z powrotem na górę.
Poszedłem więc w lewo, zagłębiając się w ciemności. Ściana posiadała wnękę. Docierało tu tak mało światła, że nie potrafiłem zidentyfikować jej zawartości. Wytężałem wzrok i powoli oczy przyzwyczajały się do mroku. Okrągłe kształty. Małe kule z otworami. Każda posiada ich cztery. Dwa w poziomie, dwa w pionie. O, w jednym z nich kamyki. Dwa rzędy. Te kule na mnie patrzą. Już wiem, wiem, wiem… Czaszki!! Puste oczodoły, śmiertelne uśmiechy.
Mówiły do mnie.
Że to podziemia tego świata, nie kończące się korytarze, do których żywi przychodzą, aby zabłądzić. I umrzeć. Wypełnić wnętrze tego świata. Że nie będę wyjątkiem. Pójdę precz, gdyż należę do tego świata. Umrę, umrę… umrę…
Nie! Nie. Nie…
Nie pójdę dalej. Zawracam. Widać coś po prawej stronie. Świeci. Biegnę. To pochodnia. Dalej jest ich więcej. Ale nie tylko pochodni. Ludzi. Tych, którzy tu przyszli. Dziesiątki. Jedni za drugimi. W dal… A nie poznaję żadnego z nich – tak bardzo są żadni. Ciasno tu.
Ci, co leżeli, wstają z podłogi. Z nieskończenie wielką nienawiścią idą, by mnie zabić. Zostawcie mnie, nie należę do was. Trafiłem tu przez pomyłkę. A może byłem do nich podobny?
Ruszyły tysiące w moją stronę.
Nie chciałem tak umierać. Dobiegłem do szybu. Skoczyłem. Udało się. Wznosiłem się. Prosto do słońca. Do światła. Do życia. Które już dawno stało się martwe. Życiodajna gwiazda coraz słabiej rozjaśniała umarły świat. Czy rozciągał się on w nieskończoność? Nie. Horyzont zakręcał ku górze. Podnosił się do samego zenitu. Zasklepiał się zakrzywiony Wszechświat.
Własnym wysiłkiem nie osiągnąłem Życia. Stałem się więźniem ziemi, gdyż niebo odstępowało od niej. Narodzi się gdzieś indziej, nowe. A i ziemia, jeszcze moment, a ulegnie zagładzie, grzebiąc tych, co należeli do tego świata. By poszli precz do piekła.
Było wiele dziur w kurczącej się powierzchni. Każda z nich prowadziła tunelem w dół. Stanowiły one przejście do podziemi skrzywionej doczesności.
Pełen rezygnacji z dalszych zmagań wskoczyłem z powrotem do swojej. Znów znalazłem się pod powierzchnią. Tylko wyjście zdążyło się już zasklepić. Ludzie też znikli mi z oczu. Pozostałem samotny. Okrutnie samotny.
Droga w prawo stała otworem. Ruszyłem przed siebie. Szedłem cały czas prosto. Tam, gdzie wiodła jedyna droga. Dokąd? Po prostu: prosto. Donikąd. Przez czas. To wieczna ścieżka. Dla mnie. Miałem tak iść przez tysiące lat. Miliony. Kwadryliony. Decyliony. Do potęgi decylionowej. I z tego jeszcze silnia. Tyle przejdę. A potem jakoś to będzie. Ale w skali nieskończoności to wszystko to dokładnie zero. A chciałem się wydostać. Odmienić swój los.
I szedłem. Nie wiadomo jak długo. Nie pamiętałem nawet ostatniego kroku. Może przebyłem milion pochodni, a może jedną. Może nawet nieskończoność.
W ścianie po prawej stronie dostrzegłem wnękę. W niej czaszki. Kilka metrów dalej – zasklepiony otwór. Więc faktycznie przebyłem tyle pochodni, ile punktów na prostej. Wróciłem. Czy wędrówka skończyła się? Nie… Nie dano mi się z czego cieszyć. Chociaż spełniło się moje życzenie – dojście do końca – pojawił się nowy problem. Miałem nieskończenie wiele razy przejść ten… okrąg. Tę zakrzywioną prostą. Nie tylko, aby wyjść poza przestrzeń. Ale też poza czas.
I szedłem. Nie tylko nie pamiętałem, ile już przeszedłem, ale nawet ilość wykonanych okrążeń. Czy dało się pokonać czas? Odpowiedź miałem przed sobą. Właśnie upadł. Ten, co wpadł przez nie zasklepiony jeszcze otwór do korytarza. On, czyli ja. Połączyłem się istnieniem z nim. Znów stałem na początku drogi. Jej koniec okazał się jej początkiem. Koniec czasu początkiem czasu. Istniałem teraz w jednym z wielu Wszechświatów, które powstawały z Kresów poprzednich i po skurczeniu się wybuchały na nowo, rodząc Wielkim Wybuchem kolejne. Teraz należało już nie tylko pokonać przestrzeń i czas, ale cały nieskończenie wielowymiarowy Wszechświat.
I szedłem. Z każdym wyjściem poza wymiar omijałem wnękę z czaszkami. Dawno już pokonałem łańcuch Wybuchów i Kresów, zagłębiając się coraz dalej. Nie pamiętałem, ile razy przeszedłem koło wnęki. To mi sprzyjało. Pokonałem wszystkie wymiary. Czyli Wszechrzecz. Kolejny klocek Prawdy.
I szedłem. Wciąż coś nowego pokonywałem, uświadamiany za każdym razem o Złożoności. O Wyższym Stanie Rzeczy. Zawsze istniało jednak coś ponad. A każde z tych Pojęć składało się z Klocków, one z Wymiarów, te z Czasu i Przestrzeni. Przestałem pamiętać ilość Uświadomień. Ilość poznanych Klocków. Stanąłem u progu Prawdy.
I szedłe-em. Nie pamiętałem już ilości poznanych Pojęć. Pokonałem Absolutny Stan Rzeczy. Teraz nie istniały już Pojęcia, lecz Coś, czego słowami nazwać nie sposób.
I szed-łe-e-em. Pokonałem wszystkie Pokonania. Doszedłem do Sprzeczności. Absurdu. Paradoksu. Wyszedłem nawet z tego „i szedłem”. Własnymi wysiłkami nie osiągnąłem niczego.
I obudziłem się. W poczciwej, skończonej Wszechrzeczy.
Leżałem przy wnęce. Z dwóch stron zmierzali w moim kierunku nienawidzący. „Chce uciec!” — wołali. — „Nie damy mu szansy! Za to, że nas zniszczył! Za Ziemię, za Targ, za Kuns, za Dedro, za Midoriusza i za księżyc Gammy! Za Gammę… Giń ty, który sprowadziłeś do nas „Fedrę”!!” Nie mogłem uciekać. Chyba że…
Zabrałem się do kopania. Na spodzie wnęki z czaszkami znalazłem otwór. Zajrzałem weń. Jakaś ogromna pieczara. Na jej dnie – coś. Całe tym pokryte. Słychać mlaskanie. Co tam na mnie czyha? Skoczyć w niepewność?
Pochwycili mnie.
I wrzucili…
Zbliżało się dno. Oślizgłe kształty, koliste, błyszczące, pływające między sobą jak atomy w cieczy. To było moim przeznaczeniem. Już całkiem blisko to mlaskanie… Wpadnę do tego i nie wydostanę się już… Widać stąd dziurę, przez którą tu wpadłem. Ale światło jej zgasło…
Nagle zmieniła się rzeczywistość.
Kontakt.
Gdzie jestem?
„U nas” — usłyszałem w myślach.
„Ale ja nic nie czuję; nie działają mi żadne zmysły!”
„Bo inaczej doświadczałbyś tylko bólu.”
„Kim jesteście?”
„Przyjaciółmi…”
„Jakimi przyjaciółmi?”
„Czy myślałeś kiedyś o mieszkańcach Jowisza? Dobrze myślałeś. Tylko planeta nie ta. Olbrzymie ciśnienie i temperatura.”
„Jesteście wyssani z palca, jak te wszystkie omamy.”
„Faktycznie. Teraz ten kontakt jest tylko wizją. Lecz my żyjemy realnie. Jedynie w tym stanie mogliśmy się z tobą skomunikować.”
„A gdzie ja jestem? W piekle?”
„Pod naszą opieką. Powiemy tobie, jak zniszczyć Istotę. To będzie dobry dowód naszej wiarygodności. Słuchaj. Zabij Ją mocą Urządzenia. A potem leć do nas i zniszcz pozostałe.”
„Nie wierzę w to, aby żyły jeszcze inne. Wasze namowy są kłamliwe. A poza tym nie wiecie więcej od Niej. Ona sama do mnie mówiła. Mówiła coś o ocaleniu Gammijczyków. A potem groziła mi, gdy Jej nie posłuchałem. Zginę, próbując Ją pokonać. Może wcale nie trzeba tego czynić?”
„Nie zginiesz. Jest przecież „Fedra”. Pamiętaj o nas!”
„Istoto, chcę, abyś ukazała mi się ponownie! Wróć z powrotem w całej swej sile! Nie chcę słyszeć głosów tych umaterialnionych postaci!”
Wróciła.
Stałem otoczony zewsząd lawą, przelewającą się na wszystkie strony z jeszcze bardziej przerażającym bulgotem. Tu i ówdzie topiły się w niej bliźniaki syjamskie, tysiące kobiet kurczyło się do płaskich skór, z wszystkich stron skakały na mnie Harderfy. Z ziemi wstawali umarli, Wszechświaty rodziły się i umierały, produkując nowe Pojęcia, z wnęki obok sypały się czaszki, pielęgniarka biegła, nic nie widząc, a całe zamieszanie spadło do pieczary, na dnie której mlaskały przerażające potwory. Spoglądało na mnie – bardziej smutne niż groźne – fioletowe Oko. Dostrzegałem w nim jednak iskierkę nowej radości. Nie pojawiły się tylko stworzenia z Niejowisza.
Zacząłem płonąć od wewnątrz i rzygać ogniem. Gorące wyziewy raniły mi ręce i nogi, a wszędzie ohydnie śmierdziało. Wszystko zawirowało i poczęło pulsować. Powoli przestałem odbierać wrażenia z otoczenia. Jedyne, co czułem, to palenie w gardle. I odór. Nagle znikły halucynacje. Leżałem z głową w wymiocinach przed wejściem do budynku huty.
|