III
Nocny odpoczynek przerwała wiadomość, że utracono łączność z Peczim i Ewą. Szeni poprosił mnie, abym czym prędzej poszedł do amfibii.
Gdy wyszedłem na zewnątrz, świtało. Ujrzałem Mikołaja przy wehikule przypominającym ptaka.
— Jak sądzisz, co się stało z Ewą? — rzuciłem pytaniem zamiast przywitania.
— Szeni mówił, że za wcześnie, by zakładać najgorsze — odrzekł przyjaciel. — Przed chwilą dowiedział się z sieci informacyjnych, że żadna wojna nie wybuchła, a niezidentyfikowany prom po krótkiej wizycie na powierzchni odleciał z powrotem w Kosmos. Poza tym twój samolot spokojnie wrócił do wypożyczalni.
— Tu sprawy mają się trochę inaczej niż na Ziemi. W Mieście na południu wszystko było bardzo pogmatwane. Trudno jest poprawnie ocenić sytuację. Wydaje się, że ściera się tu ze sobą wiele różnych ugrupowań. A niektóre z nich interesują się nami w szególności. Przydałoby się lepiej poznać tę planetę i rządzące nią prawa. Powiedz mi, co to za wynalazek?
— Amfibia. Potrafi zachowywać się jak samolot, poruszać po powierzchni i pływać. Najciekawszą cechą jest zdolność machania skrzydłami i chodzenia na wysuniętych pajęczych nóżkach.
— Tym czymś polecimy do przyjaciół?
— Będzie pewien problem, gdyż jest jednoosobowe. Szeni przyczepi do niego dwie balonowe aeroprzyczepy, do których wsiądziemy, a sam zajmie się pilotażem.
Stało się tak, jak zapowiedział Mikołaj. Zajęliśmy miejsca w ciasnych oszklonych puszkach, zawieszonych pod opływowymi zeppelinami. Amfibia odbiła się pajęczymi odnogami od lądowiska i zaczęła machać skrzydłami. Wzbijała się szybciej niż helikopter, ciągnąc nas za sobą. Potem wysunęły się śmigła. Szybko osiągnęliśmy wysokość trzech kilometrów.
Postanowiłem opowiedzieć Mikołajowi przez radio o tym, co przydarzyło mi się, zanim tu trafiłem.
— Na Ziemi wylądowałbyś w więzieniu — podsumował Mikołaj, gdy skończyłem. — Zachowywałeś się bardzo nieodpowiedzialnie, choć podziwiam twoją odwagę. Jak mogłeś zgodzić się na przemyt ładunku, o którym nie miałeś pojęcia, czym jest? O moralnych aspektach działania poza prawem już nie wspomnę. Nie angażuj się w wewnętrzne konflikty Targan, nie wiedząc choćby i tego, która strona jest dobra, a która zła.
— Zdajesz sobie pewnie sprawę, to nietypowa sytuacja… obca planeta… obce istoty.
— Podobne do nas. Nawet bardzo. Nie zauważyłeś, że tylko nasi przyjaciele nie posiadają paznokci? Uważnie przyglądałem się różnym Targanom w serwisie informacyjnym. Miałem wrażenie, że patrzyłem na zwykłych ludzi o nieco innych rysach twarzy i drugorzędnych cechach genetycznych. A Szeni i Peczi wyglądają, jakby nie pochodzili stąd.
Nastało milczenie. Pogrążyliśmy się w przemyśleniach na temat nowego świata, który dano nam poznać. W międzyczasie krajobraz uległ zmianie. Pojawiły się wyższe góry i jeszcze więcej lasów oraz rzek. Bardzo rzadko widywaliśmy jakieś osiedle. Aktualnie znajdowaliśmy się ponad mokradłami.
W pewnej chwili dostrzegliśmy podążające za nami obce pojazdy. Gdy dzieliła nas odległość jednego kilometra, Szeni zakomunikował:
— To Targanie, ale nie wojskowi. Nie reagują na wezwania do identyfikacji.
I stało się. Strzelili w naszą stronę. Pocisk rozdzielił się i trafił w mój balon. Zacząłem opadać. Linka łącząca mnie z amfibią zerwała się. Pouczony, co należy czynić w takiej sytuacji, otworzyłem luk w podłodze i wyskoczyłem. Uruchomił się spadochron. Osiadłem w samym środku rozległego bagna. Amfibia znikła z moich oczu, a za nią nieprzyjacielskie samoloty.
Ciężko było poruszać się w kwitnącej breji. Odpiąłem się od linek i próbowałem przedostać w stronę suchego podłoża. Po kilku chwilach usłyszałem na powrót odgłosy silników. Jedna z wrogich jednostek zawróciła, aby mnie dobić. Upuściła rakietę prosto w miejsce, w które spadłem. W ostatniej chwili zanurzyłem całe ciało, by nie zginąć od wybuchu. Poczułem przytłumioną podwodną falę uderzeniową, po czym coś zaczęło mnie zasysać do miejsca eksplozji. Nie potrafiłem się już wynurzyć.
Za minutę umrę. Żegnaj Ziemio! Począłem dusić się i tracić przytomność. Koniec… wszystkiego… eksploracji… pozaziemskiej… wyprawy… ży… cia…
*
Znika ciemność przed oczami.
Nie mam już ciała.
Nie wiem, kim jestem.
Czy to już niebo?
Czy na nie zasłużyłem…?
Leżę na czymś miękkim.
Znów widzę ciemność.
Czuję siebie. I ból w oskrzelach.
To na pewno nie jest niebo…
Chyba zmarnowałem swoje życie.
Wreszcie uświadomiłem sobie, że nadal żyję. Kaszlałem, wypluwając gęstą ciecz. Musiałem dość krótko się dusić, skoro odzyskałem przytomność. Ciekawe, co to za miejsce? Ciemno tu, chociaż coś tam widać. Jakiś tunel. Wysoko nade mną jasny otwór, przez który wpadają promienie światła, oświetlające strumień wody lejący się z góry. Miękka breja pode mną to resztki bagna. Powoli spływa po niewielkiej pochyłości. Czyżby… wylało się do jakiejś jaskini, transportując mnie ze sobą? Możliwe, że mokradło znajdowało się tuż nad nią, a wybuch bomby głębinowej przerwał wąski sufit oddzielający pustkę od cieczy.
Obmacałem przemoczone ubranie i wyjąłem informator. Wciąż działał. „Jesteś w płytkiej jaskini lub kopalni, która nie figuruje w moich danych”. Potwierdziły się przypuszczenia. Najważniejsze, że przeżyłem…
*
Kilka minut wcześniej.
Szeni nakazał Mikołajowi natychmiastową ewakuację. Ten posłuchał i wyskoczył ze spadochronem. Podbnie jak Longiusz, wylądował na terenie podmokłym. Chwycił się korzenia drzewa rosnącego na twardym podłożu, po którym wydostał się z moczarów. Znalazł się na małej wysepce, którą stanowiło… lądowisko śmigłowca. Dziura w ziemi nieopodal prowadziła schodami w dół. I tym razem obcy samolot zaatakował niedobitka. Ten, nie mając innego wyjścia, postanowił zagłębić się w otwór. Lecz oto z innego kierunku nadleciał niezauważony wcześniej śmigłowiec. Nastąpiła wymiana ognia pomiędzy nim a samolotem. Odstraszony napastnik zawrócił, ku radości Mikołaja, a nowy pojazd wylądował.
Ze śmigłowca wyszli jacyś Targanie. Osłupieli na widok witającego ich Ziemianina. Kosmici szybciej się opanowali. Zanim ten się spostrzegł, ci wyjęli broń, wycelowali w niego i oddali strzały.
*
Do otworu nad głową nie udało się dostać. Za wysoko. Nie miałem latarki, więc nie mogłem zwiedzić dalszej okolicy. Parę metrów od miejsca mego upadku czerniała szczelina, do której głośno przelewały się resztki mętnej wody. Spojrzałem do wnętrza. Ujrzałem jedynie ciemność. Głęboko! Pewnie dziesiątki metrów. Nagle usłyszałem głos komputera: „Utraciłem orientację. Nie posiadam żyroskopu.” Jaka szkoda! Teraz byłem zdany jedynie na siebie. Bez światła, wody, żywności, broni, w przemoczonym ubraniu. Tak źle nie było od samego przybycia do Gammy V. To tu mogłem nędznie zakończyć swoją wielką wyprawę. Ciekawe, co stało się z Mikołajem? Chyba go nie zestrzelili? Jeśli tak, to… nasza podróż okazałaby się zupełną katastrofą… Gdybym tylko wiedział o prawdziwym obliczu Targ!
Rozmyślałem jeszcze jakiś czas nad sytuacją, gdy niespodzianie tuż za szczeliną ujrzałem światło latarki, które w tym samym momencie mocno rozbłysło. Jej posiadacz zauważył mnie, ale z przejęcia tym, co ujrzał, zignorował przeszkodę. Zsunął się w dół, w ostatniej chwili próbując chwycić się krawędzi. Nie udało się. Spadł w otchłań, głośno krzycząc. Na niewielkiej półce skalnej została jego latarka. To już trzecia postać, która zginęła na moich oczach… Po takiej terapii szokowej powoli zacząłem wręcz oswajać się ze śmiercią.
Pokonawszy strach, podczołgałem się do czeluści, której okolica była teraz dobrze oświetlona. Okazało się, że jej szerokość wynosi zaledwie dwa metry. Dało się nawet obejść ją z jednej strony, choć wymagało to ryzykownej przeprawy wzdłuż pionowej ściany. Nawiedziła mnie myśl, że niejeden wizytator mógł skończyć tutaj swój żywot.
Ostrożnie podszedłem do skały. Chęć zdobycia latarki górowała nad lękiem przed wspinaczką. Chwyciłem się, czego tylko się dało i postawiłem krok na niewielkiej wypustce. Po chwili druga noga dołączyła do pierwszej, a dłonie zaczęły szukać kolejnych punktów zaczepienia. Oby tylko nie nastała ciemność… Nie skupiając się na niczym innym jak tylko na precyzyjnych ruchach ciała, dokończyłem forsowanie przeszkody. Będąc już po drugiej stronie, schyliłem się po latarkę. Spytałem informator, jak długo będę mógł jej używać. Ten zakomunikował, że targański sprzęt posiada zazwyczaj jądrowe źródło zasilania, więc nie ma obaw, że prędko przestanie działać.
Bez wahania ruszyłem przed siebie. Tunel miał wiele odnóg, a połowa z nich kończyła się ślepo. Wszystko wyglądało na sztuczną konstrukcję, choć czasami zdarzały się naturalne twory – jak owa szczelina. Wędrowałem kilkanaście minut. W pewnej chwili dostrzegłem w oddali światło; poczułem również zapach palonego drewna. Zgasiwszy latarkę, powoli zakradłem się w pobliże. Pośrodku dużej komory siedzieli wokół ognia Targanie. W pewnym oddaleniu dwóch strażników pilnowało kogoś spętanego sznurem. W pobliżu znajdowały się prowadzące do góry schody. Zastanawiałem się, co uczynić.
Dostrzegłem leżący dość blisko mnie przedmiot. Wyglądał jak „Neuryt”. Ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem. Tkwiąc w półmroku, częściowo przysłonięty niewielką rynną, położyłem się na brzuchu i zacząłem powoli czołgać się w jego stronę. Gdy tylko go dotknąłem, urządzenie włączyło się bezgłośnie i usłyszałem w myślach głos: „Użyj mnie myślowo. Nazywam się „Dendryt”. Witam cię, właścicielu… Uwolnij przyjaciela…”
Przeszył mnie silny dreszcz. Zamęt w głowie był trudny do opisania. Wiedząc, że znajduję się w niebezpiecznej sytuacji, uspokoiłem nieco emocje. Trzymając w dłoni „Dendryt”, podczołgałem się do końca rynny. Stąd mogłem przyjrzeć się z bliska związanej postaci.
Rozpoznałem w niej… Mikołaja!
Za nic go nie uwolnię. Chyba że wszyscy zasną. No, zaśnijcie!
O dziwo: zasnęli!! Co do jednego! Urządzenie zakomunikowało: „Spełniam życzenia twoich myśli”. Oswoiwszy się z wrażeniem, jakie wywarło na mnie działanie „Dendrytu”, oswobodziłem Mikołaja.
— Dziękuję ci! Jak dobrze, że jesteś — szepnął do mnie. W tym samym momencie na schodach pojawili się inni Targanie. Zauważyli nas. „Niech rzucą broń i również zasną!” — pomyślałem. „Jak sobie życzysz” — zakomunikowało urządzenie. Lecz jeden z nich, zdradzając oznaki zrozumienia, co się dzieje, odwrócił się i oddał strzał w górę schodów, zanim padł nieprzytomny. Coś wielkiego i metalowego z hukiem trzasnęło o stopnie. Metalowa krata. Nikogo to nie obudziło, ale nam zatarasowało drogę ucieczki.
— Zniszczył podnośnik — oznajmił Mikołaj. — To jedyne wyjście do lądowiska.
— Spróbujemy znaleźć inne — odparłem. — Chodźmy stąd szybko, zanim się obudzą.
Bez problemu opuściliśmy pomieszczenie, nie zabierając ze sobą nic więcej poza urządzeniem i zarekwirowanym pistoletem gazowym. Przez godzinę zwiedzaliśmy okoliczne korytarze, ale żaden z nich nie prowadził ani odrobinę wzwyż. Postanowiliśmy w końcu odpocząć.
Opowiedzieliśmy sobie wzajemnie, co nas spotkało od chwili zestrzelenia.
Mikołaj obudził się spętany. W pobliżu, wokół ogniska, siedzieli Targanie. Jego samego pilnowało dwóch strażników. Powiedzieli mu, żeby nie krzyczał ani nie próbował się wyrywać. W przeciwnym razie powtórnie go uśpią i nie dowie się, po co go schwytali. Postanowił zachować spokój, aby wysłuchać, co mieli do powiedzenia. Mówili, że jest on przyjacielem niejakiego „wybranego”, który wkrótce powinien odwiedzić podziemną budowlę. Mikołaj próbował wytłumaczyć im, że to pomyłka, ale oni nic nie zrozumieli z jego mowy. Nie zainteresowali się nawet kolczykiem tłumaczącym, który ostatecznie mógł być przekładany z ucha do ucha w celu umożliwienia obustronnej komunikacji. Przynieśli za to dziwny przyrząd, podobny do „Neurytu”, i zapowiedzieli, że „wybrany” użyje go, aby odwołać przyszłą katastrofę, mającą nastąpić na planecie Targ. Mikołaj zaś posłużyć miał jako gwarant wykonania zadania: w przypadku, gdyby „wybrany” odmówił współpracy i odleciał z planety, jego przyjaciel jako pierwszy paść miał ofiarą nadciągającej zagłady.
— A więc to urządzenie przeznaczone jest dla jakichś „wybranych” obdarzonych zdolnością „odwoływania kataklizmów” — podsumowałem. — Ja sam zauważyłem, że kiedy wyrażałem w myślach życzenia – na przykład, żeby strażnicy zasnęli – to w niewytłumaczalny sposób spełniały się. A kiedy byliśmy jeszcze na orbicie, a ja zostałem w pokoju sam na sam z „Neurytem”, to dochodziły do moich myśli głosy przesyłane mi przez urządzenie.
— O czym mówiły głosy w twojej głowie? — spytał niedowierzająco Mikołaj.
— Nie żartuj… Słyszałem, że jestem właścicielem „Neurytu” i że to coś spełnia moje życzenia.
— Być może potrafiło się z tobą skomunikować za pomocą rezonansu magnetycznego. W to wysłuchiwanie twoich próśb trudniej uwierzyć. A jeszcze trudniej w odwoływanie kataklizmów.
— Coraz mniej rzeczy mnie tu dziwi — stwierdziłem. — Trafiliśmy do bardzo odmiennego świata.
— A ja nie sądzę, aby rządził się innymi prawami niż nasz. Jeden jest Stwórca Wszechświata — rzekł Mikołaj i spojrzał wzwyż, choć nad nami był tylko sufit podziemi. — A te urządzenia, jeśli faktycznie tak działają, jak mówili, nie wydają mi się czymś, co od Niego pochodzi. One wprawdzie uzurpują sobie boskie wręcz cechy, ale nic dobrego z tego nie wynika, tylko podstęp i manipulacje innymi. Sam ich sposób działania więcej ma wspólnego z okultyzmem niż z zaawansowaną techniką.
— Cel, któremu mają służyć, wydaje się chwalebny. Po prostu trafiły w złe ręce. Zastanawia mnie, czy to mnie „Dendryt” wziął za tego „wybranego”.
— Pewnie pomylił cię z kimś innym, a ty wykorzystałeś jego możliwości.
— No to pokażę tobie teraz, że faktycznie spełnia moje życzenia. Sprawdzimy, ile potrafię z nim zdziałać.
Umilkliśmy. Wyraziłem w myślach chęć jak najszybszego powrotu na powierzchnię. „Zbyt duża wilgoć” — usłyszałem w głowie. — „Woda blokuje mój metabolizm. Przykro mi, ale muszę się wyłączyć. Na powierzchni odzyskam sprawność.”
— Urządzenie wyczerpuje się pod wpływem wilgoci, ale spróbuję jeszcze raz — rzekłem zawiedziony.
Za drugim nie doszło nawet do wewnętrznej komunikacji.
— I? — zapytał zniecierpliwiony Mikołaj.
— Nic… Ale nie szkodzi. Przekonamy się, gdy wrócimy na statek kosmiczny. Wystarczy nam przecież „Neuryt”.
Za namową Mikołaja zostawiliśmy „Dendryt”, aby nadal oczekiwał swego „wybranego”. W niczym nie mógł nam się tutaj już przydać, na orbicie zaś czekał na nas bliźniaczy egzemplarz. Mój przyjaciel liczył przede wszystkim na ratunek od Szeniego, który nie mógł nas tak zostawić tutaj na pastwę losu. Mocno wierzył, że Targanin wyszedł cało z powietrznej walki – jak my sami. Ruszyliśmy korytarzem, który miał najmniejszą liczbę ślepych odnóg. Na zmianę nieśliśmy latarkę i pistolet gazowy.
Minęła godzina. Przybyliśmy do olbrzymiej pieczary, gdzie odpoczęliśmy. Wokół nas zalegały hałdy z nieznaną plastyczną substancją. Oświetlona, sublimowała, wydzielając intensywny zapach. Spytałem informator, co to jest, a on stwierdził, że mogą to być materiały wybuchowe do drążenia korytarzy. Zalecił nam przeniesienie się gdzie indziej, nie miał bowiem danych o zalecanych środkach ostrożności.
Poczęliśmy powoli się wycofywać, zmniejszając intensywność latarki do minimum. Ilość niebezpiecznego gazu rosła jednak w zastraszającym tempie. Przestraszeni, zaczęliśmy uciekać, kierując się do jednej z odnóg wychodzących z magazynu. Gdy tylko przestaliśmy czuć rozprzestrzeniający się związek chemiczny, postanowiliśmy odpocząć. Dotarliśmy do niewielkiego naturalnego strumienia. Po ugaszeniu pragnienia ogarnął nas sen.
*
Ze snu wyrwały nas nawoływania z głębi korytarza:
— Longiuszu! Mikołaju! Ziemianie!
To musiała być nadesłana z zewnątrz pomoc. Odpowiedzieliśmy krzykiem. Z oddali zabłysło intensywne światło.
Wtem usłyszeliśmy straszliwy huk… A następnie krzyk, zmieszany z odgłosem spadających skał. Powiało gorącem. Zrozumieliśmy, co się stało.
Mikołaj patrzył na mnie pustymi oczyma.
Taka szansa zaprzepaszczona!
Sklepienie nad naszymi głowami poczęło pękać, a prąd w strumieniu popłynął żywiej. Pociągnąłem Mikołaja w stronę najbliższego korytarza. Biegliśmy co sił w nogach, ledwo oświetlając sobie drogę. Usłyszeliśmy, jak konstrukcja za nami zawala się. Potknąłem się, upadając. Czym prędzej podniosłem się i pobiegłem dalej, nie myśląc o niczym innym jak tylko o ucieczce. Nogi miałem jak z waty. Ogarnęło mnie zmęczenie i powtórnie się przewróciłem. Zaraz potem zemdlałem.
*
Obudziłem się. Po włączeniu latarki dostrzegłem utkwiony we mnie wzrok wężopodobnej istoty. Należało unikać paniki. Powoli podniosłem się do pełnej pozycji pionowej. Zwierzę wykonało wrogi ruch. Począłem cofać się, a ono podążyło za mną. W końcu gad rzucił się na mnie. Jego język sięgnął mojej szyi… coś prysło mi po twarzy i ponownie straciłem przytomność.
*
W pobliżu błyskało niewielkie światło. Po wężu nie zostało ani śladu. Tuż przy mnie siedział ktoś odwrócony do mnie tyłem. Odmawiał modlitwę.
— …wyprowadź nas, proszę, z tej ponurej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. To Ty, Panie, stworzyłeś niebo i ziemię, i cały Wszechświat, to Ty masz władzę nad tym, co się w nim dzieje. Choćbyśmy znaleźli się na najdalszej i najbardziej niegościnnej planecie, Ty to widzisz i masz nas w Swojej opiece. Chroń nas od złych przygód, które nękają nas od momentu opuszczenia Ziemi. Spraw, abyśmy wreszcie znaleźli ukojenie w bezpiecznej eksploracji Kosmosu, której się podjęliśmy. Ja wiem, że prowadzisz nas ku życiu w nowym, przyszłym świecie, dlatego nie pozwól nam zabłądzić. Wydobądź nas z tych podziemi. Dziękuję za to, że dałeś mi poznawać nieznane planety. W najdalszym krańcu Kosmosu nadal będziesz blisko nas, o Panie…
— Ja jeszcze żyję, prawda? — zapytałem. — Czy to ty, Mikołaju?
— Ja, a któż inny? — odparła postać. — Chyba za mocno podziałał gaz usypiający.
— Masz zmieniony głos. Jak to się stało że…
— Posłuchaj mnie — przerwał. — Opowiem ci to od początku. Właśnie uciekaliśmy przed walącym się sklepieniem, kiedy ty potknąłeś się i upadłeś. Podniosłeś się i prędko zniknąłeś mi z oczu wraz z latarką. Pozostał mi tylko pistolet gazowy. Na szczęście posiada on niewielki celownik optyczny z możliwością rozpraszania wiązki. Usiłowałem cię odszukać. Dotarłem do ciebie w krytycznym momencie, kiedy cofałeś się przed wężem. Stworzenie skoczyło ci do twarzy. Wtedy strzeliłem ze swojej broni. Prawie natychmiast straciłeś przytomność. Istota również. Zdjąłem ją z ciebie, zadeptałem i wyrzuciłem do jednej ze szczelin. Zacząłem się martwić, czy cię nie ukąsiła. Odnalazłem ranę na szyi. Po dwóch godzinach obudziłeś się.
— Dziękuję ci za uratowanie mi życia. Przepraszam, że naraziłem twoje. O co się wtedy modliłeś?
— O to, żebyśmy wyszli stąd cało.
— Myślisz, że nam się uda?
— Tak, ponieważ nie przylecieliśmy na Targ po to, aby zginąć. Tyle razy wyszliśmy cało z opresji… Opatrzność czuwa nad nami.
— Targanie, których wysłano nam na ratunek, zginęli. Mógł być z nimi Szeni. A ja czuję coraz większy głód.
— To działajmy. Bierność nie jest wskazana, jeśli żyje się nadzieją.
Znów krążyliśmy po labiryncie tuneli. Zacząłem zastanawiać się nad raną zadaną mi przez węża. Wprawdzie Mikołaj w porę go unieszkodliwił, ale jad mógł przedostać się głębiej do organizmu. Dziwiło mnie, że jak dotąd nie wystąpiły żadne objawy zatrucia. Przemknęła mi myśl, że może gaz usypiający posiadał właściwości odkażające.
Właśnie schodziliśmy po schodach do ogromnej pieczary oświetlonej lampami. Na samym końcu znajdowało się coś w rodzaju… ołtarza. Widniał na nim czyjś portret. Wszędzie jawiły się ślady niedawnej strzelaniny. Pod prawą ścianą leżało kilku martwych Targan. Parę twarzy wydała się znajomych – to ci, którzy więzili Mikołaja. Po lewej stronie znajdowała się znieruchomiała postać w zniszczonym od strzałów skafandrze. Mikołaj podszedł do niej i usiłował zdjąć jej hełm.
Ja tymczasem przyjrzałem się na obrazowi na ołtarzu. Przedstawiał on… Ziemianina. Serce podskoczyło mi do gardła. Postać trzymała w ręku przedmiot. Był to „Dendryt”.
— Pomóż mi! — wołanie Mikołaja wyrwało mnie z szoku, jakiego doświadczyłem.
Podbiegłem do niego. Całą twarz pokrywały mu czerwone plamy. Trzęsły mu się ręce.
— Ukąsiło cię coś? — spytałem.
— Nie! Czuję ból na całej skórze, która nie jest okryta ubraniem. Żałuję, że dałem się ponieść ciekawości.
Nie wiedziałem, co czynić. Nie dysponowałem żadnymi środkami medycznymi poza… gazem usypiającym. Może on naprawdę posiada właściwości lecznicze? Prysnąłem nim po twarzy i rękach Mikołaja. Natychmiast usnął. Odciągnąłem go daleko od źródła zakażenia, do jednego z wielu wchodzących tu korytarzy. Po kwadransie objawy ataku minęły. Przyjaciel wstał i wykazał gotowość do dalszej drogi. Ruszyliśmy, zostawiając w tyle salę z portretem, a w niej wstrząsające odkrycie.
Zauważyliśmy w oddali kolejną oświetloną komorę. W jej centrum dopalało się ognisko! Rozpoznałem to samo pomieszczenie, w którym niedawno uwięziono Mikołaja. Poczułem się zawiedziony. Znów wróciliśmy do lokalizacji, z której usiłowaliśmy się wydostać!
W komorze nieopodal rozległ się krzyk. To Targanie. Spostrzegli nas i poczęli ścigać. Trasa naszej ucieczki prowadziła do miejsca, do którego wlał się wraz ze mną bagnisty staw. Tym razem nie zgubiliśmy drogi, choć niekoniecznie było nam to na rękę. Gdy napastnicy zbliżyli się do nas, strzeliłem w ich stronę ładunkiem gazowym. Dwóch z nich przewróciło się i zostało w tyle, lecz pozostali w biegu założyli maski ochronne. W ostatniej chwili przypomniałem sobie o uskoku, do którego spłynął muł.
— Patrz pod nogi i skacz ze mną! — krzyknąłem do Mikołaja.
Ledwo przeskoczyliśmy dwumetrowy otwór, nie mając czasu na omijanie go bokiem. Goniący nas osobnicy zatrzymali się przed przeszkodą. Znaleźliśmy się pod otworem, przez który dostałem się tutaj na samym początku. Tym razem zwisała z niego drabinka sznurowa. Zapewne pozostawiła ją ekipa ratunkowa albo postać w skafandrze. Bez wahania wspięliśmy się na górę. Targanie nie zdążyli na czas sforsować uskoku skalnego. Tylko jeden z nich znalazł się bezpośrednio pod nami, gdy kończyliśmy wciąganie drabinki. Mocno zawiedziony, powiedział coś o „Dendrycie”, po czym zniknął w ciemnościach.
|