Bój o Kalden
Świtało. Czterech jeźdźców mijało w pośpiechu kamienne miejsce, w którym poprzedniego dnia wydarzyły się niesamowite rzeczy. To tam właśnie mogła zakończyć się wyprawa.
Po zastosowaniu leków od mnichów Lucen odzyskał zdrowie. Wróciła normalna temperatura ciała i obudził się. Wtedy właśnie przyjechał do niego król i wielce uradował się widokiem żyjącego przyjaciela. „To ty mnie wołałeś?” — zapytał Gerun Lucena. „Prawie umarłem…” — odpowiedział ten, który prawie zginął, po czym zamknął oczy i na powrót usnął. Pozostali zabrali się do opatrywania jego rany.
Nowy dzień zwiastował nowe przeżycia i budził nadzieję na lepszy czas. Halen i Meken jechali osobno, a Gerun z wciąż śpiącym Lucenem. Przeklęte miejsce, w pobliżu którego spoczywał Kapturnik, sługa Urugela, znikło za horyzontem. Ścieżka skręciła bardzo nieznacznie na wschód, podobnie jak łańcuch górski z prawej. Zwolnili, gdyż gąszcz stał się większy, niż pierwotnie się spodziewali. Suche i kolczaste krzewy zarastały szlak i niejednokrotnie musieli torować sobie drogę mieczami. Lecz gdy natrafili w końcu na zupełnie zwartą ścianę roślinności, zrozumieli z lękiem, że zgubili się. Ale nie zrezygnowali z dalszej jazdy, gdyż daleko na horyzoncie ukazały się wierzchołki odległych gór; tych gór, pośród których rezydował nieprzyjaciel.
Lucen obudził się ponownie. Zatroskany Gerun nawiązał z nim rozmowę.
— Wyleczę cię moim sposobem.
— Jakim, królu…?
— Takim, jakim potrafię. Znam pewne specjalne… pewną modlitwę o zdrowie…
— Czy to samo, co czytałeś przy niedźwiedziu?
— Tak, to samo. Masz dobrą pamięć; widać, że poprawiło ci się zdrowie.
— Nie służy mi to pustkowie. Nie wiem, czy długo jeszcze będę z wami…
— Co ty mówisz! Poczekaj, zaraz poczujesz się lepiej — Gerun wyciągnął kopertę.
— Nie, królu, lepiej nie…
— Nie mów mi „królu”.
— To, co trzymasz w ręku, Gerunie, to jest to samo, z czego wczoraj korzystał ten nikczemnik…
— Naprawdę nie chcesz?
— Nie chcę. Lekarstwa klasztorne mi pomogą. Schowaj, proszę, tę kopertę a najlepiej wyrzuć. Nie miej nic wspólnego z diabelską magią.
Poproszony z niechęcią przystał na pierwszą propozycję przyjaciela i na chwilę umilkli. Na chwilę, bowiem niedługo potem Gerun zapytał:
— To ty mnie wczoraj prosiłeś, abym uciekł z Miejsca Wyzwania? Mówiłeś mi wtedy, że będziesz żył?
— Gerunie…
— Powiedz, czy to byłeś ty?
— Ja prawie umarłem… W agonii wiele rzeczy się widzi, może coś bredziłem…
— Ty wołałeś… z daleka. Ukrywasz coś przede mną.
— Ty też coś przede mną ukrywasz. Przed nami. Może ktoś od tego zginie.
— Wymieńmy się więc tajemnicami.
— Lepiej pozbądź się swojej tajemnicy, królu. Pozbądź się jej… Aa!!
— Co… co się dzieje?!
Lucen zemdlał. Koń wjechał w kolczaste zarośla i sucha gałązka przetarła Lucena po opatrunku. Gerun natychmiast zawołał do pozostałych i wspólnie na powrót opatrzyli rozdartą ranę lekarstwem z klasztoru. Na szczęście nic więcej się nie stało, ale było oczywiste, że należy czym prędzej opuścić krzaczastą równinę.
Postąpiono według pomysłu Halena. Skręcili na wschód, aby osiągnąć zbocza gór, które wyglądały na pozbawione gęstej roślinności. Jadąc wzdłuż łańcucha mieli dotrzeć do końca niegościnnego terenu. W miarę, jak się posuwali, gąszcz ostrych krzewów przerzedzał się. Uczestnicy wyprawy, którzy zdążyli już pokłuć się kolcami, bardzie się z tego faktu ucieszyli. W końcu udało się wyjechać na otwartą przestrzeń, ale kosztowało to półtorej godziny ciężkiej przeprawy przy użyciu wcale do tego celu nie przeznaczonych mieczy, których ostrza zabarwiły się na zielono. Wypłukano je w strumieniu górskim, przy którym zatrzymali się.
Lucen, otworzywszy oczy, oznajmił, że niezbyt dobrze się czuje, ale przeżyje jeszcze parę dni. Oburzyli się na te słowa, zapewniając, że wszystko dobrze się ułoży. Gdy zakończyli postój, Gerun powrócił do przerwanej rozmowy.
— Lucenie, powiedz mi chociaż, dlaczego kazałeś mi pokonać Urugela. Przecież potem mnie od tego odwiodłeś, mimo że teraz nie przyznajesz się do tego.
— Zapewniam cię, że nie chodziło mi o to, co uczyniłeś, opuszczając mnie…
— A jednak wiesz — przerwał Gerun.
— …chciałem, abyś go pokonał, ale w inny sposób, niż założyłeś, bez posługiwania się przeklętą bronią nieprzyjaciela, aby się do niego nie upodobnić. A co ty uczyniłeś, gdy ja umierałem?
— Nadal coś przede mną ukrywasz. Wszystko wydasz, nieuważny przyjacielu.
— Moja tajemnica to właściwie nic. Myślałem, że ty mi powierzysz swoją, jak ja ci zdradzę własną. Nie udał mi się podstęp. Ale kiedyś sam przez nieuwagę odkryjesz przed nami swój sekret.
— Niewątpliwie.
Nie minęło pół godziny, a krajobraz uległ przeobrażeniu. Zniknęły krzewy, a pojawiła się trawa. Jednocześnie z równiny zaczęło wyrastać coraz więcej skałek. Czasami zdarzało się dostrzec większe głazy. Znajdowały się tu ślady ludzkiej obecności: kurhan, zniszczony wóz i opuszczona chata. Gdzieniegdzie usychała trawa, zupełnie wydeptana, co świadczyło o tym, że musiały tędy przejeżdżać co najmniej oddziały wojsk. A więc dotarli do Gradirougu.
Z wielu miejsc za horyzontem wzbijał się ku niebu dym. Dalej, coraz wyraźniej rysowały się góry prowincji Gradonu. Zastanawiali się, czy dymy naprzeciw nie oznaczają jakiegoś miasta albo olbrzymiego obozu wojskowego. Cokolwiek je wypuszczało, woleli to ominąć. W pewnym momencie Halen zatrzymał konia, a pozostali poszli za jego przykładem. Oznajmił im, że nie mogą tak beztrosko jechać równiną po kraju wroga. Prędzej czy później zostaną zauważeni. Uczestnicy wyprawy zamyślili się. Stało się jasne, że podróż w nieznane dobiegła końca i teraz trzeba będzie wykazać się nieprzeciętnymi umiejętnościami, żeby przedostać się do siedziby samego Urugela… „Gdyby było nas tylu, co na początku…” — pomyślał Meken.
— Trzeba wykorzystać to, że jest nas tak mało, może nie zostaniemy przez to zauważeni — powiedział głośno do współpodróżnych.
— Zejdźmy z koni albo gnajmy przed siebie, jak szybko się da — zaproponował Gerun. — Spróbujmy przebrać się za Dzikich, albo lepiej za Kapturników. Być może już o nas wiedzą.
— Widzieli nas? — zapytał Halen.
— Chyba ktoś mnie zobaczył; nie powiem wam, w jaki sposób; nie zrozumiecie — odparł tajemniczo król.
— Już za późno — rzekł Halen, patrząc na północ. Ujrzeli ciemne punkciki konnych przemierzające równinę, podążające na wschód.
— Na ziemię! — rozkazał Gerun.
Tak też uczynili. Nawet zwierzęta posłuchały.
— Nie podnośmy się już. Zostańmy tak.
Ziemia dudniła. Wojska zbliżyły się do zastygłych w bezruchu Lendejczyków. Nie dostrzeżono leżących. Chwile oczekiwania dłużyły się. W końcu tętent dotarł dość blisko i stopniowo cichł. Podniósł się lekko Gerun, aby zobaczyć, co się stało. Ujrzał oddział kilkudziesięciu Dzikich, konnych, uzbrojonych w miecze i różnorodne zbroje, dowodzonych przez Gradejczyków, którzy prezentowali się okazale, wyposażeni w najlepsze wyroby z żelaza. Był wśród nich jeden Kapturnik, posiadający widoczną władzę nad dowódcami, gdyż nie wahał się bić tamtych po twarzy. Stacjonowali pół mili od ukrytych. Gerun zauważył też niewielki parów kilkanaście kroków stąd, przypominający raczej bardzo płytkie wgłębienie. Tam też się udali.
Czekali godzinę i nic się nie zmieniło, tylko słońce osiągnęło południe i zrobiło się cieplej. Lucen odzyskał już całkowicie przytomność i po zażyciu lekarstw mógł się poruszać bez większego wysiłku. Właśnie gdy kończono zabieg, polegający na obmyciu zrośniętej rany cieczą z niewielkiego pojemnika, z przerażeniem dostrzegli człowieka na skraju parowu. Nieznajomy odziany był dosłownie w trawę. Niósł ekwipunek wędrowca, a za przewiązką na pasie trzymał sztylet. Z pewnością nie był Dzikim, gdyż miał dość jasne włosy. Skulony w przysiadzie, czekał uważnie na ruch znajdujących się w padole. Widzieli wyraźnie po jego twarzy, że bardzo się boi, ale nie zamierza uciekać, gdyż wie, że nie ma żadnych szans. Najwyraźniej zupełnie przypadkowo natknął się na ukrytych. Gerun, pocieszony trochę strachem nieznajomego, przyłożył palec do ust i nakazał tamtemu zejść do nich. Tamten uczynił, jak mu polecono.
— Kim jesteście? — spytał dialektem gradejskim, podobnie jak zundejski nie różniącym się prawie niczym od lendejskiego. — Nie jesteście z Gradonu?
— Nie — odparł Gerun, lecz zrozumiał swoją pomyłkę. — Ale służymy Urugelowi.
Usłyszawszy to, nieznajomy pobladł na twarzy i poczęły drżeć mu ręce. Dotknął rękojeści sztyletu.
— Nie… wam nie powiem… — oznajmił drżącym głosem.
— Odłóż to!! — rozkazał mu król. — Nic ci nie zrobimy. Chcieliśmy zobaczyć, czy jesteś wrogiem, ale widać, że nie. Nie służymy Urugelowi.
— Mówisz tak, aby mnie ogłupić, sługusie Urugela. Prędzej zginę, nim coś wam powiem. — Wyjął sztylet i przyłożył sobie do szyi.
— Zastanów się, po co mielibyśmy kryć się w tym dole jak zbójcy?
— Wydaje mi się, że nie jesteście Kaldeńczykami.
— Ty sam nim jesteś? A nie z tego oddziału gradejskiego?
— Tak, myślałem, że wiecie. Chyba naprawdę nie przybyliście z Gradonu.
— Pochodzimy z Lendirougu. Powiedz nam, ktoś ty taki, Kalan… nigdy o was nie słyszałem.
Te słowa podziałały na Kaldeńczyka piorunująco. Powtórzył głosem pełnym podziwu:
— Lendiroug! Skąd wy tutaj? Jest was więcej?
— Nie. Powiedz nam, gdzie mieszkacie.
— Kalandin, prowincja Gradirougu. Nie ma nas na waszych mapach, przypuszczam, bo tu już prawie nikt nie mieszka. Poza Kaldenem, jedynym miastem, które wciąż jeszcze się broni przed Gradonem. Nazywam się Runel, jestem zwiadowcą Kaldenu. Szpiegowałem oddział gradejski, przebrany za Dzikiego. Już myślałem, że zginę.
Schował sztylet.
— Pokażcie mi jakiś dowód, żeście z Lendirougu, to was zaprowadzę do miasta.
— Dajcie mapę — rozkazał Gerun. Podali mu ją, a ten pokazał zwiadowcy dokładny opis Lendionu.
— Wierzę wam. Możemy zakraść się do mego miasta. Ale zostawcie rumaki.
— Daleko stąd ten Kalden?
— Siedem mil na północny wschód.
— Wsiadajmy na konie i gnajmy do bram — rozkazał Gerun i na nic zdały się protesty obecnych.
Nieznajomy usiadł za Mekenem i po chwili pięciu jeźdźców na trzech wierzchowcach przemierzało step tuż pod nosem zaskoczonych Dzikich, którzy pośpiesznie formowali szyki. Ruszyła pogoń. Jako że pernackie konie, nawet podwójnie obciążone, były szybsze, oddział Gradonu został w tyle. Jednak jeden z tamtych, ubrany na czarno, Kapturnik, dorównywał prędkością uciekającym i nawet przybliżył się. Na horyzoncie ukazało się miasto. Wielkie na całą milę, otoczone murem, zdawało się być potężną twierdzą. W górę sterczało kilka wież. Zbliżył się już na odległość strzału z kuszy i wtedy, jakby czymś zaskoczony, zahamował i popędził z powrotem do oddziału, unosząc rękę, aby zaprzestano pościgu. Czyżby się czegoś przestraszył? Może uznał, że ich nie dogonią? Droga do Kaldenu stała otworem i w parę minut dotarli do muru wokółmiejskiego. Dalej jechali wzdłuż niego, aż zjawili się przy północnej bramie.
Przywitały ich ostrzegawcze strzały z wieżyczek. „To ja, Runel!” — krzyknął Kaldeńczyk i podniosła się pierwsza krata, wpuszczając wędrowców do wnętrza potężnego kamiennego muru. Po chwili opadła za ich plecami, a przed sobą mieli kolejną. Tak więc zostali uwięzieni w przejściu. Odezwał się z góry głos, pytający, kim są pozostali.
— Jesteśmy Lendejczykami! — odkrzyknął Gerun.
— Są nimi, pokazali mi mapę! — uzupełnił Runel.
— Nie wolno nam wpuszczać nikogo prócz naszych. Musicie zostać przed miastem, chyba że wysłano was jako posłów i wasz kraj jest zainteresowany udzieleniem nam wsparcia.
— Mój kraj nie jest wam potrzebny. Jedziemy osobiście zniszczyć waszego wroga — rzekł władca Lendionu.
Rozległ się śmiech.
— A może powiesz nam jeszcze, że wyprawił cię sam król?
— Gerun Pierwszy Cichy. To ja.
Podniósł się mechanizm, umożliwiając przejazd.
— Udowodnijcie to, Wasza Królewska Mość! — dobiegło ich wołanie z góry. Strażnicy wyraźnie spoważnieli, choć raczej z obawy przed prowokacją.
— Zróbcie to, czego was nauczono na przeglądach wojsk w Lenderze — rozkazał towarzyszom monarcha.
Ci, zszedłszy z koni, uformowali paradny szyk piechoty lendejskiej. Meken i Halen poczęli śpiewać hymn a król wymieniał głośno imiona swoich przodków aż do Rougina Pierwszego, który wziął niegdyś we władanie całe Wybrzeże.
Kalden był dziwnym miastem. W obwodzie miał co prawda kilka mil, ale same budynki tworzyły niewielkie skupisko w samym centrum pierścienia. Między domami, nad których dachami górowały wieże kościoła, ratusza i małego zamku, roztaczały się pola uprawne. Jedynie w północnej części zabudowania przylegały do muru. Droga od bramy prowadziła do ratusza. Kaldeńczycy – kobiety, dzieci i starcy – przypatrywali się idącym, do których dołączył po chwili oddział zbrojnych mężczyzn w liczbie dwustu; w oddali co najmniej tysiąc innych zbrojnych wykonywało ćwiczenia na ugorach. Oddział eskortował przybyłych do samych drzwi, po czym wyszedł naprzeciw Lendejczykom władca miasta, Safen, i zaprosił do środka. Weszli Gerun, Meken, Halen i Runel. Lucenem zaopiekowali się żołnierze.
Wstąpili na kręte schody, prowadzące do wieżyczki. Na samym szczycie znajdowała się komnata z oknami na cztery strony świata. W jej środku stał stół, a wokół niego siedziało paru dostojników miejskich i dowódców. Przywitali z zaciekawieniem przybyłych i poprosili, aby usiedli z nimi. Tak też uczyniono. Pan Kaldenu usadowił się przy jednym z końców stołu, dając do zrozumienia, że to on będzie przewodził rozmowie.
On też pierwszy zaczął mówić; wypowiedział zwykłe przemówienie powitalne, po czym wprowadził Lendejczyków w istotę samotnego miasta. Otóż podczas Pierwszej Wojny Północnej, kiedy nastąpił rozpad Gradirougu, Kalandin, jego prowincja, stał się osobnym księstwem, które walczyło z siłami władcy Gradonu. Chwilami zawierało sojusze z Tumpirougiem, ale zawsze działało na korzyść królestw południowych, czyli Zundirougu i Lendirougu. Podobno jako jedyny kraj północy nie zaciągnęło w zastępy swych wojsk pewnych potworów, zwanych w niektórych kronikach smokami, w przeciwieństwie do sił Gradonu, które owe istoty wykorzystywały. Jednak kroniki zundejskie i lendejskie znikły kiedyś ze zbiorów i do dziś nie było wiadomo, czy te podania to prawda, czy legenda. Kaldeńczycy jako jedyni przekazywali sobie pamięć tamtych czasów. Po Pierwszej Wojnie Północnej nastąpiła Druga, rozgrywająca się w Tumpirougu. Kaldeńczycy przyglądali się jej przebiegowi i również zapamiętali z tego okresu wzmianki o smokach, które to podobno stały się przyczyną unicestwienia olbrzymiej części królestwa. Po Drugiej Wojnie Północnej nastał okres względnego pokoju, przerwany inwazjami Gradonu, niszczącymi miasta i wsie kalandejskie. Ów Gradon niedawno sprzymierzył się z Urbidionem, od dawna opustoszałą prowincją byłego zjednoczonego Gradirougu, zasiedlaną przez Dzikich, by próbować podbić przy jego pomocy pozostałe królestwa. Zupełnie nowym sprzymierzeńcem Gradonu stał się Tumpion, była królewska prowincja Tumpirougu. Obecnie Tumpion próbował podbić Istinion, który, podobnie jak Kalandin, był niegdysiejszą prowincją Tumpirougu, obecnie stawiającą opór Tumpionowi. Nie wiadomo, co stałoby się, gdyby został zdobyty, ale pewnym było, że poddałby się szybciej niż Kalandin, który, choć był mocno splądrowany, to dzięki poświęceniu swych mieszkańców, wierzących w pomoc z południa i dzięki silnym murom Kaldenu, mógł jeszcze przez jakiś czas opierać się szturmom gradejskim.
Na tym Safen zakończył przemowę, patrząc pytająco w oczy króla Lendionu. Z początku ten nie zrozumiał ukrytego pytania, ale zaraz odpowiedział:
— Jesteśmy sami. Nie przyprowadziłem ze sobą wojsk. Mój kraj sprzymierzył się z Zundionem, Donarlinem i Pernatem. Może kiedyś przyjdziemy wam z pomocą. Podziwiam bitność waszego małego ludu, ale wciąż zastanawia mnie, dlaczego ostaliście się miażdżącej sile przeciwnika.
Wśród Kaldeńczyków nastąpiło poruszenie. Padały zdania, że Urugel bezpośrednio zagraża królestwom południowym. Niektórzy przypuszczali, że król ewakuował się z państwa, ale nie wiedzieli, dlaczego przybył akurat tutaj, prawie pod sam Gradon. Gerun zapytał jeszcze raz, dlaczego Kalden przetrwał ataki i odpowiedział mu wreszcie któryś z dowódców, że spowodował to fakt położenia miasta z dala od głównego traktu biegnącego do Urbidionu. Dlatego też wróg nie spieszył się z definitywnym unicestwieniem stolicy prowincji. Usłyszawszy odpowiedź, Lendejczyk przystąpił do rozwiewania wątpliwości rozmówców. Zdał relację ze swej wyprawy, nie podając jasno jej celu. Prawie półtora godzinna opowieść wywarła duże wrażenie na słuchaczach, którzy zorientowali się, że jej dalszy ciąg miał rozegrać się w Gradonie…
Safen obiecał podróżnym pomoc. Nazajutrz rano mieli otrzymać zapasy na dalszą drogę i dodatkową broń. Lucena zaś powierzono opiece najlepszych lekarzy. Zdecydowano, że podróżnym towarzyszył będzie dziesięcioosobowy oddział konnych, w razie niebezpieczeństwa mający odwrócić uwagę przeciwnika. I gdy skończyła się rozmowa, w czasie której podano wieczerzę, gdy schodzili już na dół do komnat, rozmyślał władca Kaldenu nad sensem wizyty Geruna Pierwszego w Kalandinie i wyraźnie był zawiedziony. Stracił nadzieję, którą miał, gdy witał króla Lendirougu wchodzącego do ratusza.
Rano śmiałkowie wyruszyli z miasta, w którym został Lucen, przywracany do zdrowia przez medyków. Życzył szczęścia odjeżdżającym i pouczył Geruna, by postępował według wskazówek danych mu w klasztorze przez Telena. Wszyscy konni uzbrojeni byli w kolczugi i tarcze, które otrzymali ze zbrojowni kaldeńskiej. Przebywał wśród nich Runel, cieszący się świeżym awansem na dowódcę, związanym z dokonaniami z dnia poprzedniego. Przydzielono mu dziesięciu Kaldeńczyków, którzy jako obstawa towarzyszyli Lendejczykom.
Jechali drogą prowadzącą prosto do Gradonu, bacznie obserwując naokoło, czy nie zostali zauważeni przez siły wroga. Do granicy dzieliło ich dwadzieścia mil. Przed nimi wynurzały się i rosły Góry Metaliczne. Minęli niewielki cmentarz przy drodze, gdzie pochowano niegdysiejszych obrońców miasta.
Kalden zniknął za horyzontem. Pozostały jedynie szpice trzech wież i dymy z domostw unoszące się ponad najwyższą z nich. Bezpowrotnie opuścili ostatnie przyjazne miejsce, wkraczając do kraju opanowanego przez złego tyrana.
W pewnym momencie zauważyli oddział pieszych podążający w tym samym kierunku, co oni sami. Zbliżał się od wschodu traktem, który miał połączyć się z tym, którym jechali. Gerun wydał rozkaz skierowania się na zachód. Decyzja okazała się słuszna, bowiem znajdował się tam długi wąwóz, nadający się w sam raz na kryjówkę, jako że maskowały go drobne zarośla. Tutaj postanowiono przeczekać niebezpieczeństwo.
Król, podobnie jak wówczas, gdy po raz pierwszy wjechali do Kalandinu, piastował straż, przyczajony za krzakami u wejścia do zagłębienia. Spostrzegł dwóch konnych, którzy wyruszyli z pierwszego oddziału w kierunku ukrytych. Mogli to być dowódcy. Gdy zbliżyli się, rozpoznał w nich Rougińczyków, zapewne Gradejczyków. Odziani w zbroje, jechali prosto do wąwozu. Nakazał absolutną ciszę i polecił trzymanie broni w pogotowiu. Nieznajomi zatrzymali się kilkadziesiąt kroków od zamaskowanych. Rozmawiając ze sobą, podjechali w pobliże miejsca, w którym przebywał zaczajony Gerun. Ten zastygł w bezruchu.
Siedzieli na koniach tuż za kępą krzewów ledwie zasłaniających zamarłą drużynę. Mówili o ruchach wojsk w Kalandinie, z których jasno wynikało, że wszystkie one mają rozkaz powrotu do Gradonu. To ucieszyło obecnych – otwierała się bowiem droga do granicy. Ale nagle jeden z mówiących napomknął o pewnym oddziale, który pojechał na zachód; zląkł się podsłuchujący, że chodzi właśnie o nich. Jeden z Gradejczyków wskazał na wąwóz, ale drugi powiedział, że nawet, jeśli tam się ukryli, to we dwójkę są wobec nich bezsilni. „Lepiej nie sprawdzajmy” — rzekł jeden z nich. „Może masz rację” — odpowiedział drugi. — „Urugel wydał nam przecież rozkaz nie atakowania nikogo. Jeżeli się zdradzimy, oni na nas uderzą i jak to będzie wyglądać, że nasi Dzicy zaczną uciekać?” „No właśnie, co powie Zaufany Urugela? Skatuje nas do nieprzytomności. Słyszałem, jak rozmawiał z drugim takim.” „Co mówili? Podsłuchałeś ich?” „Tak. Podobno nasz władca miał spotkanie z tajemniczą osobistością, która znajdowała się w pewnym specjalnym miejscu.” „Przecież Urugel przebywał wtedy w swojej wieży.” „Nie znasz go? On jest na tyle opętany, że spotyka się chyba z samym diabłem. Mówili, że po tym zajściu był bardzo zły i powiesił paru naszych.” „Gradejczyków?” „Tak, zajęli się ich ciałami Zaufani w kapturach. Zastanawiam się, dlaczego nie wolno nam zabić tego człowieka, z którym on się wtedy widział. Zaufani mówili, że ten ktoś wtedy uciekł i dlatego nasz pan się wściekł.” „Może obawia się, że ów człowiek potrafi zabijać tak, jak on sam? Chętnie bym się do takiego dołączył, może zrobiłby porządek z przeklętymi Zaufanymi.” „Co ty mówisz; to ma być powód, dlaczego nie wolno go atakować? Na pewno jest to jakiś szpieg i ma ważne informacje dla Urugela. Podobno wczoraj władca mianował dwóch nowych Zaufanych. Może tego człowieka również namówi?”„Wątpię. Podobno jest to ktoś kierujący się dobrymi intencjami. Jeszcze nie dostatecznie nawiedzony jak cała zgraja sługusów Urugela.” Rozmówca splunął. „Może zakończymy już te nasze zwierzenia?” „Boisz się, że ktoś nas podsłuchuje?” Spojrzeli na wąwóz. „Może masz rację” — odpowiedział sam sobie pytający. „Mnie chodzi o Zaufanego” — odpowiedział drugi. „Skąd miałby wiedzieć?” „Oni dużo wiedzą. Ten mój były przyjaciel czasami przeraża mnie swoimi możliwościami.”
Zawrócili do swoich. Gerun odetchnął z ulgą. Nakazał czekać, aż tamci zupełnie znikną. Gdy nie było już ich widać, wyszli z kryjówki po godzinie czekania. Korzystając z okazji postoju, zjedli posiłek i ruszyli w dalszą drogę. Gerun dokładnie powtórzył podsłuchaną rozmowę, pomijając tylko niektóre szczegóły, dotyczące Zaufanych.
Po posiłku obrano kierunek na skrzyżowanie dróg. Nie obawiali się już spotkania z wojskami nieprzyjaciela. Nie minęło dwadzieścia minut i znaleźli się na rozstaju. Biegły stąd cztery trakty. Mocno wydeptany ku północy, podobnie mocno na południowy wschód, do Urbidionu, nieco mniej na południe, do Kaldenu, i prawie wcale na wschód, do Tumpirougu, odległego ponad sto mil stąd. Wokoło piętrzyły się potężne kurhany, świadczące o stoczonej tu niegdyś wielkiej bitwie. Przypomniał sobie Gerun słowa mnicha mówiącego o niejakim „poświęceniu sobą pola bitwy.” Kaldeńczycy wspomnieli, że znajdują się w miejscu, gdzie stoczono największy bój Pierwszej Wojny Północnej.
— Niech spoczywają w pokoju — powiedział Meken, widząc żegnającego się króla.
Zamierzchłe pobojowisko zostało za nimi. Góry zrobiły się teraz wyższe i zdawało się, że widzą w nich odległe odblaski. To zapewne miasta Gradonu, położone w kotlinie górskiej, oznajmiały swoją obecność wizytatorom.
W pewnej chwili pojawił się ktoś przed nimi. W stroju rycerskim, na koniu. Uniósł ręce i coś jakoby się wydarzyło, po czym obrócił wierzchowca i pognał z powrotem w stronę Gradonu. Runel ukrył twarz w dłoniach.
— Co ci się stało, dowódco? — pytali żołnierze.
Ten odsłonił twarz, ale nic szczególnego na niej nie miał.
— Nic nie widzę — powiedział. — On oślepił mnie swymi czarami.
— Ja ci pomogę — zaproponował Gerun. Wyjął kopertę, znalazł odpowiedni fragment i przeczytał.
— To zaklęcia! — krzyknął Runel. — To, z czego słyną Zaufani!
— I co, już widzisz?
— Widzę!! Ale mam jakieś halucynacje.
— Co to było, królu? — zapytali prawie równocześnie Meken i Halen.
— Broń Kapturników — odparł z dumą.
— Źle się czuję — oznajmił Runel. — Widzę, jakby wszędzie ktoś się mordował.
— Możesz jechać?
— Tak, Wasza Królewska Mość.
— Mów mi tak, jak oni — pokazał na Lendejczyków. — Po imieniu.
Ruszyli dalej. Kaldeńczyk nie wspominał już o halucynacjach.
Nagle ten, który przed chwilą niespodziewanie się zjawił, ukazał się ponownie. Tym razem za cel obrał sobie Geruna. Jął mówić coś, ledwie słyszalnego na odległość, a tamten począł czytać wersety z koperty. Czasami zdarzało się obecnym odczuć coś dziwnego. Sięgnął Rycerz do schowka i wyjął Klejnot, skradziony z Zundelu. Wtedy przeciwnik natychmiast zaniechał deklamacji i oddalił się.
„Skąd wie?” — pomyślał zszokowany Rycerz. — „To musi być Zaufany Urugela.”
— Nie ścigajmy go — rozkazał.
Tak więc pojechali dalej, niejako podążając za nieznajomym.
Górzystość terenu dawała się odczuwać nie tyle poprzez widok rosnących ponad horyzont szczytów, co przez coraz większą pagórkowatość podłoża, po którym biegła droga. Za jednym z nich ukazał się imponujący widok. Między dwoma masywami i niezwykle stromymi zboczami biegł mur z wieżyczkami, będący granicą miasta Radigel. Droga prowadziła do masywnej bramy z potężnymi wieżami. Cała konstrukcja przypominała niewielki zamek. Nigdzie nie widzieli żywego ducha, więc postanowili zjechać na dół. Gerun sądził, że Urugel cofnął wojska, by pozwolić mu swobodnie przejechać do siebie…
Pod bramą, wykonaną z potężnych bloków skalnych, zdolnych do rozsuwania się na boki, leżały trzy ciała. Dwa pomordowanych zwiadowców, których podsłuchiwał Gerun i jedno spotkanego niedawno sprawcy chwilowej ślepoty Runela. Dwa skatowane niemiłosiernie, odarte z szat, jedno nienaruszone, niepozbawione nawet zbroi.
Nakazał król zatrzymać się wszystkim i sam podjechał do trupów. Zsiadł z konia, aby uważniej przyjrzeć się zamordowanym. I nagle jeden z nich zerwał się i rzucił oszczepem w stronę Geruna! To był ten, którego niedawno spotkali. Całkowicie zaskoczony i przerażony Rycerz wyciągnął swój miecz i, przyskoczywszy do konia, chwycił tarczę. Przeciwnik zamierzył się do ciosu i diamentowe ostrze oszczepu wybiło dziurę w tarczy. Jej właściciel uderzył, ale oręż tylko porysował płytową zbroję tamtego. Wróg począł zadawać razy, jeden za drugim, słabe, ale za każdym razem groźne. Część z niech spoczęła na tarczy i zbroi Rycerza, który zamierzał się do przecięcia broni wroga, nie mogąc dosięgnąć tułowia. W końcu oszczep pękł, cięty diamentowym mieczem, ale oto przeciwnik dobył własnego miecza, niezwykle ciężkiego. Nagle upadła obok walczących rzucona przez Mekena kopia. Uchwycił ją Rycerz, ale, schylając się, otrzymał cios złamanym szpikulcem oszczepu, który mocno zadrasnął mu skroń. Syknął z bólu i momentalnie uskoczył w tył, trzymając już lewą ręką kopię, porzuciwszy wcześniej dziurawą tarczę. A podniósł ją przeciwnik, który z całych sił zamachnął się ciężkim mieczem, wytrącając potężnym ciosem Miecz Dumy z rąk Rycerza. Ten przerzucił kopię do prawej ręki i, cofnąwszy się, wziął rozpęd i ugodził tamtego w pierś, powalając go na ziemię. Ale zbroja wytrzymała i wybrzuszenie pod szyją zatrzymało szpic w drodze do gardła. Zwycięzca wymierzył ostateczny cios w głowę upadłego. Ale wstrzymał się, poczuwszy przewagę, która napoiła go okrutną pychą. Wyjął wolną ręką kopertę i zawołał:
— Poczujesz mą siłę, sługusie Urugela!
Nieznajomy rzekł do niego: „Głupcze! Zachciewa ci się okultyzmu! Ja ci pokażę!” i coś na kształt ognia zionęło w wyobraźni na Rycerza. Odepchnięty, cisnął kopertę na ziemię i sięgnął po oba Kolczyki. „Wolę siłę potężniejszą niż te kuglarskie gusła!” — rzekł. Przeciwnik, widząc, na co się zanosi, zawołał:
— Daj mi Go!!! Ty zabójco Zargana!!!
Ale Rycerz nie chciał dać. Wstał i już zamierzał posłużyć się skradzionym Klejnotem, gdy wróg nagle rzucił się do bramy i wpadł w szczelinę między głazami, i zniknął w ciemnościach. Lendejczyk schował Kolczyki, odetchnąwszy z ulgą. Chciał podnieść kopertę, ale rozmyślił się. W tym momencie głazy rozsunęły się i oto ukazał się za bramą oddział Dzikich, który ruszył konno na obecnych. Błyskawicznie podniósł Gerun Miecz Dumy, wsiadł na konia i rzucił się galopem z powrotem ku Kaldenowi. Bez wahania uczynili to samo Meken, Halen i Kaldeńczycy. Frontalny wjazd do kraju Urugela to nie był najlepszy pomysł. Zza wrót wyjechało wojsko Gradonu, które liczyło dziesięć tysięcy zbrojnych.
Popołudniowe słońce oświetlało komnatę w zamku. Lucen, zupełnie już zdrowy, rozmawiał z lekarzem na różne tematy. Jak się okazało, ów medyk interesował się postępowaniem nieprzyjaciela i gromadził przeróżne wiadomości na temat żołnierzy Gradonu. Dowiedział się Lendejczyk o hierarchii tam panującej: na czele stał Urugel Pierwszy Zły, jemu podlegali Zaufani –¬ okrutni ludzie praktykujący magię, którzy dawno już porzucili dobrą drogę i których wciąż przybywało, przychodzili bowiem z południa, w tym z Kaldenu; niżej w hierarchii stali dowódcy, zwykle Gradejczycy, którzy co prawda musieli słuchać rozkazów Zaufanych, ale wiedli w miarę dostatnie życie; jeszcze niżej znajdowali się Dzicy, będący zwykłymi żołnierzami i znajdujący się pod wielką presją mężów w kapturach i gradejskich zwierzchników. Najniżej znajdowali się jeńcy, pochodzący z różnych krain, służący jako niewolnicy i pracujący dla gradejskiego imperium. Tyranię utrzymywała osobista potęga jednego człowieka – Urugela, który dysponował nieopisaną władzą zabijania i jego obecność na bitwach zawsze pociągała za sobą nagłą śmierć wielu ludzi, nie ugodzonych żadną materialną bronią… W Gradonie nie było kościołów. Panował tam zlepek resztek Chrześcijaństwa, praktykowanego wśród starszych Gradejczyków a zakazanego przez Zaufanych, mających własną wiarę, przeciwną do Chrześcijaństwa i próbujących narzucić ją Dzikim, powoli rezygnującym z pogaństwa, a przechodzącym na, jak to wyraził ów pobożny lekarz, „nowe pogaństwo”. W pewnym momencie Lucen przerwał mu wywód i opowiedział skrywane przed Gerunem szczegóły swego spotkania z Zaufanym jeszcze przed wizytą w Kalandinie.
— Gdy na chwilę odzyskałem przytomność, ujrzałem nad sobą zrozpaczonego Geruna. Usiłował pomóc mi poprzez deklamację tajemniczych słów z ukrywanej przed nami koperty, ale nie zgodziłem się na to. Wiedziałem, że dobrze czynię. Powiedziałem mu to, co uznałem za słuszne: aby pokonał Urugela. Myślałem o powrocie do Lendionu, zebraniu armii i wspólnym z Zundionem i Donarlinem zaatakowaniu Urbidionu a potem Gradonu. Ale nie zdążyłem już tego powiedzieć… Gdy już straciłem przytomność, przydarzyło mi się coś w rodzaju snu; poczułem, jak uchodzę z ciała i, nic nie widząc ani słysząc, dokładnie wiedziałem, co dzieje się dookoła mnie. Czułem, że król czyni coś porywczego, szaleńczego i próbowałem zawołać go tak, jak człowiek woła czasami we śnie, choć nikt go nie słyszy. Ale ten stan się skończył i wróciła mi przytomność; zapewne zadziałały lekarstwa. Okazało się, że Gerun usłyszał… Zachowałem to przed nim w tajemnicy. Gdy wymienialiśmy się potem sekretami, liczyłem, że w zamian wyjawił mi to, co sam skrywał przede mną, ale nie udało się go do tego nakłonić.
— Nie wiem, co ci się przydarzyło, ale wydaje mi się, że nie były to czary. Ty sam wiesz to najlepiej.
— Wiem. Ja chciałem jak najlepiej i myślałem tylko o Bogu i o naszym królu. Mimo iż wydawało się to nadzwyczajne, nie było złem, gdyż mogło to być działanie Opatrzności, a nie magii.
— Wiesz, Lucenie… Ty chyba jesteś dobrym człowiekiem. Może w przyszłości, jak twój pan… rozprawi się z Urugelem, może wtedy pójdziemy do Istinionu a nawet Tumpionu? Tam ludzie przestają wierzyć w Boga.
— Jak to? Są tam Kapturnicy?
— Nie. Tam wielu mieszkańców nie wierzy w nic. Od czasów Drugiej Wojny Północnej, w czasie której dokonano wielkiej zbrodni… Nie pytaj mnie, jakiej, gdyż nie znam szczegółów. Ale wiem, że ci, którzy rządzą samym Tumpionem, podobnie jak Zaufani, narzucają swą nie-wiarę Isteńczykom. Tutaj, w Gradirougu, Kaldeńczycy sami może nawrócą ludzi z Gradonu. Tam – nie. Gdy tylko Jego Królewska Mość wróci, wyruszymy wyzwolić Tumpiroug…
— Jego Królewska Mość wrócił!
To rozległ się głos gońca, który zdyszany stanął w drzwiach.
— Olbrzymia ilość sił Gradonu nadciąga na Kalden. Tym, którzy rano wyruszyli na północ, udało się powrócić. Będzie walka o miasto, jakiej dotąd nie było. Jego Królewska Mość prosi Lucena, aby się do niego udał.
Spotkali się w wieży ratuszowej. Gerun i jego towarzysze, którzy uszli niezwykle licznej pogoni, opowiedzieli naprędce o wyprawie do bramy Gradonu, informując o ilości wojsk, które nadciągają, aby zdobyć Kalden. Wszyscy dowódcy poszli formować garnizon obronny. Widzieli przez okno nadciągających konnych Gradonu. Zjawić się mogli pod murem za pół godziny; tyle udało się uciekającym przybyć przed czasem.
Safen poprosił Geruna, aby pozostał w mieście na czas oblężenia, gdyż wszelki wypad poza jego mury groził teraz śmiercią. Ten zgodził się. Ale Meken, Halen i Runel chcieli wyjść na mur lub obsadzić którąś z wieżyczek, by oglądać przebieg walk i w razie potrzeby wspomóc obrońców. Ponadto Lucen zaoferował się jako kusznik. Nie udało się ich przebłagać, aby zostali w zamku.
Rozpoczęło się oblężenie. Dzicy podjechali do murów i zaczęli okrążać miasto. Kaldeńczycy obsadzili wszystkie wieżyczki i rozpoczął się obustronny ostrzał z łuków i kusz, a także ciskanie oszczepów. Gdzieniegdzie nieprzyjaciel ustawiał drabiny, ale obrońcy dzielnie niweczyli wszelkie próby zdobycia ściany. Straty w szeregach wroga mocno przewyższały straty oblężonych.
Przybyli dowódcy gradejscy i Zaufani. Sytuacja nieznacznie się zmieniła. Napierając na tyły własnych wojsk, zmuszali Dzikich do parcia naprzód.
W jednej z wieżyczek znajdowali się Halen, Meken, Runel i Lucen. Ten ostatni, walczący przy użyciu kuszy, wybierał za cel dowódców i Kapturników i rzadko kiedy chybiał. W pewnym momencie podjechał pod mur osłonięty ciasno przez Dzikich przedstawiciel tych drugich. Patrzył w stronę wieżyczki i zdawało się, że dostrzegał w niej Lucena, który szykował się już do zwolnienia naciągu kuszy. Strzelił, ale trafił w Dzikiego, a jego miejsce zastąpił drugi, szczelnie zasłaniając Zaufanego, w którym Lucen zdążył rozpoznać kogoś, kogo już kiedyś widział. Ten ktoś pomachał ręką w stronę kusznika i zawołał:
— Znów się widzimy!
A był to Alkelien, który zaśmiał się szyderczo:
— Gdzie twój pan, głupcze?! Chyba pomyliliście szeregi wojsk!
Padł kolejny strzał z kuszy, ale znów trafił Dzikiego.
— Ha!! Patrzcie, kim zostałem! Tylko jeden z was naprawdę otrzymał to, czego chciał! Jeszcze się z wami zobaczę, włóczędzy! Pa!!
Tymczasem Gerun opuścił ratusz. Szedł w stronę zbrojowni, by wybrać sobie i swoim przyjaciołom broń, gdyby sprawy poszły bardzo źle. Zdawał sobie sprawę z tego, że ściągnął niebezpieczeństwo na Kalden. Obiecał sobie, że gdy tylko uda się odeprzeć atak, wyprawi się inną drogą do siedziby Urugela, choćby miał przedzierać się przez góry.
Po drodze został zatrzymany przez pewnego człowieka, który zawołał na niego po imieniu.
— Nie znam cię — rzekł do niego król.
— Wiem, kim jesteś i co posiadasz. Przyszedłem, aby coś ci oznajmić.
— A kim ty jesteś?
— Nieważne. Może zrozumiesz, gdy już usłyszysz. Znasz Górę Klasztorną? Nie pytaj. Słuchaj. Urugel nie ma dwóch Kolczyków. Czwarty Kolczyk zaginął gdzieś na wschodzie. Niemożliwe, żeby on go odnalazł. Jeżeli chcesz go pokonać, musisz urosnąć w siłę. Pamiętaj, że to, co silniejsze, lepszym jest.
— Dzisiaj pozbyłem się czarów.
— Owszem. Tych deklamowanych. Teraz słuchaj tego, co ci powiem.
— Mów.
— Zabij Urugela! Zabij Urugela!! Zdobądź druzgocącą przewagę i zmiażdż go. A potem zawładnij całym Rouginem… Są takie miejsca, gdzie zdobędziesz potęgę. Zapamiętaj: jaskinie w Urbidionie i wschód. Tam możesz odnaleźć Kolczyk. A nawet coś więcej… Ten pierścień, który masz… On tobie pomoże… Na wschodzie są… smoki. I pamiętaj. Miecz Dumy. Deskates.
— Gerunie! — to zawołał Safen, który właśnie nadbiegł. Nieznajomy odszedł. — Gerunie, wróg w mieście!! Dowódcy kaldeńscy walczą na polach z Dzikimi! Gerunie, jest bitwa! Bitwa!! Poświęć się dla nas!!
— Nie rozumiem.
— Tylko ty nas uratujesz! Ciebie pragną słuchać! Kaldeńczycy chcą uwierzyć, że Lendiroug jest z nami! Obierz dowodzenie! Błagam cię!
— Mam was poprowadzić?
— Tak!! Jeden z oficerów mówił o samotności, o zapomnianym i opuszczonym Kaldenie. Zaraz potem poddał oddział. Pragnę uniknąć dalszego defetyzmu. Tylko ty możesz pomóc!
— Nie. Nie będę dowodził. Lepiej będzie, jeśli sam zabiję Urugela. Dzisiaj użyję mojej tajnej broni, jeśli tylko go znajdę…
Safen odjechał, rzuciwszy przekleństwo. Pomiędzy domy wjechali Dzicy. Miasto walczyło. Rycerz pobiegł do stajni. Chciał uciec stąd jak najprędzej. Po drodze usłyszał pędzącego Kaldeńczyka, który wołał: „Zdrada! Kaldeńczycy poddają się! Wszystko zdobyte!” Rycerz prędko odnalazł swego konia. Myśl o przyjaciołach przerażała go bardziej niż o poddaniu się Kaldenu. Bez nich nie byłby w stanie przedrzeć się o własnych siłach do stolicy Gradonu. Dosiadł wierzchowca i zabrał ze sobą dwa pozostałe – te z Pernatu – i jeszcze trzy inne. Skierował się w stronę wieżyczki, gdzie przebywali jego kompani. Widział ich tam: jako jedyna jeszcze się broniła. Pod nią dzielnie walczył oddział kaldeński. Lecz oto nagle zobaczył Safena, który podjechał do dowódcy oddziału. Widział, jak rozmawiają ze sobą. Nagle oficer odepchnął Safena i pokazał mu ostrzem miecza, że ma się oddalić. Następnie rzucił broń i uniósł ręce. To samo uczynili jego żołnierze. Dzicy wstąpili w szeregi kaldeńskie i poczęli wiązać poddający się oddział.
Nagle zastąpił Rycerzowi drogę Zaufany. Był nim Alkelien. Rycerz zastopował konia i poczuł wnet, jak świat dookoła niego się kręci. Czuł, że coś uderza go z różnych stron. Stracił oddech. Trwał tak może z minutę. Zdobył się na wyciągnięcie miecza, którym ciął napastnika w rękę. Alkelien sam dobył drugą dłonią sztyletu i wymierzył w swego przeciwnika. Wtedy ten, podjąwszy tragiczną decyzję, wyjął Kolczyk i zapragnął jego użycia. Zląkł się Alkelien, ujrzawszy, co tamten wyczynia i czekał w przerażeniu… Padł z konia na ziemię. I podobnie jak runął mur nieopodal, podobnie runęła kolejna bariera moralna, którą zburzył Rycerz. Już się stało. Już wstąpił do innego świata, już poczuł obcą siłę, przywołaną przez nowo użytą tajemną broń.
Ujrzał Rycerz, jak Dzicy szturmują wieżę, a u jej podstawy masowo mordowani są jeńcy Kaldeńscy. Oddział nieprzyjaciela wdarł się przez pobliski wyłom i popędził w stronę ostatniego broniącego się zastępu, którym przewodził Safen. Jednocześnie pierzchły Rycerzowi konie, zabrane ze stajni. Kilku Dzikich ruszyło w stronę posiadacza Kolczyka. Ten zechciał uśmiercić jednego z nich i tamten umarł ze strachu przed przywołaną mocą. Pozostali zsiedli z koni i uklękli przed zabójcą. Ale on ruszył w stronę wyłomu, zobaczywszy, jak żołnierze spod komendy Safena złożyli broń, a ich dowódca przebił się własnym mieczem w szaleńczym akcie zwątpienia. Rycerz nie zważał już na przeciwników przed sobą; pędził do wyrwy, przedzierając się przez szeregi nieprzyjaciół, ufając Kolczykowi jak opętany, przez co niektórzy myśleli, że jest samym Urugelem.
I przedarł się na wolność, na zewnątrz samotnego miasta, które przez ową samotność zginęło.
I nie ujrzał egzekucji dokonywanej na członkach załogi wieżyczki i okolic. A pierwszy zamordowany został Halen…
|