IX
Ingerencja - Część 1. - Gamma V - Rozdział X
XI

      X
     
      Obudziłem się. Panowała tu wysoka temperatura. Leżałem na czymś twardym. Spróbowałem poruszyć członkami ciała. Nie doznałem żadnych fizycznych obrażeń.
      Mrok gęstniał nieprzenikniony. Nie docierał tu promień jakiegokolwiek światła.
      Spróbowałem przypomnieć sobie dotychczasowe wydarzenia. Podczas eksploracji Lodu natknęliśmy się na niezwykłą budowlę. Weszliśmy do jej wnętrza i wspięliśmy się krętymi schodami na wysokość kilometra do spodka. Tu zginęli wszyscy najemnicy. Śmierć zdrajcy prawdopodobnie spowodowała autodestrukcję naszego statku kosmicznego. Polec mogli także Szeni i Peczi. Ja sam wpadłem do głębokiego szybu, porwany przez nieszkodliwe płomienie. Jak to się stało, ze nie zabiłem się, zleciawszy z wielosetmetrowej wysokości? Doszedłem do wniosku, że zapewne pole siłowe zwolniło mój pęd, kładąc mnie łagodnie na dnie.
      Moja rzeczywistość prezentowała się strasznie. Wszystko na tym świecie, co dotychczas prezentowało dla mnie jakąś wartość, zostało zniszczone. Żyłem już tylko po to, aby cierpieć…
      „Nie popadaj w zwątpienie, tylko trzeźwo myśl” — usłyszałem znajomy głos.
      „Jak się tutaj znalazłeś?” — spytałem „Neuronu”.
      „Podobnie jak ty” — odpowiedział. — „Podejmij działanie. Nie myśl o przeszłości i nie pytaj mnie o nią. Zdążyłeś zabrać Targanowi latarkę i radio. ”
      Przeszukałem ubranie i odnalazłem zagarnięte wyposażenie. Oprócz niego miałem przy sobie także „Neuron”. Widocznie w ostatniej chwili zdążyłem zabrać te przedmioty z pomieszczenia, działając pod wpływem urządzenia. Oświetliłem najbliższą okolicę. Okazała się być wnętrzem kopalni. Korytarz wydrążono równo. Tu, gdzie przebywałem, właśnie się kończył. Tu też zaczynał się szyb prowadzący do wieży. Mogłem znajdować się kilometr pod ziemią, zważywszy na temperaturę. Spróbowałem wezwać pomoc. Nadałem przez radio wiadomość, ale nie uzyskałem odpowiedzi. Włączyłem opcję ciągłej transmisji.
      Wstałem i podążyłem tunelem, nie widząc innej możliwości ocalenia. Zdawał się nie mieć końca. Nie skręcał w żadną stronę, tylko łagodnie się wznosił. Po przebyciu pięciuset metrów zauważyłem w oddali światło. Jeżeli pomyliłem się w ocenie głębokości, mogło to być wyjście na powierzchnię. Ale nie radowałem się przedwcześnie. Wiedziałem, że jasność może okazać się czymś zupełnie innym.
      Powoli parłem naprzód. Blask przybrał barwę żółtoczerwoną. Korytarz zakręcał ostro w prawo. Zawahałem się. To nie światło dzienne. Najprawdopodobniej ogień. Iść dalej, czy nie? Co kryje się za tym załamaniem? Nowe niebezpieczeństwo?
      Wstąpiłem tam. Osłupiałem z wrażenia. Przez dłuższą chwilę nie zdobyłem się na jakąkolwiek akcję, zaskoczony przerażającym i niezrozumiałym otoczeniem. Znajdowałem się w olbrzymiej pieczarze o wysokim suficie i głębokim dnie. Droga prowadziła przez most zawieszony ponad ogniem. Poręcze po obu stronach lizane były przez płomienie buchające z dołu. Na drugim końcu znajdowało się wyjście z tej rozpalonej komory. Poczułem powiew chłodnego powietrza. A więc istniała tu wentylacja, chroniąca przed gorącem. Ta sama wentylacja mogła zasilać żywioł w świeży tlen. Ciekawe, co się paliło?
      Ruszyłem przed siebie, ufając, że cyrkulacja zimnych gazów mnie ochroni. Kiedy osiągnąłem środek mostu, z przeciwległego krańca wynurzyła się nieznana postać. Cofnąłem się. Zauważyła mnie i podążyła w moją stronę. Wtedy ujrzałem ją. Wyglądała żałośniej niż Kunsanie. Humanoidalne ciało, całe czarne, robiące wrażenie rozkładającego się. Strzępy ubrań. Wyższa ode mnie i prawdopodobnie silniejsza. Postawiła sobie za cel moją osobę.
      Odwróciłem się i zacząłem biec. Ruszyła za mną. Lęk przed potworem paraliżował moje myśli.
      Nie minęło parę minut i znalazłem się z powrotem pod szybem. Dalej uciekać już się nie dało.
      Obcy stanął tuż przede mną. Postanowiłem walczyć. W panice zdjąłem aparat tlenowy i uderzyłem go nim. Pod wpływem silnego wstrząsu napastnik upadł na ziemię. Już chciałem go dobić, ale zostałem odepchnięty kończyną. Przejaw odwagi przemienił się w rezygnację. Przeciwnik wstał. Szykował się do decydującego ciosu. Jego wzrok spoczął się na mojej lewej dłoni. Przypomniałem sobie, że przez cały czas trzymałem w niej „Neuron”. Chciałem rzucić nim w obcego, ale straciłem władzę w ręce.
      „Zachowaj spokój” — usłyszałem w myślach. — „On ciebie nie skrzywdzi. Próbuje za moim pośrednictwem skontaktować się z tobą.”
      Postanowiłem zaprzestać histerii i nawiązać kontakt ze stworzeniem. Posłużyłem się grą wyobrażeń. Spytałem go, czego ode mnie chce. Odpowiedział, że chodzi o pomoc. Podniosłem się. Górował nade mną, uważnie mi się przyglądając.
      Otrzymałem propozycję pójścia naprzód. Przeprowadził mnie przez most i postanowił towarzyszyć mi do końca tunelu, który w którymś miejscu miał wyjść na powierzchnię. Ocenił, że zajmie to pół dnia czasu Lodu.
      Przez pierwszych kilka godzin nie doznałem większego zmęczenia. Co pewien czas zerkałem na obcego. Powoli przestawał mnie przerażać. Przemierzyliśmy cały podziemny system. Okazało się, że tunel miał wiele odnóg i szybów. Strumień chłodnego powietrza nieustannie wentylował korytarz. Czasami nasilał się, innym razem słabł. Być może konstrukcja była pozostałością po prawie wymarłej cywilizacji, niegdyś władającej Lodem…
      W pewnym momencie nie wytrzymałem nieprzerwanego milczenia i, wytężając umysł, spróbowałem przekazać towarzyszowi bardziej złożone myśli, używając formy słownej. Okazało się, że „Neuron” lepiej sobie radził z wymianą werbalną niż inne urządzenia.
      „Kim jesteś?”
      „Inny układ.”
      „Ty?”
      „Rasa. Kolonizacja planety. Dawno. Przed Targanami. Trudne życie. Wyniszczenie rasy. Eksploracja Targan. Ukrycie w podziemiach. Rozebranie miast.”
      „Ile lat tu jesteście?”
      „My z innego układu. Targanie też.”
      Wstrząsnęła mną ta odpowiedź. To, co oznajmił mi mieszkaniec Lodu, przeczyło relacji Szeniego i Pecziego.
      „Skąd Targanie?”
      „Nie pamiętam.”
      Na tym rozmowa się urwała. Miałem dużo do przemyślenia. Wysunąłem kilka hipotez o pochodzeniu kosmitów. Nie mogąc poukładać tego w jedną całość, zrezygnowałem z przypuszczeń.
      Zaświtała mi jednak nowa myśl.
      „Skąd „Neuron” w wieży?”
      „To sekret. Jesteś sam?”
      „Tak. Moi towarzysze zginęli. W moim życiu wszystko stracone.”
      „Przykro mi. Szansa przeżycia tylko dla Błękitnego…”
      „Czy to było nieuniknione?”
      „Tak. Nikt inny. Jedynie Błękitny.”
      „Nie mogliście ostrzec jakoś pozostałych?!”
      „Ogień z dołu szybu to odstraszanie.”
      „Za mocne. Pozabijali się z przerażenia! Czego ode mnie oczekujecie?”
      „Wejść do Wieży.”
      „Nie!”
      „Słuchaj. Powód, że ty w Wieży. Ja dla ciebie przygotowany. Wiele lat czekania. Moje zadanie: wskazanie szczytu Wieży. A tam użycie przez ciebie „Neuronu”. Ty – inny. Ty – Błękitny. Posiadanie „Neuronu” – tylko twoje. Nie wiadomo mi, po co ty tam. Ale to twoja powinność. Tym razem bez ognistego szpikulca. Do dzieła.”
      „Uczynię to.”

      *
      Przez otwór nad głową wyszedłem na powierzchnię. Panowało wysokie ciśnienie. Zakręciło mi się w głowie. Za mną wynurzył się Mikołaj. Ale dlaczego on? Stałem przy schodach, prowadzących do przejścia podziemnego. Obróciłem się za siebie. Za moimi plecami biegły tory kolejowe. Postąpiłem krok naprzód. Uderzyłem w coś twardego. Laser. Ale było tu dziwnie gorąco i duszno. Postanowiłem opuścić to pomieszczenie i wyszedłem z kabiny prysznicowej. Ubrałem się i usiadłem za sterami promu. Dałem pełną moc. Wcisnęło mnie do fotela. Leciałem. Pode mną roztaczał się piękny ziemski krajobraz. Samolot kierował się niezależnie od mojej woli. Każdy ruch ręki był zaplanowany. Wycelowałem w pobliskie miasto. Olbrzymia siła zewnętrzna zmusiła mnie do odpalenia rakiety. Pocisk trafił w pobliski wieżowiec. Budynek runął w gruzach. Wypaliłem po raz drugi. Uderzyłem w targowisko. Śmiertelnie spanikowani ludzie próbowali uciec przed ogniem. Jeden od drugiego zarażał się płomieniami. Przezwyciężyłem perswadującą mnie moc i wylądowałem. Wyszedłem z pojazdu. Po ciężkiej walce z okrutną władzą zbliżyłem się do mężczyzny leżącego na ziemi. Mimo krwi na całym ciele, zdołałem rozpoznać twarz. Był to mój brat… Wstał i usiłował uścisnąć mi dłoń. Spaliłem go promieniem laserowym, nie kontrolując tego, co czynię. W tej chwili coś uderzyło mnie i straciłem przytomność…

      *
      Obudziłem się w kopalni. Nade mną stał obcy i prosił, abym ruszył w dalszą drogę. Gdzie miasto i prom? A więc to wszystko tylko mi się śniło. Co za koszmar…
      Podążyłem za nieznajomym. Po godzinie ujrzeliśmy jasne światło. Pierwszy wybiegłem na powierzchnię. Był dzień. Stałem u spodu niewielkiego pagórka. Daleko stąd wystrzelała ku niebu wąska igła wieży. Obcy pospieszył ku mnie. Oznajmił, że chce się ze mną pożegnać. Wtem padł u mych stóp, rażony laserem. Spojrzałem w miejsce, skąd użyto broni.
      Na wzgórzu stali Szeni i Peczi, wciąż celując w zabitego. Ogarnęły mnie smutek i radość zarazem. Cieszyłem się, że Targanie żyją, lecz byłem dotknięty bezsensowną śmiercią obcego. Gdy otrząsnąłem się z uczucia absurdu i żalu, przypomniałem sobie jego słowa: „…szczyt wieży. Użycie „Neuronu”.”
      Targanie zaprowadzili mnie do stojącego za wzgórzem promu. Zrozumieli swój błąd co do kosmity, ale woleli nie poruszać tego tematu. Gdy startowaliśmy, odezwałem się do nich:
      — Muszę polecieć na szczyt Wieży.
      — W jakim celu? — spytał Szeni.
      — Po prostu muszę.
      — Nic tam nie ma poza pustym pomieszczeniem na szczycie, do którego dotarł Peczi.
      — Tam właśnie zamierzam się udać. Jak uniknęliście katastrofy?
      — Ja — zaczął Peczi — zdołałem dostać się na sam wierzchołek budynku. Oczekiwałem tam na Szeniego. Przyleciał po mnie promem.
      — Natomiast ja — ciągnął Szeni — wyskoczyłem z amfibii, używając katapulty. Uratowała mnie zaspa śnieżna. Wróciłem pieszo do bazy i poleciałem promem ocalić Pecziego. Potem okazało się, że statek macierzysty nie uległ samozniszczeniu. Już wracaliśmy do niego, sądząc, że nikt poza nami nie przeżył. W pewnym momencie usłyszeliśmy komunikat z nadajnika jednego z najemników. Próbowaliśmy odpowiedzieć na wezwanie, ale zorientowaliśmy się, że odbiornik nie reaguje. Postanowiliśmy polecieć za źródłem sygnału. Zorientowaliśmy się, że wydobywa się jakimiś kanałami spod ziemi. Śledziliśmy go aż do twojego wyjścia z instalacji. Tam ujrzeliśmy ciebie i tą kreaturę. Resztę już znasz.
      Teraz ja opowiedziałem im swoje wydarzenia, po czym skierowaliśmy się tam, gdzie nakazał mi obcy. Targanie sprawiali wrażenie, jakby niewiele rozumieli z mojej relacji.

       

IX
Ingerencja - Część 1. - Gamma V - Rozdział X
XI