CZĘŚĆ III - OSTATNIA BITWA
Cudowna Podróż
Opuścił Lucen wzrok. W tym właśnie momencie zrezygnował z bezowocnych prób przedostania się do zasypanego przyjaciela. Całym sercem pragnął kontynuować przerwane zmagania z okrutnym losem, lecz rozsądek wziął górę. Wiedział, że należy zaakceptować tę nową rzeczywistość; skoro nie udało się jej odmienić, więc widocznie tak miało być.
Nie odnalazł Geruna, króla Lendirougu, zagrzebanego pod gruzami zniszczonej fortecy.
Gorący powiew przyjemnego południowego wiatru ukoił ból ostatniego z dwóch członków wielkiej wyprawy rozpoczętej jeszcze w Lenderze. Lucen przełamał ostatecznie rozpacz rozstania, przepełniając nadzieją wilgotne od łez oczy. Te skierowały się z powrotem w dal, ku północy, ku nowemu celowi ich wędrówki, gdzie mieściły się kraina dobra i rejon zła, czyli ta wyrazistość, której tu, na tym pustkowiu, brakowało. To właśnie ten kierunek pierwotnie obrał Gerun, gdy pewnego poranka wyruszyli na przygodę, która bardzo zbliżyła do siebie jej uczestników.
Na zgubę Kaldenu i Istenu. A biorąc pod uwagę późniejsze podążanie na południe, także Mekena. …I Kolczyków, narzędzi Złego. To dzięki ich zniszczeniu utrwalony został nowy cel, wybrany jeszcze przed przybyciem do tego miejsca refleksji i zagłady.
Pomyślał Lucen o pewnej wątpliwej możliwości ocalenia Geruna i Runela. Istniała szansa, że mogli zdążyć uciec przed wybuchem, zagłębiając się do korytarza prowadzącego w głąb góry. Tamże w ostatnich chwilach ujrzał swego przyjaciela i właśnie ta świadomość rozpromieniła oblicze Lendejczyka. I pozwoliła mu spokojnie zasnąć.
Nawoływania w obcym języku obudziły nieczujnych wartowników zmęczonych przeżyciami dwóch dni i jednej nocy. To kilkudziesięciu nieznajomych, odzianych w brudne od piasku i kurzu szaty, krzyczało na Lendejczyków, zaskoczonych tym spotkaniem. Ci przyjrzeli się uważnie nerwowym osobnikom i potwierdziły się ich przypuszczenia: oto przechodziła obok nich karawana Czerwonych, teraz o skórze prawie czarnej z uwagi na cień rzucany przez góry na zachodzie.
Jąkane zbitki słów i nerwowa gestykulacja najstarszego z nich spotkała się z całkowitym niezrozumieniem ze strony Rougińczyków. Jedyne, co doszło do nich z tego wszystkiego, to fakt odebrania im broni. Nie musieli długo czekać, aby tamci zorientowali się co do różnic między sobą a Rougińczykami. Jednakże wydawało się, że akurat ci mieszkańcy pustyni nigdy wcześniej nie widzieli nikogo z północy. Może dlatego właśnie darowali życie Rougińczykom.
Domniemany przywódca rozkazał na migi podnieść się leżącym. Przestał krzyczeć, poznawszy nieco wcześniej niż jego towarzysze, że spotkał się z niezrozumieniem. W chwilę potem otoczono stojących, wyciągając ku nim pakunki z ich własnym jedzeniem. Tamci przyjęli poczęstunek, ale gdy chcieli napić się wody z beczki, dano im tylko kilka łyków, gdyż, jak się okazało, naczynie zostało prawie całkowicie opróżnione, kiedy spali. Czy to nieznajomi wypili zawartość, czy może sama się wylała, nie wiedzieli.
Po tym niecodziennym obiedzie do znajdujących się nadal wewnątrz okręgu podszedł starzec ubrany w najbardziej schludną szatę i, rozglądając się wokół oraz obracając na bosej pięcie, jął wymachiwać rękoma, pokazując tereny północne. Limon zerknął na bratanka i odpowiedział dowódcy wskazaniem tego samego kierunku. Na to czekali Czerwoni. Odstąpili od Lendejczyków i ruszyli w drogę, nakazując im podążyć za sobą. Ci, pozbawieni własnego bagażu, ale wolni od ciężarów, postąpili za poleceniem tubylców.
Dopiero teraz zdali sobie sprawę z czegoś, co wcześniej zupełnie uszło ich uwadze: znikły konie, spokojnie odpoczywające jeszcze przed nastaniem nocy. Gospodarze pustyni nie przywłaszczyli sobie żadnego. Albo same uciekły, albo zostały przepędzone. Albo ktoś je zabrał i odjechał.
— Nie pogrzebaliśmy zmarłych — stwierdził nagle Limon. — Nie wypada, aby grobem dla króla były ruiny.
— Nie wiemy, czy zginęli — odpowiedział Lucen.
— Podziwiam twoją nadzieję. Ale bądź co bądź, uczyni to kiedyś cały Lendion, gdy po tradycyjnym czasie oczekiwania na jego powrót władzę obejmie ktoś inny.
— Nie chciałbym wtedy tam być…
Zamilkł, ujrzawszy przed sobą świeże ślady kopyt, prowadzące na wschód. Stryj zauważył, że ilość dołków odpowiada czterem wierzchowcom, którymi tu przybyli.
— Musiały jednak uciec przed tymi dzikusami — stwierdził.
Gruzy zburzonego fortu zostały w tyle i skryły się za wzniesieniem, stokiem którego teraz schodzili. Pod urwiskiem po lewej leżały sterty kamieni, niegdyś ścielące strome zbocze, a teraz przypominające śmiałkom o niebezpieczeństwie lawin. Ale pustynni wędrowcy, wytrwalsi podróżnicy od samego Lucena, bardziej doświadczeni w pokonywaniu niebezpieczeństw i zapobieganiu im, czuli się pewnie w tym, co robili.
Mimo iż cień gór znacznie się wydłużył, zapowiadając rychłe nadejście nocy, nie zaprzestali marszu, jakby koniecznie chcieli dokądś dojść przed nastaniem zupełnego mroku. Nie pozostało nic innego, jak tylko zaufać przywódcy.
Wędrowali wspólnie, dążąc do tego samego celu, jednakowego dla Czerwonych i Białych… Mrok gęstniał coraz bardziej. Wzajemne spojrzenia zdradzały raczej przyjaźń i zrozumienie niż wrogość. Tubylcy podali nawet na życzenie swych podopiecznych wodę do picia, racjonując jednak jej dawkę. Kiedy ci gasili pragnienie, Limon potknął się o kamień, nic prawie nie widząc w ciemnościach nocy. Wtedy zapalono małą pochodnię, krzesząc ogień z iskier krzemienia. Czerwoni powiedzieli coś do Lendejczyków, a tym wydało się, że są zapewniani, że to już blisko… Lendejczycy zdali sobie sprawę, że natura ludzi jest w gruncie rzeczy podobna pomimo różnic obyczajowych czy zewnętrznych.
Tak, jak zapewniono, przystanęli na szczycie wzgórza. Było ono tak wysokie, że dało się zeń dojrzeć ciemny zarys ostrych kształtów ruin – domniemanego grobu króla Lendirougu – niewielkich wprawdzie z tej odległości, ale wyraźnie odcinających się swym kolorem mroku od rozgwieżdżonego nieba. Jednocześnie na północny wschód od patrzących szerzyła się swą rozległością dolina, której dno zdobione było wstęgą rzeki. Tamże jaśniały dwa punkty, być może osady. Wedle tego, co wiedzieli Limon i Lucen, kraina ta została zapomniana przez Rougińczyków. Lecz za ową dolina, na płaskiej linii horyzontu, mieszkali już ich rodacy, teraz zjednoczeni, ale niepewni przyszłości, tak obiecującej po wspaniałomyślnych czynach Geruna, za to tak możliwej do utracenia poprzez groźbę agresji wojsk z północy, dowodzonych przez dwa sprzymierzone państwa, których mieszkańcy mieli magię za przewodnika, czarownika za króla i Kolczyk za obrońcę.
Czy wędrowcy pustyni i mieszkańcy pobliskiej krainy zdawali sobie z tego sprawę? Zapewne nie. To, co wydarzyłoby się poza granicami ich włości, miałoby niewielki nań wpływ. Czy aby na pewno? Nie pocieszała Lucena ta spora odległość od granic Zatroskanego Królestwa. Już sama obecność jego tutaj, mieszkańca stamtąd, przynosiła tamtejsze sprawy w to pustynne miejsce. A może faktycznie tylko on i stryj przynależeli duchowo do świata-nie-stąd?
W tym momencie w narastającym znikąd napięciu niewytłumaczonego przypływu grozy dojrzał patrzący oczami wyobraźni zagładę rougińskich posiadłości. Oto nadciągali żołnierze nieprzyjaciela, bezcieleśni, bezduszni, bezpostaciowi, obserwowani jako bezosobowe uosobienie lęku, tworzący wielkie szyki, oddziały i armie przerażenia, nacierające na południe, na niewinną i spokojną dolinę, niosące ze sobą nieznany demoniczny powiew niewytłumaczalnej na ziemskim świecie absurdalnej rzeczywistości magii, niedorzecznej w swej istocie, ale prawdziwie ucieleśnionej… Widział też statek, a na jego pokładzie czarniejsze niż noc postacie Zaufanych, otoczone latającymi cieniami-nie-znanymi-tej-ziemi. Płynął na wschód, na wschód, ku zamorskiej Ojczyźnie, transportując na swym pokładzie coś, co zawitało do Rouginu jakiś czas temu, a teraz zawładnęło całym Wybrzeżem jako główny beneficjent tej wojny. I wzięło sobie za cel zniszczenie prawdziwego Domu…
…na razie tylko w wyobraźni Lucena.
— Przede mną ważne zadanie — powiedział bardziej do siebie niż do kogoś. — Będę kontynuować misję mojego przyjaciela, Geruna Wspaniałomyślnego, ratując nas wszystkich od zagłady. Uczynię, co będę w stanie — przerwał, po czym a zwróciły się ku niemu oblicza zarówno Limona, jak i Czerwonych, jakby rozumieli, co mówi. — Zaniesiemy zioła dla naszych wojsk do Klasztoru na Górze. Tak polecił nam król. Co stanie się później, zobaczymy. Może czekają nas niezwykłe przygody czy to w drodze do celu, czy to po jego osiągnięciu… Ufam, że nasze czyny oddalą tę wizję zniszczenia… Czeka nas wielki czas.
— Aleś to rzekł — odezwał się Limon. — Na sam początek pójdziemy do tej doliny, a wcześniej pożegnamy się z gospodarzami. Podziwiam twoją troskę o kraj. Wiedz, że i ja chętnie wypełnię ten szlachetny obowiązek.
Zamilkł, po czym dodał jeszcze:
— I nie strasz mnie takimi nagłymi przemowami. Chyba coś cię przestraszyło.
— Lepiej, byś nie wiedział, co — odparł Lucen.
Przerwali rozmowę, gdyż postój właśnie dobiegł końca. Poczęli schodzić zboczem prosto w mrok północy. Znużeni marszem po ciemku wyczekiwali prawdziwego odpoczynku, podobnie zresztą jak dzieci, próbujące wejść mężczyznom na plecy, by ci ponieśli je tam, dokąd sami uparcie dążyli. W pewnym momencie przywódca zatrzymał się, nakazując wszystkim zachować ciszę. Gasnący gwar stopniowo zastępowany był przez szum poblisko płynącej wody. Powtórnie wzmogły się głosy, tym razem wyrażające radość z tego, co zaraz miało nastąpić. Nawet Lendejczycy uśmiechnęli się, zgadując jakoby, że zakończył się wyczerpujący pochód.
W istocie, tak właśnie się stało.
Silne szturchnięcie obudziło Lucena. To stryj potrząsł nim i, przytknąwszy palec do ust, nakazał milczenie. Wokoło spali twardym snem Czerwoni. Nawet wartownik drzemał, wsparty o świeżo napełnioną beczkę z wodą. Limon nie musiał tłumaczyć siostrzeńcowi, co należy czynić; ten, zachowując największą czujność, bezszelestnie podniósł się ze szmaty służącej za posłanie i razem jęli przekradać się pomiędzy obozowiczami. Jak się okazało, Limon zdążył wcześniej zabrać tamtym trochę pakunków z żywnością, nie chcąc angażować w to krewnego.
Jasność ze wschodu zwiastowała mający nastać zaraz świt. Pozwalała też bezpiecznie stąpać po z lekka oświetlonym podłożu. Inicjator ucieczki wybrał przejście w pobliżu legowiska mężczyzn, bojąc się nadmiernej czujności śpiących dzieci. Mężowie, obok których przekradali się, chrapali głośno, ani myśląc o wstawaniu.
Nagle jeden z nich podniósł się na łokciach, obudzony głośnym charknięciem swego sąsiada. Otworzył lekko oczy, ale, dojrzawszy tylko dwa cienie na tle różowiejącego się nieba, rzucił się z powrotem do snu, zasłaniając twarz rękoma.
Ukazał się potok, przechodzący między wzniesieniami. Trawiasta roślinność mająca za swych pasterzy rzadkie drzewa porastała oba jego brzegi. Szeroki na kilkadziesiąt stóp, dawał się przejść w bród. Nim minęli ostatniego Czerwonego, stanęli, unieruchomieni strachem. Strażnik patrzył na nich. Czekali chwilę na dalszy bieg wydarzeń, ale nic się nie działo. Z duszą na ramieniu kontynuowali ucieczkę, przeszywani świadomością nieustannej obserwacji człowieka mającego chwilową władzę nad ich losem.
Poczęli teraz brodzić w wodzie. Z każdą sekundą odczuwali coraz silniej fakt oddalenia się od nieprzewidywalnych mieszkańców pustyni. Po drugiej stronie znajdował się mały gaj, będący oazą w tej niegościnnej krainie. Zauważyli leżącego pod jednym z drzew śpiącego człowieka. Sieci i rybi zaduch wskazywały na jego zajęcie. Lecz nie on teraz zajmował myśli uciekających.
Okrzyk za plecami sparaliżował nocnych uchodźców. Obrócili głowy i ujrzeli pokazującego w ich stronę strażnika. Ten, upewniwszy się, że zwrócił na siebie uwagę, podszedł w pewne miejsce, podniósł pakunek z żywnością i pomachał nim w powietrzu, wypowiadając jękliwe słowa. Przekaz stał się zrozumiały. Limon mocniej ścisnął toboły z żywnością i, przyspieszając przeprawę, kontynuował ucieczkę, ku przerażeniu Lucena. Głośny pisk wartownika poderwał na nogi cały obóz. Czerwoni w jednej chwili uzbroili się w dzidy… i natarli ku potokowi! Lendejczycy nie oglądali się za siebie, ale wydarzenia stamtąd same ich dogoniły. Powietrze przeszył świst drzewców, lądujących tuż za i przed obdarzonymi wielkim szczęściem zbiegami. Nagły jęk bólu i panicznego strachu wzmógł się nieopodal. To ów nieznajomy, rybak, ugodzony włócznią, jęczał, oczekując litości. Na chwilę zrobiło się cicho, gdyż napastnicy zorientowali się w swej pomyłce. Limon chwycił Lucena za rękę, nakazując mu pospiesznie wykorzystać okazję. Bratanek nie posłuchał rady stryja. Zawrócił z powrotem ku wodzie, biegnąc do rannego człowieka. Czerwoni ponowili atak, tym razem kamieniami. Kilkakrotnie oberwawszy w zasłaniające twarz ręce przedostał się przez grad pocisków i przypadł do pokrzywdzonego, który miał przebitą drzewcem rękę. Osłonił go własnymi plecami.
W tym momencie mieszkańcy bezdroży zaniechali agresji. Bohater złamał dzidę i wyciągnął jej drugi koniec z ręki ugodzonego, ryczącego z bólu. Zdzierając sobie z nóg tkaninę odzienia, obwiązał nią krwawiącą ranę ofiary miotaczy oszczepów. Pozwalając tamtemu zawiesić się na swojej szyi, odszedł z nim do ukrytego między drzewami stryja. Ten miał łzy w oczach, zrodzone z podziwu dla odwagi byłego królewskiego sługi.
Podobnie jak stary dowódca Dzikich Pustyni.
Otoczeni przez czerwień wieczoru wkraczali do miasta Wekel, stolicy Weklatu. Uniesiona na znak przyjaźni dłoń informowała o pokojowym nastawieniu gości, choć sama obecność uratowanego od śmierci miejscowego wystarczała, by Pierwotni przyjaźnie przywitali wędrowców. Po nie kończącym się marszu w dół doliny wędrowcy zasługiwali na dobry odpoczynek.
Drewniane domy o gustownie dobranych barwach ścian i dachów, otoczone mieniącymi się niezliczoną ilością kolorów naturalnymi ogrodami, pośród których wiły się kamienne ścieżki zamiast zwykłych miejskich ulic zachwycały swą odmiennością lendejskich wizytatorów przyzwyczajonych do widoku budowli mocnych i wielkich. Jakkolwiek bledło to wszystko w miarę postępujących kwadransów, urok dnia zastępowany zostawał pięknem nocy, znanym tylko temu jedynemu miejscu. Zapalono pochodnie, każdą o innej pomarańczy płomienia. Ta właśnie miejscowość została dostrzeżona poprzedniego dnia ze wzgórza.
Ranny miał na imię Adalet. Szedł już o własnych siłach, poruszając szybko zdrowiejącą ręką. Doświadczył on bowiem niezwykłego działania uzdrawiających ziół, jakże obiecujących dla wojska Lendionu. On też opowiedział wybawcom opowieść o swoim kraju i wyprawach do jego granic. Zaskoczyło ich to, że władał językiem rougińskim, a właściwie jedną z archaicznych jego odmian, tą, którą posługiwali się pierwsi osadnicy zza morza. Weklat należał niegdyś do państwa nadmorskiego i Pierwotni, którzy nie chcieli mieszać się z przybyłymi, osiedlili tę dolinę, czerpiąc korzyści z sojuszu. Z czasem przejęli także język rougiński. Pewnego dnia wydarzył się wielki kataklizm. Zadrżała ziemia i cała prowincja doświadczyła śmiertelnego żywiołu. Pękały wzgórza na północnym wschodzie, na zawsze oddzielając dwie zaprzyjaźnione krainy ciągnącą się dziesiątki mil niepokonaną przepaścią. Podobno jej kraniec dochodził aż do Rzeki Pustynnej, do której wpadała Rzeka Weliańska, nad którą mieścił się Weklat. Wypływała ona zza rozerwanych gór na zachodzie.
Lucen, Limon i ich towarzysz wstąpili na kamienno-żelazny most pamiętający czasy starsze niż ten z Enoriatu. Stąd podziwiali panoramę osady Pierwotnych, a nowy znajomy opowiadał dzieje swej podróży na dno przepaści. Nie mieli już wątpliwości, iż jego nowe zajęcie nie wiązało się tylko z połowem ryb… W mieście znano go jako pustelnika, który często przemierzał wzdłuż i wszerz całą dolinę. Jakkolwiek nie był on kimś ważnym, spotykał się z powszechną życzliwością.
Po zejściu na ląd zagłębili się ponownie w labirynt barw. Czekali tam na nich uprzedzeni o ich przybyciu przedstawiciele miejscowych. Polecili podążyć za sobą do gospody, gdzie czekał na przybyłych posiłek.
Pochód zatrzymał się, gdyż Lucen wydał okrzyk zdumienia, ujrzawszy to, co pojawiło się nagle przed nimi. Niewysoka, acz bogato zdobiona rzeźbami, roślinami i światłami budowla, której wnętrze wypełniali radośnie śpiewający i tańczący wokół pewnego czegoś mieszkańcy miasta, nie zachwyciła serca Pielgrzyma Wielu Krain tak bardzo, jak to, co znajdowało się na niej i wewnątrz niej i to, czym była. Wszedł on do świątyni, odłączywszy się od towarzyszy i, przechodząc pomiędzy Weliańczykami, dotarł do centralnego ołtarza, przeniesionego tu niegdyś spod ściany. Na stole pośród chlebów i dzbanków z trunkiem stał pamiętający zapewne Ojczyznę Zamorską Krzyż! W co wierzyli ci radujący się tego wieczoru Pierwotni? Czy pamiętali jeszcze, co wypadało w tym miejscu czynić? Czy postać na Krzyżu stanowiła dla nich tylko jednego z wielu bogów, a może nie znaczyła nic? Rozejrzał się wokół i nie dostrzegł żadnej księgi. Jedyne, co przetrwało próbę czasu, to rzeźba. Nie znalazł nawet kapłana lub kogoś, kto temu przewodził. „Czy oni są jeszcze Chrześcijanami?” — pomyślał. Uśmiechnięte twarze przemykały Lucenowi w polu widzenia. Dostąpił nagle wrażenia, że nad tym miejscem nadal czuwa Opatrzność, obserwując Weliańczyków oddających Bogu hołd.
— Nie smuć się, kiedy Bóg-Człowiek dał ci Życie. Twoje zło nie zawróci cię z Podróży do Boga-Jestestwa.
Starorougińskie wyrazy brzmiały dziwnie w uszach Lendejczyka; może pozostałości mowy tych ludzi zmieniły też sens słów.
— Czy Bóg-człowiek to on? — Lucen wskazał na rzeźbę.
— Jego już tu nie ma, ale za to jest Bóg-Duch.
— Bóg-duch?
— Dusza która pochodzi od Boga-Jestestwa i Boga-Człowieka.
— A te dary? Kto odprawi Ofiarę?! — Lendejczyk podniósł głos, lecz powstrzymał wzburzenie, przypominając sobie, że jest obserwowany. — Czy macie kapłana?
— Nie mamy. Przeszłej byli, ale odeszli w czasie wojny. Tęskni jesteśmy. Czekamy, aż powrócą. Wtedy Ten przemieni te dary i Tamten będzie Obecny.
— Kto? Bóg-duch? Człowiek? Jestestwo? Ilu ich macie?
— Jeden jest tylko: Bóg-Trzej. Bóg-Jestestwo, Bóg-Człowiek, czyli Bóg-Prawda z Boga-Prawdy, i Ten, który od Nich wylata. Raduj się, przyjacielu, ty nie umrzesz, gdyż On cię wybawił na ponadwieki Życia. Umrzyli Go, a opuścił mogiłę zmartwychwyszedłszy i jest już w Niebiosach. Wróci tu i weźmie nas do Siebie, jeśli dobrzy będziemy. Obdarował nas Bogiem-Duchem i Ten nam przewodzi. Zaginęła Święta Księga u Welian, tęskni jesteśmy, ale On-z-Nami i da ją znaleźć, i wrócą kapłani. Mamy pragnienie Życia w Nim.
Lucen zwrócił się ku wyjściu. Dziwne miał myśli, ale powoli zaczynał rozumieć postawę wyizolowanych od świata Weliańczyków. Pomyślał o Ojczyźnie Zamorskiej i o Królestwach Rouginu. Dostrzegł podobieństwo. Tu i tam utracono łączność, tu i tam wiara ulegała powolnemu wypaczeniu. Choć Pierwotni próbowali zachować okruchy tego, co niegdyś było doskonałe, czy taka miała być ich przyszłość? Czy mieli niezaspokojone, nieuświadomione pragnienie Chrztu, zdolne zbawić dusze już teraz…? Obiecał rozmówcy rychłe sprowadzenie kapłanów, a całe zgromadzenie tym radośniej dziękowało Bogu Trójjedynemu, choć nie w pełni poznanemu.
Opuścił zabytkowe mury, ale odwrócił się, gdyż zamilkły śpiewy. Wszyscy siedzieli. Czy to księżyc dał blask, czy pochodnie, rzeźba Chrystusa jaśniała. Ugięły się Lucenowi kolana i ukląkł. Poczuł jakby Tchnienie.
Spojrzał też na swoje ręce. Dłonie tonęły w świetle, rzucając późnym wieczorem cień na ziemię. Obrócił się, ale księżyc znajdował się gdzie indziej.
To znad jego własnej głowy jaśniały teraz promienie właściwe świętym. Rozpoczęła się Podróż do „Boga-Jestestwa”…
Nazajutrz rano obudziło Limona światło padające prosto na jego twarz. Zasłonił się rękami, ale drugi błysk zaatakował go z boku. Dopiero gdy podniósł się, zjawisko ustało. Cienie w pokoju to wzmagały się swą czernią, to zlewały się z otoczeniem, to zmieniały kierunek. Za oknem połyskiwała wielość barw, rozbudzając ciekawość zdezorientowanego przybysza z innych stron. Prędko ubrał się, posilił czekającym nań śniadaniem i stwierdziwszy, że bratanek już dawno wstał, wyszedł do miasta-ogrodu.
Mnóstwo migających zajączków latało po mieniących się różnymi odcieniami zieleni liściach krzewów. Rozejrzał się wkoło i wreszcie zrozumiał przyczynę tego wszystkiego. Olbrzymia ilość lusterek, bądź zawieszonych na ścianach i pniach, bądź trzymanych i obracanych w wyznaczone strony przez Pierwotnych, odbijała od wielkich zwierciadeł zamieszczonych nad rzeką jasność porannego słońca, wszędzie tego samego, lecz tutaj jakby innego, którego żar spożytkowany został przez wynalazki pomysłowych mieszkańców Doliny-zza-Przepaści. Ponadto malowane na czerwono, zielono i żółto szyby wzbogacały paletę wszechobecnego migotania. To bez reszty zachwyciło Lendejczyka…
— Nad rzekę niechaj wielmoż z Głębokiego Rouginu uda się, a uczeka tamże jegoż syn-brat nań!
Przerywająca ekstazę wypowiedź Weliańczyka początkowo nie dotarła do uszu nie przyzwyczajonych do słuchania pradawnego dialektu Lendejczyków. Limon po jakimś czasie zrozumiał jednak, że to do niego mówiono. Nie żądając powtórzenia tego, co już usłyszał, udał się do mostu. Faktycznie, Lucen od godziny oczekiwał nadejścia krewnego, lecz nie chciał go budzić, zostawiając to zadanie Pierwotnym z lusterkami.
Pod przęsłem do małego pomostu przycumowana była łódź, dobrze ożaglowana, o trzech parach wioseł i dziwnym mechanizmie połączonym ze śrubą z tyłu. Zaświtała mu myśl, że może popłyną tym czymś do Beltenu.
— Adalet mnie tu przyprowadził — rzekł Lucen do stryja. — Zaraz przyjdzie do nas z kilkoma ważnymi Weliańczykami i zadecydujemy, co dalej. Przyniosą nam nasz ekwipunek.
— Pewnie popłyniemy w dół rzeki.
— Też tak myślę. To ich jedyna łódź. Choć nasz wyzdrowiały znajomy opowiadał mi o kraju na zachodzie.
Limon spojrzał w tamtym kierunku i, widząc jedynie pasmo ponurych szczytów, powiedział z nie ukrywaną dumą:
— Również tam dotarłem. Niegdyś wyruszyłem, by pokonać Góry Wysokie, te, które zaczynają się zaraz za Lenderem. Pokazywałem tobie kilka lat temu moje trofea Olbrzyma. Zabłądziliśmy przed Drugim Pasmem i zaatakowały nas te potwory. Nawet Dzicy nie zagradzali nam drogi, spisując nas jakoby na straty. Wróciliśmy do Ertelu we trzech z piętnastu oficerów, którzy mi towarzyszyli. Gerun odprawił wtedy uroczysty pogrzeb, po raz pierwszy od urodzenia opuszczając zamek… Jeden z tych, którzy nie wrócili, napomknął, że, będąc na zwiadzie, ujrzał ze szczytu wzniesienia nowy kraj za górami. Choć najdalej z nas dotarł na południe, nie uwierzyliśmy mu, gdyż wszędzie wokół gęstniały mgły, przez które nie było zbyt wiele widać. Wieczorem zginął od głazu rzuconego przez Olbrzyma…
— Witajcie! — to zawołał nadchodzący Adalet i zapowiedziani przezeń Pierwotni. — Mówiliście o krainie Fianion za przełęczą?
— Tak, mój towarzysz kiedyś próbował tam się dostać…
— Ja stopy mej nie postawiłem na tamtejszej ziemi, alem ujrzał źrenicami miód-ląd, co rozpościera swą szerokość na południe i zachód. Zaginiony władca wasz mógł dotrzeć jednakże w tamte wrota. Od Kraju Pyłu, skąd przybywacie ze mną, jaskinia i szczelina przeprowadza człowieka do Fianionu. Wielmoż Gerun, pan wasz, odnaleźć się może.
— Tego nie mówiłeś — zauważył Lucen. — Limonie, co ty na to?
— Zaufajmy mu.
Odezwał się teraz inny Weliańczyk:
— Nasz brat-wędrowiec prosił nas o pomoc dla wielmożów. Widzicie, wszak to jedyny statek, jaki pozostał… Nie zdamy się na szczęście waszej podróży. Bądźmy kupcami.
— Chcecie zapłaty za łódź? — spytał oficer ertelski.
— W istocie — rzekł ten sam Weliańczyk. — Macie cuda czyniące aptekarstwa. Niewiele nam potrzeba. Wiadome nam ich przyrządzanie.
— To dla żołnierzy, którzy wyruszą przeciw naszemu wspólnemu wrogowi. Opłaci wam się ich nie brać. Kto wie co Urugel i jego Zaufani wam uczynią, jeśli przegramy.
— Wiemy, jacy to nikczemnicy. Z Fianionu przychodzą, a my ich wstecz napominamy. Pragną zburzyć Świątynię Boga-Trzech.
Lendejczycy zerknęli na siebie wymownie, po czym starszy z nich stwierdził:
— Nasz król ważniejszy niż zioła. Poszukamy go. Ile chcecie?
— Dajcie więc porcję dla kilku osób. Wojna przeciw nikczemnikom ważniejsza jest od naszych chorób.
— Nie ubędzie dla żołnierzy rougińskich — rzekł Lucen. — Oddam własny dział. Odtąd nie będę już leczył własnych ran. Powierzę je Temu, który mnie posłał na misję. Choćbym zginął.
— Ja też oddam życie dla odnalezienia Geruna — zadeklarował Limon.
— Zgoda. Statek na wodę!
Tego samego dnia wyruszyli w górę Rzeki Weliańskiej. Na pożegnanie dwóch gości i siedmiu swoich urządzono pokaz świateł, luster i kolorów, pochodni, kwiatów i głosów. Tak życzyli pomyślności załodze „statku”, jednemu z wielu elementów łączących ich własną kulturę z rougińską, teraźniejszość z przeszłością, a tą z czasami jeszcze odleglejszymi… Jak ich śpiewy i sztuka, zapomniana chluba pierwszych Rougińczyków, ostatnia pozostałość dawnej radości, teraz przechowywanej jedynie w tym niedosięgłym kraju. Jak ich gorliwość religijna, pamiętająca czasy pierwszych kolonizatorów, choć bardzo wypaczona przez brak kontaktu z następcami apostołów. Silniejsza nawet tutaj niż w państwach Rouginu, tonących w herezjach magii i porzucających prawdziwą wiarę przywiezioną zza Oceanu.
Zbite masy listowia po obu stronach próbowały sięgnąć sklepienia nad otwartą przestrzenią ponad głowami, bezskutecznie lgnąc ku sobie długimi konarami napuszonymi emanującą barwną poświatą zielenią. Tryumf drzew powoli ustępował tyranii nagich górskich skał. Park nadrzeczny nieudolnie zasłaniał swym wdziękiem coraz bardziej piętrzące się szczyty pasma ciągnącego się daleko w głąb pustyni i łączącego się nieprzerwanym monolitem ze wzbudzającymi grozę ośnieżonymi wierzchołkami dobrze znanymi mieszkańcom ziem lendejskich, a nawet zundejskich. Po prawej stronie gęstniały krzewy wyciągające ku płynącym długie gałęzie, konkurujące między sobą o światło. Adalet nazywał każdą roślinę w języku rougińskim, zachwycając brzmieniem słów uszy mieszkańców stepów i pól. Bardziej podziwiali nawet słowa niż piękno opisywanego nimi nadrzecznego królestwa.
Z prędkością paru węzłów sunęła pod prąd niezwykła łódź. Sześciu silnych mężów poruszało długimi wiosłami, jakby nic nie przeszkadzał im opór wody. Dwóch wykonywało dziwne ćwiczenia nogami, machając nimi nad podłożem z nieznanej substancji, kręcąc jakoby specjalną korbą, smarowaną co pewien czas tłuszczem. Skomplikowany mechanizm wprawiał w ruch coś w rodzaju wiatraka z tyłu. Co kwadrans zmieniali się z wioślarzami, dając odpocząć zmęczonym kończynom. Należała się ulga poskromicielom rzeki, która nieubłaganie wiła się wzwyż. Adalet, już zupełnie wyzdrowiały, sterował żaglem, chwytającym północno wschodni wiatr. Równie złożone jak owa maszyna olinowanie bardzo ułatwiało manewrowanie płótnem, ograniczając zakres odpowiedzialności żeglarza. Zdawało się, że wszystko samo się ustawia.
Siedzący na przedzie goście to obserwowali działanie potrójnego napędu wspaniałego pojazdu, to niezmienne w swej zmienności krajobrazy dna doliny, to słuchali wykwintnych opowiadań Adaleta. Choć umysły podziwiały wszystkie cuda Weklatu, dając się czasem zwieść wrażeniu, że same przynależą do prastarej kultury Pierwotnych, tak serca nieomylnie tęskniły do nieznanych im, lecz zapisanych w umyśle każdego Rougińczyka czasów świetności nadmorskich królestw, bolejąc z powodu zagubienia Dziedzictwa, którego resztki na nowo odnaleźli u pełnych pokoju i radości Weliańczyków, pamiętających owe dawne dni.
Zrobiło się barwniej. Pojawiły się te same rośliny, co w Wekelu. Lendejczycy zauważyli, że Adalet po cichu wzdycha, a oczy utkwiły mu w martwym punkcie gdzieś w gałęziach drzew. Ręce jego zdawały się lekko drżeć – mniej pewnie poruszał sznurami. Przestał opisywać wspaniałość krainy. Słuchacze czekali jakiś czas, myśląc, że to tylko chwilowe, lecz w miarę, jak pokonywali kolejne zakręty, jego stan nie chciał się zmienić.
— Dalia — powiedziały nagle jego usta.
Po tym słowie nie tylko on pogrążył się w zamyśleniu, kierując swój wzrok dalej niż przed siebie. Nikt nie miał wątpliwości co do znaczenia tego wyrazu. Imię. Bohater chwili wrócił do czynności żeglarskich, speszony zwróceniem uwagi innych, lecz ich zaciekawienie poczęło go bardziej krępować niż obnażenie myśli.
— Upodobana o biel-niciach opadających, źrenicach leśnych i roztropnym duchu żywie w Rindel, dokąd suniemy, a ja rozmiłowuję wspomnienia.
— …Niewiasta? — spytał Limon.
— Tak. Celem mej bytności jest. Każdy Weliańczyk celuje w nowe-życie. Pragnę związać ją nowym-życiem. Jak słońce wschodzi, tak powstanie ono z jej skrywanego piękna… Marzę. Ona tam będzie. W owy czas uciekała przede mną. Lękała się rozmiłowania. Dla niej przechodziłem lądy i wody, by wielmożem mnie widziała. Teraz… wracam do Rindelu, jej miasta. Lękam się ja.
— Opowiedz o niej — poprosił Lucen.
— Niemnóstwo rzeknę. Mało Weliańczyków żywie. Uwięziły nas granice. Za Rouginu było dobrzej. Lecz każdy z nas rozmiłowuje upodobaną swą, celując w przyszłość. Nakazał Bóg-Jestestwo wschodzić słońcu nowego-życia. Rozkoszujemy się radosną bytnością w dolinie – spożywamy owoce zebrane z drzew, weselimy się kolorami i światłem, sławimy Boga-Człowieka w świątyni, a On nam pomaga. Bez Rouginu nie znalibyśmy Go. Posągi drzewne lękały nas do wtedy i dawaliśmy im posiłki, a one gniły. Kazane nam było lękać się przez bytność całą i mówiono, że do ciemności na koniec bytności się zmierza. Posągi niebogów przesłaniały nam oczy i Rougińczycy je spalili. Kilku starszych przeciwiło się temu, lecz nowi-żywi nie znali posągów. A moja Dalia… mym marzeniem, mą bielą. Pojaśniała w źrenicach mych owego dnia na całą bytność. Rzekła o lękaniu przede mną – może za bardzo rozmiłowałem. Tęskniła za Lendirougiem. Matka matki jej z ziem północnych przyszła. Karty o kraju Limona i Lucena oglądała. Mnie poleciła zmierzać tam. Dostąpiłem ukosa dziury przepastnej z dawnych czasów. Obszedłem, lecz nie przebyłem. Pustynni równinę zagrodzili do Beltionu i cofnąłem się. Cenili mnie Welianie za przejście doliny. Ona lękała się już nie rozmiłowania, a tego, że nieodpowiedni byłem w jej źrenicach. Zostawiła jednak nadzieję. A dlatego, że to nie był największy powód. Karty ksiąg mówiły jej o wielkim wiązaniu w świątyni, przy kapłanach. Bóg-Duch we śnie powołał ją do żeństwa w prawdziwej świątyni. Rougińczycy znają to.
„Tak” — stwierdził w myślach Limon. — „Lecz wolą wojnę, handel, intrygi dworskie, lekkomyślne wyczyny i… kłamliwą wiedzę tajemną. Przeklęty Urugel i jego wpływy. Przeklęta powszechna krótkowzroczność. Niech Gerun i Delion zwyciężą. U nas zapomniano już o żonach i dzieciach…”
— Witajcie!
Niespodzianie spomiędzy drzew wyłoniło się kilkunastu Pierwotnych, zajętych dotąd zbieraniem owoców do fantazyjnie pomalowanych koszyków. Wioślarze zaprzestali swoich czynności, pozostawiając łódź wiatrowi. Po krótkiej rozmowie gospodarze znikli w gąszczu. Jak się okazało, w pobliżu znajdowała się druga nadrzeczna miejscowość – Rindel. Leśni pracownicy pobiegli zawiadomić ludność o przybyciu gości z Wekelu.
Również to miejsce wzbudziło zachwyt serc przybyszów spoza doliny. Tu także szalała wielość kolorów, tym razem zarówno pochodni, jak i luster, nie wspominając o ogrodach i domach. Pofałdowany teren zachęcił niegdyś mieszkańców Rindelu do zbudowania sztucznych wodospadów i fontann, swą migotliwością przewyższających cokolwiek z Wekelu.
Zmęczeni, wyszli na ląd. Zaprowadzono ich do jednego z domów, gdzie pospiesznie przyszykowano posiłek. Zasiedli przy wielkim stole ze starszyzną. Pierwotni opowiadali o dziejach ich małego miasta. Limon z zaciekawieniem przysłuchiwał się historii tej części Weklatu. Adalet wyrażał swe roztargnienie jeszcze bardziej niż na łodzi, zerkając ze strachem w stronę oszklonego okna. Zdawał się nawet coś mówić, lecz tylko poruszał ustami, szepcząc cicho, jakby z kimś rozmawiał. Dowiedzieli się, że materiał pokrywający podłogę „statku” pochodzi z bardzo daleka i został podarowany przez ekspedycję władającą nieznanym językiem, która przewędrowała tu z dalekiego zachodu. Oni właśnie udoskonalili napęd i olinowanie. Wstrząsnął Lendejczykami fakt, iż tutejsi dysponowali rozwiniętą techniką. Sami próbowali czegoś się od nich nauczyć; zabrali nawet ofiarowane im przez Pierwotnych ciężkie miecze. Weliańczycy bezkrytycznie przyjmowali naukę sąsiednich ludów, co prawda na migi, ale dość zrozumiale. Spotkanie z rozwiniętymi gośćmi z zachodu zdarzyło się kilkadziesiąt lat wcześniej. Lecz od kilkunastu lat nawiedzali te ziemie inni przybysze z zachodu mówiący pewną odmianą rougińskiego. Odziani byli w ciemne szaty, ich wzrok zdradzał podstęp a zachowanie cynizm. Ci również nauczali: wszystko, co od nich pochodziło, zaprzeczało kulturze Pierwotnych. Pragnęli oduczyć ich zabaw światłami, nakazać im wytapiać broń i ćwiczyć zdobywanie fortyfikacji. Godziło to w ich dusze, wciąż jeszcze niosące w sobie pamięć nadmorskich przybyszów, którzy na nikogo nie napadali, choć nieobca im była walka obronna. Ostatecznie poróżnili się w momencie, gdy tamci rozkazali wyrzeźbić na powrót posągi bóstw. Weliańczycy nie uwierzyli ich zapewnieniom o cudownych właściwościach nieskomplikowanie wyglądających „wynalazków” przyniesionych z zachodu: patyków, kości zwierząt, medalionów, kart ze zdobionym pismem czy też kryształów. Spróbowali działania owych rekwizytów i, stwierdziwszy, że po kilku dniach ich używania, mimo zaobserwowania paru widowiskowych zjawisk, znikła radość u Pierwotnych, wygnali nikczemnych gości tam, skąd przybyli. Minął rok i przyjechało wojsko złożone z Dzikich, dowodzone przez mężów w kapturach. Szczęśliwym trafem prymitywny wróg zawrócił, przerażony światłami luster, a oficerowie, klnąc na całe gardło, poszli za przykładem swych podwładnych…
Lucen, podobnie jak Adalet, nie słuchał już od kilku minut rozmowy. Utkwił wzrok w ścieżce znajdującej się w ogrodzie. Zaś Weliańczykiem wstrząsnął dreszcz, gdy za oknem mignęła biel. W tym momencie Lendejczyk wstał i, zamieniwszy ze stryjem parę słów, opuścił budynek. Skierował się ku grupie rozmawiających ze sobą młodych ludzi. Ci rozsunęli się, ustępując mu miejsca, a on, przyjrzawszy się im dokładnie, poszedł dalej, między drzewa.
Dotarł na większy dziedziniec z tryskającą pośrodku fontanną. Zza migocącej rosy dojrzał jasną plamę z niewielką domieszką zieleni. Ominął przeszkodę i jego oczom ukazała się długowłosa postać odwrócona doń tyłem. Zawołał: „Dalia”. Obróciła się, odsłaniając swe ujmujące oblicze. Prawie białe włosy z wplecionymi łodygami roślin świecących seledynowo w półmroku ogrodu, nieskazitelnie gładkie lica, szlachetne rysy twarzy łączące w sobie wdzięk Weklatu i powagę Lendionu, duże zielone oczy o mądrym, przychylnym i wyrażającym ukrytą tęsknotę spojrzeniu, delikatne dłonie, wysoka i zdająca się być odporną na trudy sylwetka, spływająca wieloma odcieniami błękitu szata – Lucen myślał, że śni. Nawet na dworze Geruna nie było nikogo podobnego, a jeśli tak, to osoba taka nie potrafiłaby zwrócić uwagi zajętych przygotowaniami wojennymi młodzieńców.
Stali, milcząc, może dlatego, że jej wzrok zauważył odmienność pochodzenia przybysza. Roztropnie czekała, aż ten, który znał jej imię, odezwie się pierwszy. Z niezwykłą w tej sytuacji łatwością przełamał Lucen onieśmielenie, a piękna postać miast szarpać jego z dawna porzuconymi namiętnościami, wzmogła to uczucie ufnej przyjaźni, jaką darzył wszystkich. Nie zamykała ona widzianej przezeń od niedawna drogi… Może ją skracała…
— Jestem Lendejczykiem. Rycerzem Geruna Pierwszego, mojego króla.
Podziałało to na nią tak, że subtelnie rzeźbione kolana ugięły się mimowolnie. Utrzymawszy równowagę, podeszła pospiesznie do wypowiadającego te zdanie i dopiero wtedy uklękła przed nim i, zanurzając jego nogi w swe włosy, pocałowała go w sandał. Wstała jednak, przezwyciężając emocje, i, wyprostowawszy się, rzekła:
— Wielmoż zza dziury przepastnej. Ja nie wiem, co rzec. Niech nie odchodzi w dal. Opowie mi o Lendionie. Ja, rozmiłowana w dziedzictwie, pragnęłam wrócić tamże. Stamtąd matka matki ma.
— Zmierzam tam. Po drodze mam jeszcze pewną sprawę do załatwienia. Popłyń z nami. Jest dla ciebie miejsce. Ja będę wiosłował. Spełni się twoje marzenie. Odwiedzisz naszą świątynię… i osiągniesz swój cel… Wielmoż wielce bohaterski przybył do ciebie. On mówił mi…
— Zabierz mnie do krainy dziedzictwa — przerwała, mrużąc oczy.
— Wiedz, że nie stanie się to dzięki mnie. To właśnie on przeszukał całą dolinę i odnalazł nas.
— Domysł zawitał u mądrości mej. Adalet…
— Nie bój się odtąd przyszłości. Pierwotni wrócą do Rouginu, jak ci z Sendeneru i ty.
— Wy też się nie lękajcie — akcent w głosie Dalii zdał się być przez chwilę czysty, a włosy jej śnieżyły się blaskiem mającym swe źródło tuż przed nią… — Nie spełnią się wasze koszmary; odwiedzicie Ojczyznę za morzem. Wniesiecie tam potrzebny pokój i pamięć, jak my wniesiemy do was…
Potężne masy wody spadały z wysokości porównywalnej do najwyższej wieży zamkowej. Hałas słyszany był zanim jeszcze cokolwiek się pojawiło. U spodu tworzyła się rozemglona wilgotnymi kroplami kipiel, z której buchała para. Zawirowania niknęły dopiero kilkadziesiąt stóp dalej. To tu kończył się wąski jak tunel jaskiniowy przełom Rzeki Weliańskiej, ciągnący się przez masyw górski, rozerwany szczeliną o pasujących do siebie ścianach, jeszcze do niedawna postrzegany jako nieprzebyty. W tym wspólnym miejscu tworzyły się rzeki, płynące w przeciwległych kierunkach – jedną z nich przybyli, płynąc wzwyż, druga ciągnęła się na południowy zachód, ku wielkiemu płaskowyżowi, otoczonemu z dwóch stron oddalającymi się od siebie łańcuchami. Tamże otwierały się bezkresne bezdroża nieznanej oku lendejskiemu pokaźnej połaci lądu. Nienaturalny bieg wody tłumaczyć mogło jedynie wspomniane trzęsienie ziemi, dzięki któremu woda z lodowców z Gór Wysokich miała okazję popłynąć zarówno do zachodniego, jak i domniemanego wschodniego morza. Dokąd naprawdę prowadziła druga rozwidlona nić – nikt nie wiedział. Niemniej bardzo łagodny spadek, rozpoznawalny tylko przez kierunek nurtu, zapewniał o olbrzymiej odległości do najbliższej plaży…
Tu kończyło się ciężkie zmaganie z losem, wymagające od wszystkich wielkiego natężenia uwagi i precyzji. Zanim tu dotarli, sześciu wioślarzy, wspierani co jakiś czas przez Lucena i Limona, manewrowało na dnie kanionu, nie dopuszczając do kolizji ze skałą, zaś Adalet z pochodnią w ręku wyszukiwał w mroku kolejne zakręty i informował, w którą stronę płynąć. Niemałą podjął odpowiedzialność. Pamiętał jeszcze ten dzień, gdy sam, zbudowawszy prymitywne czółno, przebył to groźne miejsce, by zaimponować Dalii… Ta przez cały czas obserwowała jego wysiłki, ufającymi oczyma powierzając mu pieczę nad jej losem. Wiedział o tym i początkowo zachowywał się podobnie jak przed wizytą w Rindelu, później zaś powoli przyzwyczajał się do jej spojrzenia, zastępując dotychczasowe wyobrażenie ukochanej, nienaturalnie perfekcyjne i nieświadome co do rzeczywistych przymiotów jej osoby, prawdziwszym a zarazem wspanialszym wizerunkiem tej Dalii, która płynęła z nimi do krainy z dawna upragnionej, do Rouginu. Gdy teraz, u progu Fianionu, spojrzeli na siebie wzajemnie, opuścił go lęk o jej lęk przed nim; radość załogi z udanej przeprawy promieniała także na ich oblicza, pozwalając odesłać w niepamięć wszystko, co niegdyś wywoływało wzajemne uprzedzenia.
Nowy ląd ukryty za górami prezentował się tylko nieznacznie inaczej niż te dotąd odwiedzone. Nie zachwycał jak Weklat, nie był też taki monotonny jak stepy lendejskie. Tu i ówdzie wznosiły się łagodne wzgórza, pośród których spokojnie płynęła rzeka. Palona słońcem brunatno-żółta trawa porastała cały obszar, zostawiając czasem miejsca na suche drzewa. Dopiero na stokach dostrzegli bujniejszą zieleń.
Uśmiechnięte twarze zdobywców prawdziwie nowej krainy wyrażały nie tylko podziw czy też satysfakcję z dokonanego odkrycia, lecz również wzajemną przyjaźń i życzliwość względem siebie. Zaprzestawszy wiosłowania, załoga zdała się tylko na wiatr, śrubę i leniwy prąd. Każdy z obecnych opowiadał historię swego życia. Lendejczycy na przemian licytowali się w podbojach i wyprawach; słuchacze okazywali zainteresowanie, jednak prawdziwą ciekawość wzbudzały dopiero wzmianki o zwyczajach ludności zamków, miast i wsi. Tu nie mieli wiele do powiedzenia. Beztroską młodość jakby przespali, a wiek dorosły poświęcili na sprawy państwowe. Widząc, że opis rzeczywistości politycznej i militarnej wprawia Pierwotnych w przygnębienie, ograniczyli się do opisu życia dworskiego i miejskiego. Widać jednak było, iż nie ujmuje on odbiorców, którzy stwierdzili u Lendejczyków niedobór spontaniczności i wewnętrznej radości. Tamci zaś zachwycali Rougińczyków relacjami z weliańskiej egzystencji. Mimo iż tak mały był ich kraj, potrafili powiedzieć o nim bardzo wiele. Już nawet nie opisy nigdzie indziej nie spotykanych niezwykłości poruszały do głębi Lendejczyków, tylko wciąż pamiętane tradycje dawnego Rouginu, odzwierciedlone w pełnym życzliwości i miłości życiu, jakie wiedli od dwóch stuleci. Zwykłe opisy codzienności przelewały się niewyczerpanym pięknem tego czegoś, co nadawało owej codzienności doniosłego znaczenia. Każdy aspekt życia odnoszony był w jakimś stopniu do wiary w Boga. Tak więc wszyscy obecni mieli do opowiedzenia fascynujące historie i, choć były one wszystkie zbliżone w treści, to jednak cechowały się różnym poziomem głębi… Dużo miejsca w ich słowach zajęły dzieci. Pokazywało to, że w Weklacie życie każdego człowieka pojmowane było jako wielki dar. Wreszcie największe szczęście Pierwotnych – wielka wzajemna miłość do niewiast i olbrzymia waga jej przypisywana… Może to z niej wynikało przywiązanie do spraw religijnych, a może na odwrót. Nie umieli sobie Lendejczycy odpowiedzieć na pytanie, jak blisko Boga byli ci ludzie, których kultura zakorzeniła się niegdyś w rougińskiej. Jednak brakowało Pierwotnym czegoś do pełni jakże już bogatego życia… To coś posiadali właśnie rougińscy potomkowie dawnych przybyszów zza morza, ale coraz bardziej tym gardzili i zapominali, przejęci marną doczesnością. „Odnowimy u nich to, co zatarł czas i co skrzywiła niedostępność…” — pomyślał Lucen, pełen uniesienia. Przyszła kolej na opowieść Dalii i Adaleta. Stało się. Uszom podróżnych ukazana została wspaniała historia, jakiej nikt nie potrafił na tej części lądu opowiedzieć. Z każdą minutą rosła w oczach Adaleta jego ukochana, a gdy on mówił, coś podobnego działo się w jej sercu. Choć pomijali wzmianki jedno o drugim, nie przeszkadzało to w niczym. Gdy już umilkli, piękna dziewczyna uśmiechała się do tego, który najbardziej pragnął jej przychylności. W tym samym czasie pozostali zaczęli śpiewać wesołą pieśń w prostych słowach starorougińskich, dopełniając braterstwa mieszkańców dwóch różnych, choć kiedyś związanych ze sobą krain.
— Co to?! Patrzcie! — zawołał nagle Limon, wywołując u wszystkich dreszcz zaskoczenia.
Odwrócili wzrok i na szczycie pagórka ujrzeli sylwetkę dzikiego zwierza podobnego do jelenia. Istota stała dumnie, pokazując swą odmienność; sierść koloru szaro-fioletowego zdumiewała obserwatorów, a pokryte białymi piórami poroże, puszące się pawim majestatem przeszło najśmielsze oczekiwania odkrywców Fianionu. W pobliżu inni przedstawiciele tego samego gatunku przeskoczyli na całej szerokości rzekę. Rozpędzeni do dużej prędkości, prawie przelecieli nad wodą, by zaraz zniknąć z oczu. Pozostał tylko tamten jeden.
— Upoluję go — zadeklarował Limon i, nie czekając na reakcję towarzyszy, chwycił włócznię i pobiegł ku zwierzęciu. „On wie, co robi” — pomyślał bratanek.
Stryj padł na ziemię i, czołgając się, podchodził wzwyż, wydając z siebie pisk rannego. Jeleń piórorogi spojrzał nań i począł ryć racicą ziemię. Wtedy myśliwy cofnął się i gdy ofiara ruszyła nań, zerwał się do biegu. Zachęcone domniemaną tchórzliwością zwierzę pognało bardzo szybko ku człowiekowi, nastawiając do przodu rogi z nietypowymi szeleszczącymi ozdobami. Limon uniósł broń i wypuścił ją z ręki dopiero wtedy, gdy drzewiec uderzył szpicem prosto w oko gnającego napastnika. Natychmiastowy paraliż targnął zdobyczą, która padła, wyhamowując tuż przed brzegiem rzeki. Zwycięzca spokojnie wstał. Szeroko otwarte usta widzów zdradzały przerażenie i fascynację zarazem.
W tymże miejscu rozbili obóz; zbiegło się to w czasie z nastającym zmierzchem. Według obliczeń Adaleta, tego dnia przepłynęli kilkadziesiąt mil. Cały wieczór spędzili na przyrządzaniu strawy z dziczyzny i wykonywaniu zapasów na dalszą podróż. Nikt przy tym nie oczekiwał, że zachowana zostanie świeżość mięsa.
Przez ten czas Lucen uczył Pierwotnych modlitwy, a ci próbowali zastosować tę naukę w praktyce, nie bacząc na nieumiejętność wypowiadania wszystkich słów; ważniejszy dla nich był sam fakt tego, że zaczęli to czynić… A podawali wiele intencji, odnoszących się do obecnej sytuacji podróżnych, błagając o pomyślność. Lucen strofował Weliańczyków, by zbyt wiele nie wymagali, gdyż nie wszystko musi zostać wysłuchane, lecz docenił silną nadzieję proszących, wyniesioną prosto z pozostałości kultury starorougińskiej. Poczuł on w pewnym momencie to samo, co wtedy w świątyni, wiec okazał dla nich pewną wyrozumiałość, nie chcąc ostudzać w nich zapału.
W międzyczasie oddalili się od ogniska. Dalia i Adalet rozpoczęli bowiem rozmowę, której nie było końca. Opowiadali sobie to, co ukryli w relacji na łodzi… Ujrzeli obozowicze, jak niewiasta postąpiła krok ku jej adoratorowi i pozwoliła, aby on ujął jej dłoń, dając wyraz przyjaźni i wzrastającej miłości. Ten uczynił to i trwali tak, radośni, może dwie minuty. A łza Adaleta udzieliła się nie tylko jemu… Nie tylko jej…
Gwiazda dnia wzeszła wysoko na nieboskłon, a nad rzekę wzeszedł most, stopniowo powiększający się w polu widzenia. Teraz potężny był jak forteca. Rozpoczynał się i kończył daleko po obu brzegach, górował kilkadziesiąt stóp nad taflą wody, cały metalowy. Żadna inna konstrukcja po tej stronie morza nie mogła z nim się równać. Ponad głowami mieli prześwit wystarczający do przepłynięcia przezeń łodzią… Zdumieli się pasażerowie strukturą tej budowli, ale wspólnie postanowili, że przebędą przeszkodę, nie zwijając żagla.
— Stójcie!!!
Dobiegł ich głośny krzyk jednego z kilkunastu ludzi wynurzających się zza barierki. Uzbrojeni w dzidy, przepasani w pasie brunatną szmatą, o ciemniejszym kolorze skóry: to mogli być tylko Dzicy. Kilku trzymało w dłoniach oparte na poręczach głazy, gotowe do zrzucenia i zabicia załogi statku. Lucen i Limon wymienili między sobą spojrzenia. Akcent nieznajomych wskazywał na gradejski. „Skąd oni…?” — począł zastanawiać się ten pierwszy; nie zdążył dokończyć myśli, gdy nad głową Dalii przeleciał oszczep. Ta rzuciła się na wioślarzy, unikając śmierci. Adalet zwinął żagiel i nakazał natychmiast zatrzymać łódź.
Na barierę wstąpił najsilniejszy i lepiej niż inni odziany Dziki. Stanął pewnie, wywyższony ponad śmiertelnie wysoką otchłanią. Ściskał w ręku metalową lancę.
— Zawróćcie!! — zawołał. — Nie ma wstępu dalej! Z nakazu Zaufanych nikt tam nie popłynie! Inaczej zadamy wam śmierć. A dwoje z was zostanie złożone przez Kapturników w ofierze!
— Kim jesteś?! — spytał odważnie Limon.
— Jam władca Fianionu, namiestnik z ręki Zaufanych, służących naszemu wielkiemu Panu, mieszkającemu daleko stąd. Natychmiast odpływajcie!
Nikt przez chwilę się nie odezwał.
— Do Przeklętej Ziemi na zachodzie nie wolno wchodzić!! Bogowie zemszczą się na was za to bluźnierstwo! Nasz Pan dał nam siłę i moc! Święte przedmioty Jego Zaufanych to nasza przyszłość i konieczność. On dźwignął nas z gór i dał nam teren ludzi z zachodu, których uśmierciły potęgi z Miejsca Wyzwania!! Zawróćcie!
Dziki wykonał obrót na pięcie, dając pokaz zręczności i odwagi. Przybysze z Weklatu skulili się pod wpływem mowy tamtego – takie wrażenie wywarł na nich mężny władca krainy.
— Zawracajcie!!!
Echo powtórzyło jego przeraźliwie głośne zawołanie.
— Natychmiast zawróćcie!!!
Cisnął kopią i ta, przeleciawszy długi dystans, wbiła się w bok łodzi.
— To ty zawróć.
Lucen stał na dziobie i spokojnie patrzył w oblicze tamtego. Milczenie stało się udziałem wszystkich. Obserwatorom obu ze stron wydawało się, że ci dwaj toczą ze sobą bezsłowną rozmowę. Jeden siejący grozę, drugi ufnie przyjazny. Prąd rzeki powoli pchał pasażerów ku mostowi. Dzicy i przybysze ze wschodu czekali na reakcje swych przedstawicieli, ale ci pozostawali bez ruchu.
— Zawróć ze złej drogi, dobry człowieku — powiedział w końcu Lucen, kładąc rękę na sercu. Wykonał nań dwa ruchy w odmienne strony, a z jego oczu popłynęły łzy. — Nie posuwaj się dalej, cofnij swe złe zamiary. Zaprowadzę cię do przyszłości, do wielkiej cywilizacji. Do prawdziwego Pana. Zaufajmy sobie nawzajem. Zabiorę cię w podróż do Niego, dokąd sam podążam.
— Trudno mi tobie zaufać.
Król Dzikich wypowiedział to bez podnoszenia głosu.
Lendejczyk wyjął wbitą w bok łódki żelazną kopię Dzikiego i złamał ją na dwoje na swym kolanie. Po czym runął zemdlony.
Podobnie tamten.
Z oddali przyleciał dziwny dźwięk, nieznany nikomu z załogi. Odgłosy dudnienia i miarowego jakby sapania wzbudzały niezaspokojoną ciekawość. Fascynacja tym zjawiskiem zbiegła się w czasie z przebudzeniem obydwu nieprzytomnych. Rana na głowie jednego z nich zdążyła się w międzyczasie zagoić.
— Na imię mi Arcer — powiedział nieznajomy zaraz po zorientowaniu się, co się z nim stało. — Co uczynili moi poddani?
— Podbiegli do brzegu, a ja oznajmiłem im, że przyłączyłeś się do nas — odparł Limon. — Kazałem im rozejść się w pokoju i nie słuchać swoich zwierzchników. Oddali mi pokłon, gdy rzekłem, że jestem oficerem z dalekiego kraju i nasz pan lub jego następca zatroszczy się o nich, tak jak my o jego dowódcę.
— Dobrze… Dziękuję za ratunek.
— Czy… przybył do Fianionu inny przybysz niż my? Z południa? Na imię mu Gerun.
— Nic o tym nie wiem. Kto to taki?
— Nasz król, opowiem ci jeszcze o nim.
— Arcerze, przyłączyłeś się do nas… — wtrącił się do rozmowy Lucen.
— Tak. Coś targnęło mną silniej niż cios mieczem. Byłeś potężniejszy ode mnie.
— Nie ja…
— Pewnie to, co uczyniłem, to szaleństwo. Ale wojownik rzuca się czasami w ogień. Może myślałem, że zawieziecie mnie do innych Dzikich, moich pobratymców.
— Tak sami się zwiecie? — dziwił się Limon. — Myślałem, że…
— Kapturnicy tak o nas mówili. Tak naprawdę nazywamy siebie Walecznymi. Koczujemy w górach, polując na Olbrzymy, jelenie, ptactwo; czasami łapiemy drobne zwierzęta. Od czasu do czasu napadamy na innych Dzikich, na Pierwotnych, a ci z północy na osiedleńców takich jak ty, którzy mieszkają w wielkich miastach i zamkach. Nasi bogowie od zawsze nakazywali nam tak czynić, a potem przybyli Zaufani i bogów spalili, zastępując ich nowymi, bardziej okrutnymi od poprzednich. Wygrywali z nami, aż się poddaliśmy. Nakazali nam nadal łupić i rabować, jak zawsze. Dodali do tego mordowanie tych, którzy nie noszą broni i składanie ofiar z wroga. Składaliśmy je dla naszego Pana, władającego w odległym miejscu na północy, gdzie mieszkają inni Waleczni. Niegdyś uzbroili nas w swój oręż i dzięki niej zabiliśmy osiedleńców z zachodu, otrzymując we władanie Fianion. Szykowali nas do wielkiej wojny: mieliśmy napaść na zamek, leżący na północy, za Górami Wysokimi.
Limon zwiesił głowę, próbując pohamować płacz. Nie mógł uwierzyć w to wielkie szczęście, jakie przyszło na Lender dzięki temu spotkaniu, ani w ignorancję tamtejszych dowódców…
— Zagrodziliśmy dostęp do Fianionu i kraju na zachodzie, a pobratymcy z południa Lendionu, mimo iż nie uwierzyli Zaufanym, dalej ochraniali wędrowców przed krainą Olbrzymów, co było nam na rękę. Ja od dawna ćwiczyłem się we władaniu ciężką bronią i wyrosłem na wielkiego wojownika. Nauczyłem się języka Zaufanych. Bardzo obawiam się teraz ich przekleństw…
— Waleczni nie zaatakują teraz Lendionu? — spytał Limon.
— Znam ich. Mają honor. Co nakazałeś, tak uczynią. Posłuchali cię, gdyż byłem pod twoją opieką. Widzę, oficerze, że trudno ci uwierzyć w moją obecność tutaj… Król Dzikich. Arcer. Spójrz na swego przyjaciela. On chyba sam jest królem. Potrafię to wyczuć… Coś we mnie tchnęło, gdy na niego patrzyłem. I ten popis z poświęconą przez Kapturników lancą…
— Jestem tylko sługą Geruna Pierwszego Wspaniałomyślnego — zaprzeczył Lucen.
— Ty sam wiesz… Przecież wtedy, na dziobie łodzi, ukazałeś postawę godną władców. A może jesteś kimś znamienitszym niż król…?
— Przerazidło!! — krzyknął nagle Adalet, przerywając rozmowę. — Pędzi po lewej do mostu! Dalio! Lękasz się! Wielmoże, wracamy?
Pierwotna oparła się na ramieniu żeglarza i patrzyła na coś absolutnie niezrozumiałego dla wszystkich podróżnych: i Rougińczyków, i Pierwotnych, i Walecznego, choć ten ostatni mógł już raz coś takiego widzieć. Oto ogromny metalowy pojazd sunął szybciej niż łódź, a wolniej niż pędzący koń. Ciemny dym zionął zeń ku chmurom. Taki smog nie występował nawet w podaniach o najgorszych potworach z Kraju Smoków. To ów pojazd wydawał sapiące odgłosy i potężne dudnienie. Za nim jechał drugi, już nie hałasujący, lecz w porównaniu z pierwszym – jakby martwy. Przez szybę wyglądał człowiek. Dostrzegli toczące się koła i metalową drogę, prowadzącą do mostu przed nimi.
Nagle zapiszczał jak tysiąc zdychających psów i stanął w miejscu. Podobnie oni. Odziana w niespotykane nigdzie szaty kobieta wyszła ku nim z wyciągniętą ku górze ręką w geście przyjaznego powitania.
Wśród Weliańczyków zapanowało poruszenie. Mówili, że wygląda ona podobnie jak wynikało z opowieści o wizytatorach Weklatu z odległej krainy. Obcięte do szyi włosy, kamizelka wykonana z lekko błyszczącej tkaniny, skórzana sukienka za kolana, pas z krótką bronią, wreszcie żółtawy kolor skóry i lekko skośne oczy. Mieszkańcy południa, zdawało się, wiedzieli, z kim mają do czynienia i jedyny strach odczuwali w stosunku do żelaznego pojazdu. Lendejczykom zamarło serce, gdy zauważyli pewien szczegół. Na ścianie pojazdu widniał napis zupełnie niezrozumiały, lecz utworzony z rougińskich liter!
— Cuda lub nie — wyszeptali równocześnie.
— Nie… — podobnie odpowiedzieli sobie, przetarłszy powieki.
Odtąd zaszumiało w głowach Lendejczyków i przez najbliższy czas wydawać im się zaczęło, że doświadczali snu na jawie, budzącego w nich dawne tęsknoty osiedleńców zza oceanu…
Ani zorientowali się, jak bieg wydarzeń doprowadził ich do wnętrza cudownej maszyny, jadącej teraz ponad rzeką. Nie wszyscy się w niej znaleźli: pięciu Pierwotnych zawróciło do Weklatu, nie chcąc porzucać łodzi. Dalia, Adalet, Lucen, Limon i Arcer siedzieli na wygodnych ławach w pomieszczeniu z szeregiem okien po obu stronach i odnosili wrażenie, że stoją w miejscu, a to widok przesuwa się za szybą. Na dole jeden żeglarz zastępujący nieobecnego poprzednika i czterej wioślarze dzielnie prowadzili swój „statek”, jakby rywalizując z „żelazną łodzią” nad ich głowami, jak nazwano dudniący pojazd.
Te dwie godziny, nim zatrzymali się pół mili od nieznanego miasta, wywarły głębokie wrażenie w umysłach wszystkich gości ze wschodu, na zawsze wpisując w pamięć doznania związane z tą przejażdżką. Nikt nie wiosłował, nie poruszał żadną korbą, nawet nie ciągnął tego koń ani inne żywe zwierzę, nie dął w żagiel wiatr, nikt nie deklamował żadnego zaklęcia, a to coś wprawiane było w ruch. Nieznajoma kobieta odezwała się tylko raz, wypowiadając swe imię: „Szu-Lun” i resztę, co miała do pokazania, wyraziła na migi. Ruchy jej rąk próbowały wyjaśnić naturę napędu, lecz nikt tego nie pojął. Jedyne, co zrozumieli, to wielki piec, w którym palił się olej, drzewo i węgiel.
Nocowali w ciasnym domu o wielu łóżkach. Oszołomieni przeżyciami, usnęli prędko na obrzeżu miejscowości, spożywszy przedtem pożywne danie z mięsa jelenia piórorogiego. Wedle zapewnień Arcera, wytrzymywało bez psucia nawet cały tydzień. Postanowili więc zabrać je w dalszą podróż.
Równiny, wzgórza, góry, rzeki, lasy, miejscowości, jeziora, tunele, przepaście, mokradła, polany – to wszystko nadchodziło i przemijało za oknami, pokazując obserwatorom bezkres lądu, wspaniałość „żelaznej łodzi” i piękno zachodniej krainy, ujmującej w sobie cechy wszystkich dotąd odwiedzonych. Arcer nie mógł oderwać się od szyby, podczas gdy pozostali zajęli się swoimi sprawami. Szu-Lun na migi pokazywała Limonowi działanie jej osobliwej broni. Wystawiła ją przez uchylone okno i, wykonawszy palcem mały ruch, spowodowała huk, a z nieba spadł ptak, ustrzelony niewidzialną dla oczu Lendejczyka strzałą. Myślał, że to magia, lecz dała mu powąchać proch armatni i ten powoli zrozumiał istotę „armatki”, jak nazwał nowy oręż. Opisywała też inne osobliwości swej krainy, ale on zamyślił się… Wyobraźnią widział już żołnierzy lendejskich stojących naprzeciw Kapturników Urugela i ich przerażone miny z powodu ujrzenia czegoś, czego nie rozumieli, mimo całej edukacji w nieczystych ciemnych siłach… Teraz Limon pokazywał rękoma los swego kraju kobiecie nieznanej Rougińczykom. Zapłakał nawet, wspominając zaginionego króla. On, odważny oficer, powierzał swe smutki „słuchającej” go z troską kobiecie z obcej ziemi…
Po przeciwnej zaś stronie działa się radość. To Dalia i Adalet, siedzący naprzeciw siebie i trzymający się za ręce, rozmawiali, patrząc sobie przyjaźnie w oczy. Para pięknych ludzi z rajskiej doliny, pełnych pokoju, miłości i ducha, uzupełniała cudowny widok przewijający się za oknem. Ich mowa rozbrzmiewała śpiewnie, zwracając od czasu do czasu uwagę Szu-Lun, znającej poniekąd Pierwotnych z opowiadań jej nauczycieli.
— Rozmiłowuję cię, Dalio. Szczęśliwym dzień twego napotkania.
— Ja też cię ukochałam. Jesteś wielmożem wspaniałym, najlepszym z Weliańczyków.
— Twe nici i źrenice bardziej dobre ode mnie. Zieleń twa i biel zachwyt rozbudzają. Och, mojeż byłyby w marzeniu… Jak wielce celem bytności mej jesteś…
— Adalecie, zabrałeś mnie ze sobą ku przyszłości.
Uśmiechnęła się, mrugając oczyma. On drgnął, usłyszawszy te słowa, po czym odparł drżącym głosem:
— Czy zwiążesz mnie… nowym-życiem…?
— Nie skrywane piękno należeć będzie do ciebie na zawsze. Wielmoż Lucen doprowadzi nas tam… Stanie się dobrzej niż u innych Pierwotnych. Oddam ci wtedy pełnię mnie. Jak mówiła legenda rougińska…
— Ach…
— Podążamy na północ zachód, niedługo się stanie… Moja biel… twa… Moja bystrość… twa… Moje uniesienie… twe… Bóg-Trzech to uczyni…
— Amen.
Lucen skończył właśnie odmawiać modlitwę. Wyglądając przez niedomknięte okno czuł się bliższy otaczającemu ich światu, którego częścią był poniekąd także Lendiroug i Zundiroug. Cóż wypowiedział, znał tylko on. Arcer przyglądał mu się przez ten czas i spodobał mu się taki sposób bycia. Zupełnie inny niż wojownika a zarazem podobny… rycerski…
Zerwał się Limon na nogi. Za oknem, na północy, pojawiła się w oddali Góra Klasztorna. Ujrzał ją w przerwie pomiędzy tunelami, gdy pojazd przemieszczał się pośród niedostępnych ścian skalnych. To one zniechęcały Zundejczyków do dalszej ekspansji na południe i zachód. W tym jedynym miejscu dało się zejść z wysoko położonej żelaznej drogi na dół. Szu-Lun przeszła do pierwszego członu „żelaznego statku”, a ten po chwili zatrzymał się.
Czekał ich wielogodzinny marsz do upragnionego celu, zanim nadejść miała noc.
— Ojcze!!
Leksel rzucił się Limonowi w objęcia i doczekał się czułej wzajemności. Obaj zadawali sobie różne pytania, licytując się jakby własnym zaskoczeniem. Żaden nie doczekał się więc odpowiedzi, a świeżo upieczony mnich, nacieszywszy się osobą taty, przylgnął w podobny sposób do swego kuzyna – Lucena. Od niego też dowiedział się naprędce o losach wyprawy Geruna do Gradirougu i innych ziem. Ten nakazał mu nie rozpowiadać o zaginięciu króla, postanowiono bowiem, że nie będą nikogo przedwcześnie niepokoić.
Pozostali przywitali się z zakonnikami i pospieszyli odpocząć po morderczej wędrówce równiną i wzwyż góry. Wśród przybyszów wyodrębniły się dwie grupki: rodzina Lucena, zainteresowana teraz najbardziej przemianą Leksela z syna i kuzyna w brata; oraz czworo budzących onieśmielenie przybyszów z zapomnianych lub niezbadanych ziem. Chłopi z okolicznych domów poczęli przyrządzać smakowite przekąski. Na życzenie Limona przyniesiono też do sali ekwipunek.
Ten pierwszy uroczyście przemówił do obecnych, a wesoły gwar ucichł:
— Znacie mnie, jestem oficerem lendejskim o imieniu Limon. Mój syn mówił wam o mnie, a siostrzeńca nie muszę wam nawet przedstawiać. Wracamy z dalekiej wyprawy rozpoczętej jeszcze przez Geruna Pierwszego. Po jego odłączeniu się za Beltionem my ją dokończyliśmy. O naszych losach, a w szczególności znanego wam przyjaciela króla, będącego z nim od samego początku, opowiem później. Właśnie spełniliśmy polecenie, dane nam przez władcę – mianowicie przynieśliśmy dla naszych dzielnych oficerów wielce pomocne dobrodziejstwa. Mam nadzieję, że przyczynią się one do zwycięstwa, dzięki któremu oddali się raz na zawsze niebezpieczeństwo niewoli u Urugela. Oto znakomite rośliny i zioła z wyspy nadmorskiej zastąpią pozostałości waszych starych już medykamentów przywiezionych tu z rozbitego zamorskiego statku. Jak najprędzej sporządźcie z nich leki, a my zawieziemy je do Deliona…
— Wypłynęliście na morze? — przerwał przełożony zakonu.
— Gerun Pierwszy Wspaniałomyślny we własnej osobie rozgromił piratów i obiecał środki materialne na zorganizowanie powrotu do Zamorskiej Ojczyzny.
Wśród mnichów zapanowało poruszenie, a przełożony uniósł głowę, by spojrzeć wzwyż… Z szacunku dlań Limon zaczekał ze swą wypowiedzią i dopiero po chwili kontynuował:
— Odwiedziliśmy też kraj na południu, ciągnący się hen na zachód. Mają tam coś, o czym nikomu z nas się nie śniło. Jest tu z nami szacowna pani z tamtych stron. Na imię jej Szu-Lun — usłyszawszy to, ukłoniła się, a Limon ciągnął dalej: — Obdarowała nas dwoma tuzinami potężnego oręża – nazwaliśmy to „armatką”. Niewielki ołowiany pocisk, który wyrzuca, przebije najcięższą zbroję. Podobno mała lufa wystrzela jak armata. Dała nam też wór z prochem i mnóstwem ołowianych kulek. Walczy się bardzo prosto i nasi oficerowie pod osłoną żołnierzy przechylą zwycięstwo na naszą stronę! I to bez pomocy jakichś czarów.
Klasztorni nie wierzyli. Dopiero gdy Szu-Lun osobiście zademonstrowała działanie swej broni, pozwalając obecnym przyjrzeć się każdej wykonywanej czynności, nabrali przekonania do nowej szansy dla Lendi- i Zundirougu.
— Sam Bóg dał nam ten dar z rąk ludzi zachodu — ocenił przełożony. — Przeciwstawi się temu, co Urugelowi dał Szatan. Jego szpiedzy byli nawet wśród nas i próbowali siać herezje. Telen wytropił ich i wypędził. Poległ zasztyletowany. Pokój jego duszy — zamilkł, by zaraz kontynuować. — Ich żniwo jest spore i ludność byłego Rouginu zaczyna już myśleć jak sam Urugel: wyznają to, co on, mimo że go nienawidzą. Jak on nas. Zbyt długo trwała izolacja od Ojczyzny; już czas wypłynąć za morze… Nim oni to uczynią na naszych statkach. A my do braci za oceanem wniesiemy resztki nieskazitelnej chwały pierwszych Rougińczyków, której obecnie mogą potrzebować, jeżeli sami targani są przez niebezpieczne przemiany.
— Wielmożu! — krzyknęła Dalia. — Jam z Weklat, doliny Pierwotnych. Wasz świat ma te same przeciwności, co nasz. Wasza Ojczyzna dla was – to samo – czym Rougin dla nas. Związuje nas Ta Sama Świętość, Ten Sam Bóg.
Nim zakonnicy rozwarli usta ze zdumienia, przemówił Limon:
— Oto szlachetni ludzie z cudownego kraju, zachowującego dotąd część starych obyczajów kolonizatorów. Lucen twierdzi, że mają pragnienie przyłączyć się do Kościoła, do którego kiedyś należeli, zanim utracili łączność z rougińskimi kapłanami. Zachowali część wiary chrześcijańskiej.
— Bóg-Jestestwo, Bóg-Człowiek, Bóg-Duch — powiedział Adalet. — Bóg-Trzy-Jedyny. Chleb i Napój Boga-Człowieka da nam życie po umarciu. Da łaski rozmiłowania i pokoju. Ofiara Jego sprawiła zniszczenie przewin. Brakuje nam kapłanów i ich świętych czynności, brakuje księgi i nauki. Pozostało zlanie w rzece na początek bytności każdego z nas. Bóg-Duch i modlitwy… Zwiążecie mnie żeństwem z rozmiłowaną mą w przeznaczonym ku temu miejscu. Duch Niewidzialny powołał ją. Celowanie z niewiastą w nowe-życie najważniejsze zaraz po Bogu.
— Tak — rzekła Dalia. — Tęskniłam za Lendionem, a on już tu, w świątyni. Cel młodości wypełniłam i jakaż ma radość, jaka radość…! Obdarowujcie Pierwotnych zapomnianą spójnią prawdy o Bogu i kapłanami. A my obdarujemy was prostotą, pięknem, radością, pokojem i rozmiłowaniem. Tacy o smutnych obliczach wy — powiedziała i roześmiała się przyjaźnie, i dołączył doń Adalet. Poczuli mieszkańcy Góry, że coś jakby zionęło na nich. I choć ta gorliwość Pierwotnych była wypaczona przez daleko posuniętą niedoskonałość, oni, duchowni, byli w stanie uwznioślić ich zapał i nadać mu prawdziwe znaczenie w pełni prawdy, jakiej byli depozytariuszami. I z już nawróconymi Pierwotnymi mogli naprawić cały nadmorski ląd.
Wielobarwny witraż poprzez padające przezeń światło dodawał urody pobożnej, mądrej i pięknej bez granic kobiecie, zdolnej konkurować z pogodnym zundejskim porankiem, podczas którego odbywało się nabożeństwo, niezdarnie naśladowane w Wekelu, a tutaj nieskończenie pełniejsze. Szacowni goście, zajmujący honorowe miejsce w centrum, pełni byli wiary i ufności. I miłości. Tu miała ona zostać ukoronowana, by w przyszłości wydać nowe-życie. Nikt nie wiedział, że odmieni także utęskniony przez Dalię Lendion, który również związany był z jej powołaniem…
Roztropny przełożony dopuścił ich w jednym dniu do wszystkich potrzebnych Sakramentów, poprzedziwszy to przyspieszonym kursem dla katechumenów, w którym uzupełnili swoje niepełne pojęcie o sprawach wiary. Odnowili kontakt z Prawdami zachowanymi w Kościele. Byli pierwszymi Weliańczykami, którzy doczekali się powrotu do Kościoła, w którym ów lud został niegdyś ochrzczony i przyjął Chrześcijaństwo.
Przeczytano o Ostatniej Wieczerzy. Wypowiedziane zostały Słowa starsze niż kraj zamorski, tysiąckilkusetletnie… Bardziej aktualne niż niejedna myśl na tych ziemiach…
Teraz Pierwotni poczuli ten wiatr porywający w sercu, którego tak długo szukali w swej pół-pogańskiej świątyni w Wekelu… Wierzyli, że to, co działo się teraz, było nieskończenie bardziej prawdziwe w swej formie i treści… Wszystko inne również wzbudzało podziw tych, których samych do tej pory podziwiano.
Trzy światła bieliły się w świątyni. Włosy Dalii, widziane wszystkim. Bijąca podążającym w dal, promienistym strumieniem droga, postrzegana wyłącznie przez łzawe oczy Lucena, doznającego to samo, co niegdyś Telen. Na owej ukazanej ścieżce ujrzał on zionący czernią kij, zmieniający się w ognistego smoka, duszonego i pochłanianego przez wstęgę świetlistej ścieżki, zobaczył też ciemną postać zmieniająca się w śnieżną, gaszącą piekielny płomień w sercach innych jej podobnych, na końcu ukazało się ostre podejście pod górę, ku nieskończoności, a tamże… tamże… Upadł na twarz. Lecz Arcer dostrzegał jeszcze trzecią jaskrawość. Biła od głowy tego, za kim postanowił był podążać.
Teraz miało nastąpić uwieńczenie jakże wielu spraw.
— Rozmiłowujesz upodobaną? — spytał po starorougińsku przełożony.
— Wielce i pewnie! — odpowiedział Adalet.
— A ty ucelowujesz go na zawsze?
— Tak, ku nowemu-życiu! — rzekła Dalia.
— Bóg-Trój-Jedyny zwiąże was teraz ku rozmiłowaniu i ku przyszłości. Zetkniecie się radością i będziecie bytować razem do umarcia.
Kapłan asystował w ceremonii zawarcia małżeństwa. Pierwotni ślubowali sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską…
Po ogłoszeniu młodej pary mężem i żoną, Adalet trwał w niesłychanej radości, że jego Dalia dobrowolnie zgodziła się zostać jego małżonką i miała oddać mu piękne ciało, mądrą duszę i dobroć serca, pielęgnowaną weń od dawna jak u innych Weliańczyków…
Spożyli i wypili Ciało i Krew Chrystusa ludzie teraźniejsi i zamierzchli.
Pięciu Pierwotnych wróciło właśnie łodzią do Rindelu. Tamże spełniły się wypowiedziane przez nich prośby, co do jednej… Oto Bóg przysłał im właśnie pierwszego misjonarza z Beltenu.
Odtąd zawitał do południowego Rouginu dawny blask, pokój i radość. Wydobyto z głębin zapomnienia pierwotną radość, wyrażoną w śpiewach, niewinnych zabawach, uśmiechach, pełnych natchnienia spojrzeniach, ufności, zamiłowania do piękna, wzajemnym ukochaniu męża i żony oraz gorliwej pobożności. Tych dwoje ludzi, prezentujących swymi osobami nowy sposób bycia dla Lendejczyków i Zundejczyków, ukazało młodym ludziom, pogrążonym w matni wojny, zabiegania i ignorancji, szlachetny sposób bytności, nakierowany na Boga i nowe-życie…
|