X
Ingerencja - Część 1. - Gamma V - Rozdział XI
XII

     XI
     

      Szczyt wieży wieńczyło lądowisko. Prom osiadł łagodnie, wystając ponad krawędź ściany. Targanie postanowili nie przeszkadzać mi w misji, więc zostali na jego pokładzie. Do budynku przedostałem się przez właz w podwoziu.
      Znalazłem się w niewielkim pomieszczeniu, wyglądem przypominającym spodek środkowej części konstrukcji. I tu szyby okalały jego obwód. Odpowiedni system oświetlenia oraz wciąż działająca klimatyzacja wytwarzały specyficzny mikroklimat. W środku stał podest. Położyłem na nim „Neuron”. Usiadłem wygodnie na jedynym siedzeniu.
      Byłem gotowy.
      Moja świadomość ogarnęła przestrzeń poza zmysłami i za pośrednictwem urządzenia znalazła się na planecie Targ. Mogłem podłączyć się umysłowo do każdego Targanina, obserwując jego oczyma sytuację na planecie. Jej mieszkańcy ze zwykłym sobie spokojem wykonywali życiowe czynności. Zafascynowany nowymi możliwościami, postanowiłem odnaleźć sztab Dowództwa Targ i spenetrować umysły jego członków. Nie wiedziałem, od czego zacząć. Zdecydowałem się przejrzeć mózgi tak wielu Targan, aż natknąłbym się na wartościowe informacje. Po kilku minutach zmagań natrafiłem na właściwe dane. Bez wahania wejrzałem na stację orbitalną. Nie pomyliłem się.
      Właśnie odbywali naradę. Pewna siła blokowała mnie przed skanowaniem ich pamięci. Potrafiłem jedynie patrzeć ich oczyma i przysłuchiwać się rozmowie. Wczułem się w zmysły nerwowego Targanina, który nieustannie rozglądał się, nie mogąc usiedzieć na miejscu. Wstał i zaczął spacerować po sali. To pozwoliło mi obejrzeć jej wnętrze. Przebywało w niej dwudziestu mieszkańców planety. Pośrodku stał kwadratowy stół. Leżał na nim „Dendryt”. Domyśliłem się, że to on ograniczał moje możliwości. Nie byłem w stanie się z nim skomunikować.
      — To nie ulega wątpliwości — mówił przewodniczący, wyraźnie wyróżniający się od innych — że się nie obronimy. Nie zdołamy nawet od nich uciec. Najlepszy statek kosmiczny, jakim dysponowaliśmy, jakiś głupiec posłał na Lód wraz z banitami. Jest tylko jedno wyjście: ukryć się pod ziemią, gdzie uda nam się przetrwać kilka lat, zanim wyczerpią się zapasy. Ale o ucieczce nie ma mowy.
      — Bzdury! — krzyknął któryś z Targan. — Sprowadzimy wygnańców oraz ich statek.
      — Wszystko już obliczyliśmy — stwierdził przewodniczący. — Nie uda się. Wrogowie będą tu za dwa dni. Posiadają broń biologiczną. Ich dowódcy nie chcą negocjować. Wszystkich ogarnęła jakaś dziwna psychoza. Nie cofną się przed niczym. A statku wygnańców nie uda nam się ściągnąć; wiesz dobrze, że jest niewykrywalny – nawet nam nie udało się go zlokalizować.
      — Rozumiem. Uczyniłem błąd, posyłając ich tam. Ten blef z dezerterem na pewno się nie udał. Przecież Szeni i Peczi są tacy doświadczeni!
      — To co, panowie, schodzimy do bazy?
      W tym momencie ocknąłem się. „Neuron” zachęcał mnie do kontynuowania, ale przestałem myśleć o wypełnianiu misji. Wszystko stało się jasne – należało najpierw uratować przyjaciół.

      *
      Prom zmierzał w kierunku statku macierzystego. Ten nie uległ wcale autodestrukcji, gdyż nie było żadnego detonatora. To, czym nas szantażowało DT, okazało się kłamstwem, krępującym nasze ruchy aż do rozbicia ekspedycji.
      Zaraz po wejściu na pokład poprosiłem Szeniego i Pecziego, by natychmiast zaprogramowali lot na Targ. Nie znali przyczyny mojego pośpiechu, więc zleciłem im obserwację przestrzeni kosmicznej między nią a Kuns. Prędko wykryli tam olbrzymią flotę Kunsan. Czas naglił. Pobiegłem do hibernatora i zamroziłem się, nie czekając na nich. Mieliśmy bowiem rozwinąć olbrzymią prędkość, aby zdążyć w ciągu jednego dnia osiągnąć orbitę. Przeciążenie sięgnąć miało kilkudziesięciu grawitacji ziemskich.

      *
      Longiusz już spał. Targanie obrali kurs i wydali polecenia komputerom. Szeni spytał:
      — My też?
      — Nie trzeba — odparł Peczi. — Nie zorientuje się…

     
*
      Zbliżaliśmy się do Targ zgodnie z planem. Nie zauważono nas. Od razu przystąpiliśmy do nawiązywania kontaktu z Mikołajem, Ewą i Lerim. Odebrał Mikołaj.
      — Witajcie. Podobno nasza planeta jest w zagrożeniu. Tak twierdzi Leri, choć serwisy informacyjne niczego takiego nie podają.
      — Spokojnie — odpowiedziałem mu. — Wiemy o tym. Właśnie przylecieliśmy po was.
      — Czy wszyscy są w moim domu? — spytał Szeni.
      — Właściwie tylko ja — powiedział Mikołaj. — Leri poleciał lądownikiem, a Ewa w Mieście kupuje prom.
      — Dokąd poleciał? Jaki prom? O czym ty mówisz? — dociekałem.
      — Leri zamówił statek kosmiczny. Niestety, posiada tylko jeden mały lądownik. Dlatego wysłaliśmy Ewę po prom.
      — Kiedy macie zamiar odlecieć? — spytał spokojnie Peczi.
      — Jutro.
      Spojrzeliśmy po sobie. Za późno!
      — Słuchaj, Mikołaju — rzekł Peczi. — Wiesz, kiedy Kunsanie nadlecą?
      — Leri powiedział nam, że za kilka dni. Mamy jeszcze sporo czasu.
      — W takim razie jesteście w błędzie.
      — Ale Leri zdobył tajne dokumenty…
      — Słuchaj, Ziemianinie, nie jesteś stąd i niewiele rozumiesz. W tym układzie gwiezdnym wszystko dzieje się bardziej chaotycznie, niż sądzisz. My z Kosmosu właściwie oceniliśmy czas katastrofy. Za dziesięć godzin Kunsanie rozpoczną desant.
      — Dobrze, wierzę wam… — głos załamał się Mikołajowi. — Ale jak w takim razie się wydostaniemy?
      — Przylecimy po ciebie — powiedział Szeni. — Tylko powiedz nam, gdzie jest Ewa.
      — Mówiłem już, że w Mieście.
      — Ale gdzie dokładnie?!
      — Miała się odezwać…
      — Sam ją odnajdę — wtrąciłem.
      — Nie zdążysz — ocenił Szeni.
      — Już raz mi się udało!
      — Tym razem to twój wybór i twoje ryzyko. Z naszej strony, jeżeli chcesz, możemy zostawić ci ten statek, a sami polecimy Leriego. Ale będziesz działał samodzielnie, gdyż nie zdołamy uwolnić wszystkich naraz…
      — Zgadzam się! Dajcie mi prom.
      — Bądź uważny — powiedział Peczi.
      — Do zobaczenia wam. Do widzenia Mikołaju. Niech Bóg ma was w swojej opiece.
      Pobiegłem do promu. Miałem dziesięć godzin. Osiem na lot w dwie strony, biorąc pod uwagę obecną odległość i zachowanie bezpiecznego dystansu od planety po ewakuacji. Dwie na Miasto.
      Tylko dwie.

      *
      Wylądowałem w centralnym porcie lotniczym. Po pięciogodzinnym kursie do orbity i kilkunastominutowym przebijaniu atmosfery czułem się zmęczony i przygnębiony.
      Dzień zbliżał się ku końcowi. Wokoło spokojnie spacerowali Targanie. Pobiegłem do wypożyczalni samolotów. Za kilka tytanów wynająłem średniej klasy pojazd powietrzny i po chwili znajdowałem się pół kilometra nad ziemią. I tutaj mój zapał się skończył. Co dalej? Należało najpierw dowiedzieć się, gdzie przebywa Ewa. Przypomniałem sobie o „Neuronie”. Obmacałem kieszenie. Nie znalazłem go. Czy w ogóle zabrałem go ze sobą? Nie… Pomyślałem, że może znajdował się w promie.
      Wylądowałem. Zdążyło upłynąć już dwadzieścia minut. Rozpocząłem przeszukiwanie pojazdu. Po dziesięciu minutach uświadomiłem sobie o mijającym czasie. Jeszcze tylko pięć kwadransów. Wierzyłem, że urządzenie gdzieś tam jest.
      Minęło pięć minut. Ogarniało mnie zniechęcenie. W pewnym momencie zauważyłem coś błyszczącego pod siedzeniem pilota. To musi być on! Rzuciłem się tam i wyjąłem przedmiot. Okazało się, że to laser.
      Spojrzałem na zegarek. 55 minut. Przeraziłem się, uświadomiwszy sobie, że podczas obliczeń nie wziąłem pod uwagę transferu z orbity na powierzchnię i vice versa. A więc… jeszcze pół godziny.
      Po długiej chwili wahania opuściłem pojazd. Co teraz? Do samolotu. Wpadłem na pomysł, że może odnajdę Ewę poprzez skorzystanie z Centrali Łączności z Drugim Krajem. Być może dałoby się nadać wiadomość również w samym Mieście. Po pięciu minutach znalazłem się na miejscu. Przypomniałem sobie o tym, że, aby wejść do pomieszczenia, należy posiadać kartę identyfikacyjną. Jak ja ją teraz zdobędę?
      Wokół mnie przechodzili obojętni Targanie. Czyżby nie wiedzieli o zbliżającej się katastrofie? A więc to tak DT troszczy się o swoich obywateli!
      Sforsowanie drzwi za pomocą broni nie sprawiło żadnych trudności. Przerażony tłum wpadł w panikę, ale nikt nie interweniował. Widocznie aparat policyjny po tym, jak DT ukryło się w swoich podziemiach i zamknęło na świat, przestał normalnie funkcjonować.
      Okazało się, że istnieje możliwość przekazania informacji radiowych do wszystkich osób w Mieście, jednak taka usługa kosztowała więcej pieniędzy niż kontakt z sąsiednim państwem. Niestety, wszystkie moje pieniądze poszły na wynajem samolotu. Zrozpaczony, wyskoczyłem z pomieszczenia i zacząłem wymachiwać laserem. Wszyscy naokoło zrozumieli, o co chodzi. Natychmiast zaczęli opróżniać kieszenie i rzucać przede mną metalowe sztabki. Po uzbieraniu odpowiedniej sumy przestałem ich nękać i zapłaciłem komputerowi za usługę. Ponownie, odwiedzając Miasto, zachowałem się jak kryminalista. Pocieszające było jednak to, że za parę godzin waluta i tak straci na jakimkolwiek znaczeniu.
      — Proszę mówić.
      — Prom wylądował — powiedziałem do mikrofonu. — Leć do portu lotniczego. Ewo, spiesz się! Tu Long…
      Ktoś strzałem w konsolę przerwał nadawanie wiadomości. Obróciłem się. Przede mną stał Targanin, celując do mnie z karabinu.
      — Idziesz, Błękitny, za mną, do DT. Jest jeszcze szansa na uratowanie Targ. „Dendryt” zlokalizował ciebie.
      Zrozumiałem. Ale do czego dokładnie byłem im potrzebny? Czyżby nawet DT wierzyło w to, że Błękitny jest w stanie odwołać katastrofę za pomocą urządzenia? Spojrzałem na zegarek. Zostało dziesięć minut do ewakuacji lub trzy godziny do zapobieżenia zagładzie. Ewa zginie, jeśli nie będę potrafił pomóc Targanom.
       
      *
      Właśnie zbliżaliśmy się do centralnego portu lotniczego. Czekał tam na nas inny pojazd. Wyjrzałem przez okno samolotu. Oto przed moim własnym promem, który stał w pobliżu, ujrzałem trzech nieprzytomnych Targan. W środku, w kabinie, ktoś siedział. Ewa?
      Dziwnym trafem coś pozwoliło mi wyrwać się z więzów. Prędko ogłuszyłem pilota i przejąłem stery, lądując tuż przy promie.
      Gdy wyszedłem na zewnątrz, poczułem woń gazu usypiającego. Na szczęście stężenie zdążyło już opaść poniżej poziomu krytycznego. Przyjrzałem się z bliska śpiącym postaciom oraz osobie siedzącej za sterami. Nie była to Ewa… Wyrzuciłem z pojazdu nieprzytomnego Targanina. Co teraz? Postanowiłem poszukać przyjaciółki w pomieszczeniu tylnim, gdy wtem silnik włączył się, a drzwi zamknęły. Zerknąłem na kokpit. Zauważyłem, że wcześniej został aktywowany system obronny i to spowodowało wydzielenie gazu w momencie, gdy zbliżyli się intruzi.
      Uruchomił się autopilot. Za cel obrał sobie nieznane miejsce na orbicie. Pomyślałem, że panikujący Targanie usiłowali przywłaszczyć sobie prom.
      Znajdowałem się już w powietrzu. W pomieszczeniu bagażowym nie było Ewy. Wyłączyłem autopilota i spojrzałem na zegarek. Czas minął. Nie odnaleziona. Wracać, czy czekać? A może udać się do targańskiego samolotu? Pełen rozpaczy, nie podejmowałem żadnego działania. Trwałem w przerażeniu, myśląc o niej. Opuszczona, skazana na pewną śmierć. Za trzy godziny wszystko się skończy… Może jestem jeszcze w stanie pomóc DT, skoro nie udały się poszukiwania Ewy? Może zostałaby przy okazji ocalona? Bez niej dalsze moje życie wypełnione zostałoby poczuciem porażki oraz pełną smutku samotnością. Już lepiej zaryzykować i, co najwyżej, wspólnie zginąć, gdyby się nie powiodło, niż zostawić ją tutaj samą…
      Ręka spoczęła na dźwigni ciągu pionowego. Ruszyć drążek, czy nie? Polecieć w dół? Uratować Targ, Ewę i siebie? A jeżeli DT jest w błędzie…
      Wtem z głośników usłyszałem komunikat wysłany z komputera pokładowego statku macierzystego:
      — Proszę ewakuować się z planety. Wykryłem niebezpieczeństwo. Statek musi zostać uratowany. Masz minutę na uruchomienie autopilota, zahibernowanie się i poddanie się całkowicie mojej opiece albo rezygnujesz.
     
Poczęło owładać mną uczucie strachu. Narastało z każdą chwilą, paraliżując moją wolę. Przestałem myśleć o czymkolwiek innym jak tylko o mijających sekundach. Włączyłem na powrót autopilota, który tym razem obrał za cel statek macierzysty. Zaprogramowałem zdalnie lot powrotny na Ziemię i skoczyłem do prawego hibernatora. Mały przebłysk świadomości przypomniał mi o Ewie. Nie zdołałem przezwyciężyć siebie, poddając się uczuciu lęku. Udało mi się jedynie zorientować, że coś z zewnątrz mną kierowało, prawdopodobnie ze statku…
      Pokrywa zamknęła się. Za jakiś czas będę już bezpieczny…
      Wypuszczono gaz usypiający. Uświadomiłem sobie swój błąd, ale nie dało się już tego odwołać. DT mogło mieć rację…
      Zasnąłem.

       
     
     

X
Ingerencja - Część 1. - Gamma V - Rozdział XI
XII