IX
Wyruszyliśmy trzydziestej ósmej godziny czasu Lodu. Obraliśmy kierunek północny. Teren sprawiał trudności. Ja z Peczim i dwoma najemnikami przemieszczaliśmy się przy użyciu pojazdu, sześciu zaś pozostałych wędrowało pieszo. Zrobiło się równiej i zaczął padać śnieg. Zamieniłem się miejscami z jednym z piechurów, aby pierwszy raz doświadczyć na własnej skórze zjawisko atmosferyczne na obcej planecie. Zbliżaliśmy się do skalistej góry nie pokrytej śniegiem, o dość stromych zboczach. Zdecydowaliśmy się ominąć ją od prawej. Tymczasem wzmogły się opady, a gdy znaleźliśmy się u podnóża góry, nastała śnieżyca.
Peczi wyszedł z łazika i dołączył do nas. Spytałem go, czy ma jakieś parasole, ale ten oznajmił, że nie. Zerwał się wiatr, pociemniało i poczęło sypać nam po maskach.
Nagle z góry potoczyła się lawina kamieni. Nie wyrządziła nam żadnych szkód, jedynie robot otrzymał cios w odpowiednik głowy. Natychmiast straciliśmy nad nim kontrolę. Wykonał kilka chaotycznych ruchów, po czym dobył broni i jął celować we wszystkie strony. I nastąpiły tego konsekwencje. Palący promień lasera sięgnął stoku góry. Minerał, jaki ją tworzył, okazał się podatny na termiczną siłę tnącą. Oderwane odłamki skalne toczyły się prosto na nas. Olbrzymi głaz uderzył w łazik. Wyskoczyli z niego oszołomieni Targanie. Jednak pojazdowi nic poważniejszego się nie stało.
Robot począł iść przed siebie. Oddalając się od nas, nie przerywał atakowania górskiego stoku. Odważyłem się wsiąść do łazika i podążyłem za robotem. Nie ujechałem daleko. Kolejna skała uderzyła w pojazd i nastąpiła awaria.
Wyskoczyłem czym prędzej na zewnątrz i pobiegłem na oślep w szalejącej śnieżycy. Nie wybierałem drogi – po prostu pędziłem przed siebie, zdając się na łut szczęścia.
Wtem poczułem, że wpadam do głębokiego dołu. Pozbierawszy się, usiłowałem się zeń wydostać, ale ściany pokrywał lód. Rozejrzałem się. Przede mną stał robot! Dzierżył laser i powoli obracał się, tnąc promieniem wszystko, co napotkał. Pod wpływem ciepła lodowe ściany topniały. W momencie, gdy podmuch pary wodnej otoczył robota, przestał działać. Ucieszyłem się, że niebezpieczeństwo minęło, lecz wnet zauważyłem, że śnieg zdążył przysypać mnie po kolana, a pod wpływem wodnych zacieków ze ścian przemienił się w zbitą substancję. Próbowałem wydostać się, ale nie udało się. Gdy zamarzająca w grudy biała masa dosięgła brzucha pomyślałem, że to już koniec.
Nagle doszedł mnie z góry krzyk Szeniego, przytłumiony przez aparat tlenowy:
— Chwyć linę!
Spojrzałem wzwyż. Ujrzałem lśnienie jasnego metalu i usłyszałem trzepot skrzydeł. Amfibia! Owinąłem się w sznur i powoli wyciągnięto mnie z kleistej zaspy. Uszedłem z życiem.
*
Nikt nie został ranny. Dzięki szczelności odzieży nie doznałem odmrożeń. Straciliśmy jednak robota i łazik. Pomimo tego zdarzenia nie opuścił Targan zapał do dalszej wędrówki. Ja z Szenim miałem wrócić amfibią do namiotu. Pojazd dysponował aeroprzyczepą, do której wsiadłem. Była czterdziesta siódma godzina czasu Lodu. Zapadał mrok, a chmury opuściły niebo.
Wznieśliśmy się na wysokość trzystu metrów. Szeni nakierował na południe i włączył napęd śmigłowy. Czekało nas kilkanaście minut lotu. Podziwiałem krajobraz planety. Daleko za górą wyrastał z ziemi ciemny wąski słup i wydawało się, że sięga nieba. Zaciekawiła mnie ta osobliwość. Co to mogło być? Myśl o tym nie dawała mi spokoju. Ogromna ciekawość i coś więcej ciągnęło mnie tam… Nie potrafiłem się temu oprzeć.
— Szeni! — krzyknąłem. — Zawracaj! Nie chcę lecieć do bazy!
Amfibia zatrzymała się.
— Chcesz znów dołączyć do ekspedycji? — spytał.
— Tak!
— To szaleństwo!
— Lot na Kuns też nim był, ale operacja się udała.
— Mieliśmy motywację, a w tym posunięciu nie widzę żadnego sensu.
— Spójrz na północ! — wskazałem ręką na słup.
— Wieża! A więc to istnieje! — zawołał zaskoczony.
— Wieża?
— Pierwsi astronauci, którzy przybyli na Lód, twierdzili, że ujrzeli dwukilometrowej wysokości wieże. Nie uznano ich wizualnych dowodów, gdyż polegano bardziej na obrazie radarowym, na którym nie były widoczne.
— Więc zawracamy?
— Tak, teraz ma to sens.
*
Około godziny 50, gdy Gamma V już zaszła, a nie nastały jeszcze ciemności, stanęliśmy u podnóża budowli. Pokryta była ultra płaskimi płytami z materiału niewidocznego dla radaru. Zachwyciła nas jej imponująca wysokość. W obwodzie miała kilkadziesiąt metrów. Dziwiliśmy się, w jaki sposób taka szpilka utrzymuje się na powierzchni. Według praw fizyki powinna natychmiast runąć. Składała się z dwóch części przedzielonych od siebie wąskim spodkiem, z którym każda z nich łączyła się niezwykle cienkim słupem. Konstrukcja sprawiała niesamowite wrażenie.
Postanowiliśmy zawitać do środka. Bez problemu znaleźliśmy wejście. Szeni zdecydował się ubezpieczać nas z zewnątrz poprzez lot amfibią wokół wieży.
We wnętrzu znajdował się szyb prowadzący do góry i na dół. Na jego dnie jaśniało czerwono-żółte światełko. W obwodzie mieściły się schody, które wieloma kręgami biegły ku szczytowi. Bez wahania podążyliśmy wzwyż. Pierwsze kilkadziesiąt pięter pokonaliśmy bez zmęczenia. Potem przestało już być tak łatwo. Nikt nie zamierzał jednak zawracać. Co jakiś czas spoglądałem w ciemną otchłań pod nami. Zauważyłem, że punkt pojaśniał i jakby zbliżył się w naszą stronę. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy znowu w górę. Minuty dłużyły się, a jeszcze nie osiągnęliśmy celu. Wysokościomierz pokazywał 400m, potem 500, 600, 700.
Ponownie zajrzałem pod siebie. Ujrzałem wiele czerwono-żółtych plam zmieniających się w czasie. To mógł być ogień. Wyraźnie obserwowałem, jak podąża ku nam. Targanie nie zdawali sobie sprawy ze wzrastającego zagrożenia i bliskości czegoś nieoczekiwanego…
Do spodka zostało jeszcze sześćdziesiąt metrów. Poinformowałem współtowarzyszy o niebezpieczeństwie. Przyspieszyli kroku. Wyprzedziłem ich i biegiem pokonałem ostatnie piętra, dochodząc do cienkiego łącznika. Skorzystałem z przechodzącej przezeń drabiny, aby wdrapać się do spodka.
Znalazłem się w niewielkim okrągłym pomieszczeniu. Dostrzegłem drugą drabinę w łączniku z górną częścią wieży. Przez okna w kolistej ścianie wpadał tu blask księżyców i gwiazd. W środku znajdował się stolik, na którym leżało niewielkie urządzenie. Wziąłem je do rąk i obejrzałem.
„Witam, Błękitny” — usłyszałem w myślach. — „Oczekiwałem cię. Jestem „Neuron”.”
To było urządzenie bliźniacze względem „Neurytu”! To właśnie ono przyciągnęło mnie tutaj.
„Jestem potężniejszy od „Neurytu”. Wiem, że się z nim zetknąłeś. Tak, jest nas więcej… Ale tę sprawę wyjaśnimy później.”
Zaskoczyło mnie to spotkanie. Przyszło mi na myśl, że z pomocą „Neuronu” mogę wysondować umysły najemników i odnaleźć zdrajcę oraz jego detonator.
Spojrzałem na dół przez łącznik. I zobaczyłem przerażające zjawisko: ognisty szpikulec zmierzający ku nam z pokaźną prędkością. Targanie wpadli w panikę. Zaczęli biec, popychając jeden drugiego. Pierwszy do spodka wspiął się Peczi.
— Chodź ze mną do wyższej części wieży — rzekł spokojnie. — Przypuszczam, że igła tędy nie przejdzie.
Po czym skoczył do otworu w suficie. Zawahałem się. Miałem do wyboru dwie możliwości: uciekać z Peczim, odkładając na później sprawę zdrady lub od razu rozwiać wątpliwości. Uznałem, że jeśli nie unieszkodliwię szpiega zanim on sam zginie, niszcząc przy okazji nasz statek, to możemy stracić możliwość powrotu.
Tymczasem pozostali wdrapali się do pomieszczenia. Ich twarze wyrażały strach przed ogniem. Wśród nich musiał być zdrajca. Że jego umysł ukrywał przed nami nikczemne plany. Wystarczyło, abym użył „Neuronu”, a wiedziałbym, kto to taki. Korzystając z możliwości urządzenia, unieszkodliwiłbym go.
Jeden z członków ekspedycji skoczył do otworu w suficie. Chwycił się oburącz za krawędź i podniósł na rękach. Nagle inny złapał tamtego za buty, ściągając go z powrotem.
— To ty! — wrzeszczał. — Musiałeś nas zdradzić, skoro tak prędko uciekasz!
Zaczęli się bić, zdejmując sobie nawzajem maski tlenowe. Dołączyło do nich dwóch następnych, próbując rozdzielić walczących. Usłyszałem z dołu przeciągłe, cichnące jęki. Domyśliłem się, że dwaj pozostali Targanie runęli przez poręcz w kierunku ognistego szpikulca… Serce zamarło mi z przerażenia, gdy doszedł do mnie jeszcze jeden agonalny krzyk. Musieli się tam mocno przepychać.
Coś uderzyło mnie w nogi. To jeden z komandosów upadł pode mnie. Z rany w klatce piersiowej wylewała się krew. Pociemniało mi w oczach. Połowa najemników już nie żyła! Wciąż nie potrafiłem podjąć żadnego działania.
Przyglądałem się śmiertelnej walce o kolejność wejścia po drabinie. Wtem za oknem pojawiła się amfibia pilotowana przez Szeniego. Zauważył ją również jeden z bijących się. Chwycił przeciwnika w pasie i cisnął nim w szybę. Ta ustąpiła, przepuszczając ofiarę na pewną śmierć. Natychmiast reszta towarzyszy rzuciła się do wybitego okna. Rozległy się nawoływania: „Szeni! Szeni!” Ale ten, poznawszy stan rzeczy, nie spieszył z pomocą. Błyskawicznie przemieścił amfibię na drugą stronę spodka. Rozległ się odgłos wystrzału i tłuczonej szyby. Pod pojazdem za oknem ukazała się sznurowa drabinka.
— Longiuszu, skacz! — krzyknął Szeni. — Nie czekaj na nich! To ciebie mamy ochraniać!
Nagłe uczucie zwątpienia ogarnęło mój umysł. Traciłem nadzieję. Uświadomiłem sobie, że całe moje dotychczasowe losy po opuszczeniu Ziemi stanowiły nieustanną walkę o przetrwanie. Czy ratunek dużo by zmienił? Poległbym, tylko gdzie indziej… A tak może ktoś przeżyłby za mnie.
Otrząsnąłem się z apatycznej niemocy i począłem trzeźwo myśleć. Spróbowałem wyskoczyć przez okno, ale wyprzedziło mnie w moim zamiarze dwóch Targan. Obydwaj uczepili się sznurów. Amfibia oddaliła się od wieży, po czym zawróciła i z impetem natarła na budowlę. W ostatniej chwili korpus skręcił, ale drabinka uderzyła o mur. Jeden z najemników odpadł, drugi zaś zdołał wspiąć się do Szeniego.
Nagle przedostatni Targanin podszedł do okna, wyjął laser i, krzyknąwszy: „Ty zdrajco! Sam żyjesz, a my giniemy!”, puścił promień w stronę amfibii, przecinając jej ogon. Zaczęła z wolna obracać się wokół własnej osi, oddając strzały we wszystkie strony. Jeden z pocisków uśmiercił tego, który to spowodował. Pojazd tracił na wysokości. Kolejna rakieta uderzyła gdzieś nad spodkiem. Usłyszałem straszliwy rumor. Straciłem Szeniego z oczu.
Po raz drugi przezwyciężyłem strach i zabrałem się do działania. Podszedłem pod otwór w suficie. W tym momencie ogarnęło mnie świetliste promieniowanie bijące od ognia. To szpikulec dotarł pod koliste pomieszczenie… I stała się rzecz niewytłumaczalna. Mimo iż ogarnęły mnie płomienie, nie czułem wcale ciepła. Prąd powietrza ciągnął mnie w dół, prosto w kilometrową przepaść! Siła ssania była tak wielka, że nie mogłem się jej przeciwstawić. Zaparłem się nogami, a rękoma chwyciłem stolika. Zerknąłem na ostatniego pozostałego przy życiu Targanina. Wyskoczył przez okno, przerażony płomieniami…
Poleciałem w dół. Ogarnęły mnie ciemności…
|