Męczennik
Rycerz Rouginu - Część III - Ostatnia Bitwa - Dobro i Zło
Pojedynek

      Dobro i Zło
     
      Chwalebny był twój rycerski czyn
      Wybrałeś dobro, więc z tego słyń!
      Lecz patrz, tu wojna, cóż zrobisz ty?
      Zachowasz wierność czy będziesz zły?


      Delion patrzył w dal, ponad wierzchołki Gór Wysokich. Czekał na coś, co niekoniecznie miało stamtąd nadejść. Mogło przybyć skądkolwiek. „To już tyle tygodni” — dumał. Wiedział, co się stanie, jeśli nie przybędzie… Prawdopodobnie zostanie następcą.
      Pomyślał o wojnie i przeszył go dreszcz. Nie chciał walczyć. Czuł się opuszczony przez własnego króla. Odmówił dowódcom wypadu na północ, by bronić granicy Zundirougu.
Sądził, że wystarczy zaopatrzyć Zundejczyków i Donarlińczyków w broń. Potężny wróg miał natrzeć na sprzymierzone kraje, a być może nawet na sam zjednoczony Lendiroug. Spojrzał na starą mapę i ogarnął go strach. Spoczywała nań odpowiedzialność za wszystkie krainy po tej stronie morza. A wciąż marzył o odnowieniu kontaktu z pradawną Stolicą.
      Odwrócił się ku wschodowi, usłyszawszy narastający tętent wielu kopyt. Stał dokładnie na środki drogi z Ertelu do Duklenu. Zaskoczony, nie zdążyłby nawet poprosić gwardii o pomoc. Zaniechując hańby ucieczki, wyprostował się. Podniósł rękę, licząc, że tamci chociaż zauważą go, nie skazując go na stratowanie.
      W tumanie kurzu przystanęli dokładnie naprzeciw niego. Dukleńczycy rozpoznali wodza Lendionu. Pozdrowili go i jęli opowiadać o niedawnych wydarzeniach w ich prowincji. Słuchający nie dowierzał ich niezwykłej relacji. Lecz wywołała ona u niego płacz, przechodzący w potok łez. „Gdzie on się podział?!” — zawołał. Odparli, że Gerun opuścił zwycięskie szeregi w Beltionie i ruszył dalej na południe. Twarz Deliona spochmurniała. Wróg z północy mógł nadejść w każdej chwili.
      Spośród przybyłych wyłonił się odziany w białą szatę człowiek. Twarz zasłaniał mu kaptur. Zbliżył się do Lendejczyka. Poprosił go na stronę i wręczył mu kartę z widniejącymi nań słowami:
      „Cnotą popierasz życie swe
      Masz umiar, mężnyś, sprawiedliw też
      I czynić dobro bardzo pragniesz
      Lecz gdzie roztropność? – Nie znasz jej!”

      Zadziwił Deliona ten wiersz. Spojrzał jednak powtórnie na mapę: Zundion, Donarlin, Pernat, Duklidon, Beltion, Sergelion, niejaki Sendener i Ocean… Zjednoczony Lendiroug, sprzymierzeńcy i otwarta droga ku Ojczyźnie. Tyle zdziałał ten, na którego czekał. A on sam – nic. Odmieniło się jego oblicze. Zrozumiał zagadkowe wersety.
      — On wróci… — rzekł z tumpejskim akcentem nieznajomy. — To wspaniałomyślny mąż. Całe Wybrzeże z nim zwiedziłem. Jedź do Lenderu.
      — Kim jesteś?
      — Wyrzekłem się złych umiejętności, odmieniłem się, a Bóg obdarował mnie nowymi, dobrymi, które Jemu służą. Posiadam nadprzyrodzone dary.
      — Magię…?
      — Nie. Charyzmaty. Ja proszę, a dzieje się w Jego Imieniu. Nie wzywam tajemnych sił. Jestem w Nim potężniejszy niż Kapturnicy w kłamliwych, diabelskich czarach. Pójdę z Jego pomocą pokonać Urugela i zniszczyć jego Kolczyki. A Gerun może wyruszy z tobą, gdyż jest już blisko.
      — Czy to miałeś mi do powiedzenia?
      — Jeszcze jedno. Chrystus odmienił moje życie, przyszedł do mnie, a ja Go przyjąłem. Duch Święty prowadzi mnie do Niego.
      — To dobrze, że się nawróciłeś, czyż nie? Ale po co mi o tym mówisz?
      — To nie jest tak, jak Rougińczycy myślą – z jednej strony służba Bogu, a z drugiej – zatraceniu. Nie chcę, by ogarnęła was letniość. Przychodzę dawać świadectwo tym, którzy zapominają o Ewangelii, a wydaje im się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Traktują wiarę tylko jako narzędzie do osiągnięcia politycznych celów.
      — Ja taki nie jestem, w przeciwieństwie do wielu osób w Radzie Lendejskiej. Jak nikt inny odczuwam potrzebę pełnej łączności z Kościołem, a od Stolicy oddziela nas przeklęte Morze.
      — Nie Morze jest przeklęte, lecz wasz brak gorliwości. To przez niego utraciliście łączność, skupiając uwagę na własnych tylko sprawach. Zaniedbaliście konieczność utrzymywania kontaktu z Ojczyzną, woląc zajmować się wewnętrznymi sporami. To nie wojny odwróciły waszą uwagę od Stolicy zamorskiej, lecz właśnie przerwana łączność przyczyniła się do wojen. Brak zbawiennej jedności, której Stolica była gwarantem, zaowocował zgubnymi podziałami.
      — Pozostań więc przy mnie, nieznajomy, i ucz nas owej gorliwości, gdyż nawet kapłanów dotyka powolna rezygnacja. Potrzebny im kontakt z Pasterzem zza Morza. I praca takich misjonarzy jak ty. Usuńcie największe zło z krainy Rougin, którym jest brak dobra.

      Wyczerpująca przeprawa dobiegła końca. Czołganie się po omacku w przegrodzonym od światła dnia tunelu, wąwóz usiany szkieletami śmiałków próbujących tędy przejść, spadające z góry kamienie, gaszenie pragnienia wodą z kałuż, noclegi na mchu, upolowanie zabłąkanego jelenia o porośniętych piórami rogach, ciepłym futrze i utrzymującym świeżość surowym mięsie, rozniecanie ognie z krzemieni zabranych poprzednikom – to wszystko minęło. Dumny z wyczynu, ogarnął wzrokiem nieznany ląd, ukryty za nieprzebytymi pasmami. Pofałdowany i usiany żółtą trawą teren ciągnął się na południowy zachód. Śnieżne wierzchołki na północy zdawały się być Górami Wysokimi, tymi samymi, które wyznaczały granicę Lendionu. „Mam nadzieję, że znajdę lepszą drogę niż przez te szczyty” — myślał.
      Dostrzegł metalowy znak z miedzianymi literami. Archaiczne wyrazy rougińskie mówiły: „Wielmożny niech celuje ku zachodowi, tam odnajdzie miasto Fian-Co-Na-Południu, siedzibę Szajdżan, przez nas odwiedzanych. Rougińczycy z fortu, co bytów wiele uświęcili dla sprawienia tunelu i legli na dnie wąwozu.”
      Spodziewał się napotkania pierwszych od wielu dni ludzi. Nie uszedł zbyt daleko, a z pobliskich zarośli dotarł do jego uszu odgłos parskania. Dobył miecza i ostrożnie zbliżył się do źródła dźwięków. Zaplątany w pnącza okalające krzewy wielki czarnej maści koń próbował uwolnić się z pułapki. Na widok człowieka począł jeszcze bardziej się szamotać, ale rośliny zniweczyły jego wysiłki. Gerun, nabrawszy pewności, wpadł na szalony pomysł. Zdjął ekwipunek i wspiął się po pobliskim drzewie, bacząc, by nie podzielić losu ogiera. Skoczył na koński wierzch i z całej siły uczepił się skóry, przylegając ciasno do ciała. Ujarzmiane zwierzę ciskało się na wszystkie strony, usiłując zrzucić intruza. Nie dało rady. Uspokoiło się. Jeździec czekał na ponowny atak. Bez skutku. Uniósł głowę, zastanawiając się, czy ma sens w ogóle podjęcie się tego, o czym nigdy go nie uczono. Nagle dostrzegł w gąszczu błysk metalu. Na końskim kopycie. Teraz już zrozumiał zachowanie zwierzęcia. Musiało uciec od poprzedniego właściciela, który zachowywał się wobec niego okrutnie.
      Wciągnął się z powrotem na gałąź, wrócił do swych rzeczy i zaczął trzebić mieczem krzaki. Rychło dotarł do uspokojonego zwierzęcego więźnia; przeciął krępujące go roślinne pęta, a ten samodzielnie wydostał się z zarośli. Dobrał się do mięsa jeleniego, jakby nie miał nic innego do jedzenia. Poskramiacz dosiadł go ponownie. Pozwolił głodnemu dokończyć nietypowej strawy, a ten ruszył potem na zachód, ku uciesze jeźdźca.
      Ukazał się Fian Południowy. Gęsto usytuowane budowle z kamienia, drewna i cegły o szklanych oknach, w większości pokruszonych, zburzone wieże, szerokie u podstawy, niegdyś zapewne wysokie – wszystko to przypominało Ertel. Chroniczne zaniedbanie i toczące się w okolicy walki musiały przyczynić się do zniszczenia tego, co swego czasu imponowało myślą budowlaną.
      Wierzchowiec zatrzymał się. Oto na ziemi leżało siodło! Jeździec natychmiast je podniósł i założył na konia. Kilkanaście stóp skrywała się za głazem reszta uprzęży. Zaraz też Gerun uczynił z niej pożytek i mógł już swobodnie kierować wierzchowcem.
      Pojechał do otworu znajdującego się w zburzonym murze okalającym osadę. Jakże zdziwił się, zobaczywszy Dzikich jako jej mieszkańców! Porzucił wątpliwości i przyjął do siebie ten fakt. Musieli zdobyć to miasto z rąk innych ludów.
      Już chciał wjechać przez pobliski wyłom do wnętrza miejscowości, gdy wyłoniła się z niego ciemna postać. Obydwaj przejęli się własnym widokiem. Nieznajomy ubrany był w szaty Kapturnika; czarne z czerwonymi pasmami symbolizującymi płomień. Rysy twarzy zdradzały Rougińczyka z północy.
      — Coś ty za przybłęda!? — warknął nieznajomy. — Dołączysz zaraz do innych takich. Wzbogacimy kolekcję.
      Błysnął miecz znieważonego. Przeciwnik odpowiedział potrójnym szpikulcem wymyślnej broni. Trzy kolce ociekały żółtawą substancją, zapewne trucizną.
      — Zginiesz, sługo Urugela — zapowiedział Lendejczyk.
      Szczęknęły metale i posiadacz klasycznego oręża prędko osiągnął przewagę, przypierając wroga do muru. Ten wyszeptał coś, dobywając z zanadrza jakiś proszek. Wysypał go na buty Geruna, uderzył w nie bronią, a wtedy iskra wznieciła płomień, który ogarnął ofiarę. Palony żywiołem uskoczył na bok. Zdołał zawołać:
      — Przestań! Precz z niecną siłą! Jak raz się jej wyrzekłem, tak i teraz niech wraca do piekła!
      Ogień dał się szybko ugasić. Kapturnik poczuł ostrze miecza na gardle.
      — Daruj… — jęknął.
      — Skąd wzięliście się tutaj? — spytał zwycięzca.
      — Nasz pan przysłał nas do Miejsca Wyzwania — odparł, po czym lekki uśmieszek podniósł mu wargę, odsłaniając zęby. — Zabawialiśmy się w eksperymenty…
      — Gdzie to jest?
      — Na południowy wschód do miasta. Zostaw mnie żywego, a nauczę cię czegoś. Przyda ci się do walki z nim.
      — Już nie służysz, kłamco, Urugelowi?
      — Urugel, ha… — parsknął Zaufany. — Nie zależy mi na nim. Mamy inne cele… Twa wyprawa może się nam przydać. Poznasz, jak używać sekretnego ognia. Słuchaj słów przyzwania…
      Począł mówić. Lendejczyk dopiero teraz zauważył na ciele rumaka wypalone fioletowe smugi. Ostrze Geruna przeszyło bok Kapturnika. Ten nie przerwał deklamacji. Słuchacz zatkał ucho. Zamachnął się i z wielką siłą ugodził wroga w szyję.
      Nastała cisza. W powietrzu, nie w myślach. Zwycięzca wskoczył na siodło i pognał naokoło Fianu do Przeklętego Miejsca. Wolał nie ryzykować podobnych spotkań w murach osady. To, co zamierzał, przerastało jego przewidywania, więc, nie rezygnując z powziętej decyzji, gnał przed siebie, nie bacząc na krzyki dochodzące z pobliskich wież, ściętych w przekroju. Teren wznosił się coraz wyżej. Gerun zobaczył w oddali kamienne słupy, formujące okrąg. Rozpędzony, mógł dotrzeć tam w niespełna dwa kwadranse.
      Odbił od miasta na pagórkowate bezdroża nieznanej Lendejczykom krainy. Cel wypadu znikł z oczu wraz z obniżeniem się okolicy. Jeźdźcowi przegrodziły drogę wbite w ziemię włócznie, ustawione ostrzami ku nadjeżdżającym. Tworzyły one linię, będące jakby granicą niebezpiecznego obszaru. Na jej przedłużeniu co pewną odległość znajdował się szałas, zapewne strażnica. Koń w locie pokonał przeszkodę, a z jednego z posterunków dobiegło głuche jęknięcie. Obejrzał się odważny jeździec za siebie – to Kapturnik wołał, by nie jechać dalej albo każdego intruza spotka śmierć.
      Wartownik został w tyle, a z przodu na powrót ukazało się szukane Miejsce. Jeździec zatrzymał się. Dalej, zza wzniesienia, wyłoniła się wielka postać nieznanej istoty. Zdawała się pulsować, cała pokryta wieloma kolorami, upstrzona prześwitującymi dziurami. Zmierzała prosto na śmiałka. Ten przetarł oczy, lecz nadal nie potrafił określić, z czym ma do czynienia.
      Zanurzył się w wąwóz, tracąc z oczu zjawę. Minął szkielet ludzki o dwóch czaszkach i trzech nogach, omal nie spadając z wierzchowca przez wywołany tym spostrzeżeniem zawrót głowy. Stok ponownie wypiętrzał się, prowadząc do kolejnego punktu obserwacyjnego. Nie wiedział, jak szybko porusza się owo stworzenie. Przejęty obawą, że w każdej chwili może wynurzyć się znad wierzchołka najbliższego wzgórza, wyciągnął broń, szykując się do zadania ciosu.
      Na szczycie nic nie było, nawet widoku na kamienny krąg. Skierował się w kierunku jego domniemanego położenia. Usłyszał odgłos, a właściwie wiele dźwięków, każdy inny, niby-człowieka, niby-zwierzęcia, niby-potwora; dochodziły z naprzeciwka.
      Wysoka na piętnaście stóp hybryda rzuciła się z olbrzymim rozpędem na przerażonego człowieka. Formowały ją cudacznie połączone kończynami ciała ludzkich i zwierzęcych istot, z niemożliwie wykręconymi szyjami, odnogami, zrośniętymi tułowiami i martwymi twarzami – wszystko w niebywałych miejscach. Każda z nich krzyczała coś innego, ale olbrzymi twór o czterech stopach, silnym korpusie i wyrażającej przebiegłość czaszce smoka zdawał się wiedzieć, co czyni.
      Bestia wylądowała tuż za Gerunem, dając mu przejechać pod sobą prosto do Miejsca Wyzwania. Ten w zawrotnym tempie zjechał po stromym zboczu i oto pojawiły się skalne słupy, formujące okrąg. Zawitał do wnętrza, zatrzymał się i przeżegnał.
      — Odejdźcie, złe moce!! — zawołał donośnie. — Niech zniszczeje to siedlisko absurdu!! Wracaj do Piekieł, gruzie i nie kuś swą obecnością prawych ludzi!!
      Uderzył ostrzem miecza w kolumnę, a ta skruszyła się, rozsypując w granit i diament. Egzorcyzmujący ciął pozostałe, burząc na oczach Urugela twardsze niż jego serce tworzywo, które nie-ludzkie ręce obrabiały.
      Iskrzące się okruchy płonęły wielobarwnym blaskiem.
      Pozostał z tego czarny węgiel i biały piasek.
      Gerun wbił w marmurową podłogę wykuty w Nidlenie miecz, w zapamiętaniu kończąc podjęte wcześniej dzieło. Wiatr rozniósł pozostały pył, odsłaniając Oczyszczone Miejsce.
      Nadeszli ludzie, zwierzęta i dzikie stwory. Okrywał je proch startej w pył gadziej szczęki. Żadne nie miało skazy w uwolnionym z magicznych eksperymentów ciele. Jedne ruszyły do gór na południu, egzotycznych swych siedzib, inne rozbiegły się i rozleciały szczekając, piszcząc i rycząc, pozostali dziękowali za pomoc – Dzicy, Pierwotni, Szajdżanie, Gradejczycy i nieliczni przybysze z odleglejszych zakątków tej części lądu. Rozeszli się do posterunków swych oprawców, by samym swym pojawieniem się wystraszyć i wypędzić nieludzkich doktorów, bardziej przerażonych od Geruna, kiedy ten ujrzał był zlepionego przezeń potwora…

      Ponownie zanurzył się w labirynt wąwozów, kierując się z powrotem ku miastu. Poważny i kamienny wyraz jego oblicza nie zdradzał przeżywanych myśli. W takim stanie opuścił obszar nikczemnych eksperymentów. Tym razem łatwiej obierał drogę, przez większość czasu mając przed oczyma szpice ściętych wież Fianu.
      Obrócił się za siebie, a na jego ustach pojawił się uśmiech. Potrafił tak wiele uczynić bez tego, co niedawno porzucił. Westchnął radośnie i po chwili rzekł cicho do siebie: „Lender. Mój zamek. Mój kraj. Moi poddani”.
      Pojawił się dziurawy mur okalający Fian. Gerun skręcił w lewo, by ominąć niepewną miejscowość. Postanowił udać się na północ, aby poszukać wyjścia z tych otoczonych górami bezdroży. Widać nie miały dlań znaczenia spodziewane trudy podróży w ciemno.
      Po jakimś czasie dostrzegł biegnącą na północ drogę połyskującą metalicznym lśnieniem, niezwykle równą, to wyżłobioną w ziemi, to umieszczoną na potężnym nasypie. W tymże momencie posłyszał dochodzące z prawej strony nawoływania – spojrzał tam – oto wynurzyli się z pobliskiego zagłębienia zbrojni mężowie, Dzicy, wyraźnie wskazujący ostrzem broni na cudzoziemca. Nie pobiegli za nim, nie potrafiąc przecież doścignąć konnego, lecz poczęli dawać sygnały pobratymcom z miasta.
      Gerun przełknął ślinę i, usiłując opanować psujący mu nastrój strach, przyspieszył jazdy. Nie zmienił decyzji co do podjętego celu i, rezygnując z próby ukrycia się za okolicznymi wzgórzami, nakazał rumakowi popędzić do owej drogi, ufając w jego możliwości. Na mury wyszli strażnicy i odpowiedzieli na migi swym zwiadowcom. Lada chwila rozpocząć się mógł pościg.
      Zaledwie pięćset stóp dzieliło Lendejczyka od północnej bramy w momencie wjazdu na gościniec. Usłyszał dźwięk podnoszącej się kraty. Na szczęście jednak potwierdzały się przypuszczenia co do możliwości umknięcia pogoni: po gładkim trakcie koń biegł prawie tak szybko, jak niegdyś galopował po stepie wierzchowiec pernacki. A i nawierzchnia wzbudzała w Gerunie zdziwienie: dwa równoległe zardzewiałe żelazne pręty, oddalone parę stóp jeden od drugiego ciągnęły się hen daleko poza horyzont, wyznaczając najbardziej równy i prosty szlak, z jakiego kiedykolwiek korzystał. Po zewnętrznych ich stronach wystawały spod trawy drewniane deski, już butwiejące, w wielu miejscach nadłamane lub wręcz nieobecne, podobnie jak same metalowe drągi. Wydawało się, że tubylcy zaniedbali konserwacji owej drogi i nieustannie ją dewastowali, zapominając zapewne o pierwotnym jej przeznaczeniu.
      Przestał zastanawiać się nad losem ujmującej konstrukcji, zorientowawszy się, że nie jest na niej sam. Ruszyło za nim w pościg kilkunastu jezdnych, w szyku jeden za drugim. Ucieszył się, że nie mogli podjąć luźniejszej formacji, niebezpiecznej dla tych, którzy znajdowaliby się poza metalowymi poboczami. Mimo to odczepił kilka ciężkich płatów jeleniego mięsa, bezładnie zawieszonych na uprzęży. Okazało się jednak, że prędkość jazdy nie uległa przez to zmianie.
      Obrócił się, by ocenić zmianę odległości między ścigającymi a ściganym. Zobaczył kilku karkołomnie przewróconych Dzikich. Pozostali omijali ich, schodząc z nasypu, znacznie straciwszy na czasie i liczebności oddziału.
      Pofałdowanie okolicy stawało się coraz mniejsze, a dało się też poczuć stopniowe obniżanie się terenu. Przebył mały mostek zawieszony nad strumieniem i nagle ukazała się jego oczom rzeka, przysłonięta wcześniej wzniesieniami. To ona wieńczyła dno tychże rubieży, wypływając najpewniej z wielkiego kotła górskiego na północnym wschodzie. Powoli stawały się widoczne coraz dłuższe fragmenty błękitnej nici, wyraźnie kontrastującej z żółtawo-brązowym kolorem krainy.
      Wtem odbił światło wieczoru wielki monument – most zawieszony ponad wodą. To przezeń biegła droga, przez skomplikowaną konstrukcję żelaznego monolitu, jakiej nie wykonałby nigdy żaden Lendejczyk, a nawet mający upodobanie w żelazie i kamieniu pierwsi Rougińczycy.
      Zachwyt zduszony został przez niepokój. Goniący znacznie się przybliżyli. Nie zwróciły już uwagi Geruna walające się tuż obok skarpy pokaźne pudła i jakby puszki zniszczonych pojazdów, rdzewiejących ku przypomnieniu wszystkim o przemijalności dóbr tego świata… i o losie cywilizacji podbitych przez prymitywne i waleczne ludy. Wspomożone jednak militarnie przez Gradejczyków.
      Pomyślał sobie uciekający, że może Dzicy zawrócą, jeżeli rzeka stanowi granicę ich posiadłości. Nie wierzył w to, że władanie państwa założonego przez Zaufanych rozciąga się aż do gór na północy, Gór Wysokich, bariery Lendionu.
      Pomny niezwykłego wydarzenia z tego samego dnia odrzucił lęk. Ufając w coś, co nie było namacalne, a pomagało mu w zniszczeniu Miejsca Wyzwania, postanowił stawić czoło nadchodzącej przeciwności losu. Przeżegnał się. Lecz na moście pojawili się ludzie. Obawy same przybrały namacalną postać. Dzicy. Kilkunastu piechurów szło prosto na spotkanie z nim, by wraz z pogonią z tyłu wziąć go w kleszcze…
      Ponownie twarz Geruna skamieniała.
      — Nie chcę umierać — szepnął i, wyciągnąwszy miecz, przybrał pozycję bojową. Wolał najpierw spróbować ominąć pieszych, choćby miał z nimi walczyć, a później na drugim brzegu obronić się przed konnymi. Ci pierwsi zobaczyli, co się przed nimi dzieje. Kilku z nich cofnęło się do mostu, pozostali unieśli oręż, a jeden wdrapał się na ramiona towarzyszy i stanął im na barkach, porzuciwszy broń. Ci, którzy się odłączyli, wspięli się na przęsła i zawiśli w bok, podtrzymując się jedną ręką. Cokolwiek miało to oznaczać, nie przypominało raczej pozycji bojowej.
      Gerun rzucił okiem wstecz i poruszył się. Galopujący zwolnili tempa, by w momencie gdy on skręcał w prawo, zatrzymać się. Zaskoczony, sam przystanął, wciąż jeszcze uwzględniając możliwość ucieczki.
      Dwie grupy spotkały się. Jeźdźcy kręcili głowami, oglądając się na siebie, rozwarte usta zdradzały, że usłyszeli od tamtych coś nadzwyczajnego. Lendejczyk zauważył, że odwracają się ku niemu, pokazując nań ręką. Dzicy poczęli zsiadać z koni. Rzucali spojrzenia na południe, na niewidoczny już Fian Południowy. Co one wyrażały, obserwator nie wiedział. Pełen ostrożności, ruszył do tych, którzy go jeszcze przed momentem ścigali. Natychmiast wśród Dzikich nastało milczenie, a wszystkie twarze skierowały się na tego, którego zbliżanie się wprawiało ich w osłupienie. Ich spłoszone oczy zwracały się ku ziemi; nie chcieli spoglądać na nieznajomego. Z jakiegoś powodu.
      — Witaj, królu.
      Jeden z nich cicho wypowiedział te słowa po gradejsku, lecz nie podniósł oblicza. Wymieniony z tytułu ponownie odbił w źrenicach nieboskłon, a obraz weń rozmazał się i spłynął wraz ze łzą wzruszenia.
      — Skąd mnie znacie? — spytał jeszcze bardziej bezgłośnie, nie pojmując rozumem swym tego, co się działo. Na te słowa upadli w pokłonie i nie zamierzali wstawać. Sam zszedł więc z rumaka, schował broń i, znalazłszy się pomiędzy nimi, rzekł już głośniej: „Odpowiedzcie”.
      Podnieśli się, a któryś z północnych Dzikich spełnił życzenie władcy:
      — Żeglarze z Weklatu, ci ze wschodu, zabrali ze sobą naszego władcę. Wielki mocarz rougiński sprawił, że nasz najlepszy wojownik przyłączył się do nich. Kazali nam wypędzić z Fianu Północnego, gdzie mieszkamy, naszych doradców, przybyłych z daleka, niejakich Zaufanych Urugela. Czekaliśmy przy moście na przybycie króla tych, którzy płynęli na łódce. Miał on odnaleźć się gdzieś na południu, przybyć nad rzekę i zatroszczyć się o los Walecznych, zwanych przez Rougińczyków Dzikimi. Oto właśnie przybył… Obecni tutaj Waleczni z południa, którzy go ścigali, powiedzieli nam, że zabił Kapturnika, sprawił duże zamieszanie na południe od miasta i odważnie przejechał koło patroli. To mógł być tylko rougiński król.
      — Niech nas ukarze… — jęknęli niedawni ścigający.
      — Nie — odparł Gerun. — Zawróćcie do siebie i powiedzcie wszystkim tam, kim jestem i że zniszczyłem Miejsce Wyzwania i tego potwora; niech Zaufani i Gradejczycy wyniosą się stamtąd natychmiast, a opornych zmuście siłą. Weźcie przykład z sąsiadów z północnej strony rzeki. Wyzwólcie się spod bałamutnego i złowieszczego panowania Kapturników.
      Znów rzucili się na twarz, wydając odgłos zachwytu, jakby wydarzyło się coś niewiarygodnego.
      — Ja, Gerun Pierwszy Wspaniałomyślny, biorę Fianion w posiadanie, Północny i Południowy, a wy zostańcie mymi poddanymi!

      Szare oko spoglądało na podobnej barwy strome wzniesienia wielkiego masywu Gór Wysokich. Od zawsze mówiono w Lenderze o marzeniach odważnych mężów rozmyślających o przebyciu niepokonanego masywu, będącego jakże bliskim synonimem zamku i jakże obco niedostępnym miejscem tuż za najsławniejszą twierdzą w Rouginie. Lecz on dotarł do owej zakrytej dla Lendejczyków ziemi, tej za niezwyciężonymi szczytami, tej najmniej znanej po tej stronie lądu, tej najbardziej dziewiczej ze wszystkich opisywanych przez podróżników. Już prędzej wiadomo było, co Urugel posiada w zamkniętym dla obcych Gradonie, niż co znajduje się tutaj. Choć jego szpony też już tutaj sięgały…
      Posępny zarys uwieńczonych śniegiem wybrzuszeń o rozmiarach sięgających chmur, nie zachęcający żadną otwartą przełęczą, groźnie górował przed śmiałkiem, a zdawał sobie on sprawę z tego, że jeszcze stanie tam jego stopa. Przeszedł środkiem wyzwolonego Fianu Północnego do miejsca, gdzie czekała na niego ekspedycja.
      Do pali przywiązani byli Kapturnicy, a duże kamienie zwisały im z kończyn, wyrywając je ze stawów i zadając powolne cierpienie w drodze do śmierci.
      Podszedł do nich i począł odwiązywać narzędzia tortur, oswabadzając po kolei każdego z nich. Leżeli na dziedzińcu, dziękując wybawcy, na ile pozwalał im ból. Nawet ci rzucający nań przed chwilą złorzeczenia umilkli, poznawszy coś, o czym dawno zapomnieli. Mieszkańcy Fianionu zabrali się do pomocy Lendejczykowi uwalniającemu gradejskich kuzynów od tortur.
      Pozostawił poddanych ze skutkami swego miłosiernego czynu, jakże znanego zamorskim przybyszom, aby odtąd ów akt pozostał w pamięci Walecznych i intrygował ich sumienia. Milczenie Geruna więcej teraz mówiło niż nauka mędrców.
      Zasiadł na konia na początku ścieżki prowadzącej na północny wschód. Pożegnały go nieme spojrzenia powoli odmieniających się w swych wnętrzach mieszkańców Fianionu.
      Dróżka nie przypominała tej przebiegającej przez most. Takich jak ta, na wpół zarośniętych, odwiedził wiele w swej podróży z Lenderu do Lenderu. Jeszcze nie pojawiło się zakryte od wschodu słońce, a już pędzili, jakby zamierzali prześcignąć czas. Podobno istniało gdzieś przejście, bardzo niebezpieczne i budzące grozę. Przewodnicy nie chcieli nawet wspominać, czego tak bardzo się obawiali. Jedynie Waleczni znali tę przeprawę. Nawet Gradejczycy nie dotarli do Fianionu tą drogą, mimo iż niedawno jeszcze planowali atak z zaskoczenia na Lednion, choćby ze stratą w ludziach przy przeprawie przez Góry Wysokie.
      „Dzień, noc i dzień” – zdanie posłyszane tego ranka nurtowało mocno Geruna. Wspięli się już do skraju podnóża podrywających się ku niebu stoków o pochyłości coraz to wzrastającej… bez końca. Tu kończyła się nawet trawa, ustępując miejsca mchu. Mówili, że lawiny niszczą wszelkie większe rośliny, lecz na szlaku pojawią się jeszcze zarośla.
      Pojechali najpierw prosto, męcząc konie szybką jazdą i pokonywaniem wysokości. Szczyty nie znikły z oczu – zbocze miało bowiem kształt wklęsły. Minęła godzina i dotarli tam, gdzie zdrowy rozsądek nakazywał zmienić sposób podjazdu, choć już wcześniej Gerun wyrażał wątpliwości co do użycia koni. Po paru minutach znaleźli się na półce utworzonej z ułożonych równo ciosanych kamieni. Kto je tu postawił – daremnie pytał. Może wcześniejsi osiedleńcy Żółtoburej Krainy.
       Zwierzęta odpoczęły w nowych warunkach, mimo iż nie zarządzono wcale postoju. Pięły się szybko i bez przeszkód, a chłód wysokości zmagał się z narastającym ciepłem poranka. Chmury na niebie zdawały się jednak przesądzać, które z nich zwycięży. Po prawej stronie dawał się obserwować coraz obszerniejszy krajobraz doliny, po której dnie płynęła przekraczana dnia poprzedniego rzeka. U początku swego biegu zdawała się wrzynać w góry. Faktycznie, bystry wzrok dostrzegł jakby pęknięcia, ukazane na moment poprzez blask prześwitu. Tamże połyskiwał wodospad opadający ze źródła bijącego w jamie skalnej. Czy wody płynęły też w drugą stronę, na wschód…? Do Rzeki Pustynnej…?
      Serpentyna zawróciła ich w przeciwny kierunek. Teraz napotykali jedną serpentynę za drugą na coraz to bardziej zwiększającej się pochyłości. Ani się spostrzegli, a znajdowali się w połowie odległości w pionie. Gwiazda dnia dawno już poderwała się na nieboskłonie, gdy ujrzeli obiecaną roślinność. Formował się tutaj załom skalny, a ścieżka znikała za drugim takim. Ukazała się więc Gerunowi tajna przełęcz, niewidoczna wcześniej z powodu swego zygzakowatego kształtu. Wśród iglastych krzewów rosły żółte kwiaty, a gdzieniegdzie sterczały niskie drzewka. Gładkie kamienie tonęły w porastającym ich gąszczu. Jeden z przewodników wysunął się bardziej na przód.
      Ciosane kamienie, którymi usłany był szlak, skończyły się. Płynęli jakby w barwnym wąwozie pomiędzy urwiskami. Znajdowali się w zamkniętym rajskim świecie, który znalazł sobie miejsce w tych niedostępnych stronach.
      Zatrzymali się. Przed chwilą spadł kamień, wydając krótkie i głuche stuknięcie. „To na pewno nie jest lawina” — oznajmił Waleczny i wstąpiła weń obawa. Uniósł brwi ten, komu wypowiedź ta zdała się nielogiczna. Jego towarzysze rozglądali się wokół nerwowo, ale nie zdradzili mu powodu swego zaniepokojenia. „Lepiej, byś nie wiedział; może nawet tego nie spotkamy” — mówili mu. Zabrzmiało to dość groźnie w uszach Lendejczyka, który nie lękał się jeszcze na równi z nimi…
      Boczne ściany rozstąpiły się, a ich stromizna zmniejszyła. Za to przed wizytatorami tej okolicy pojawiło się wzniesienie ułożone w poprzek. Musieli przebyć je na wprost. Nie odstraszało swą pochyłością, całe porośnięte żółto-zieloną trawą o wysokich łodygach.
      Zauważyli, że znikły cienie, a niebo w pełni się zachmurzyło. Białe obłoki, zawieszone teraz nad głowami, zstępowały bardzo nisko na szlak. Zaniepokojenie wzrosło. Tu i ówdzie formowały się mgły, powoli zasłaniające świat i świadomość pobytu w górach. Przejeżdżali łąką położoną wyżej niż nagie skały. Od pewnego czasu dawał się we znaki chłód. „Tu zawsze są mgły” — powiadomili Geruna jego towarzysze. Więc nie one stanowiły przyczynę sposępnienia twarzy przewodników. Na szczęście widoczność w stronę jazdy była zadowalająca, a nawet stopniowo polepszała się. W przerzedzeniach białego mleka widzieli za plecami poszarpane grzbiety pasma ujrzanego z Fianu. Bliskie na pół mili.
      Teren znacznie się podniósł. Jasna para mgły opadała w dół krzewiastego wzniesienia. Jakby za jego wierzchołkiem było jej więcej i coś wyrzucało ją stamtąd na drugą stronę… Pojawił się również horyzont czy też to, co można by nim nazwać. „Tak, to już przełamanie” — rzekli Waleczni, a ręce im drżały. „To chyba jeszcze nie Lendion…?” — nieśmiało pomyślał Gerun.
      Nareszcie. Stanęli na szczycie. Poczekali, aż wynurzą się z chmury. Stało się. Przed oczyma mieli olbrzymią dolinę – płaskowyż – uwieńczoną przy przeciwległym końcu stromiznami piętrzącymi się dwukrotnie wyżej ponad dnem zapadliny niż przebyte właśnie wzniesienia widoczne wcześniej z miasta. Gerun przytulił się z wrażenia do konia. Rozpoznał od tyłu znany mu z zamku grzebień szczytów. Wszystkie pokrywał śnieg, kończący się przy znanej mu przełęczy, do której dojście z Lenderu stanowiło olbrzymi wyczyn. Dolina ciągnęła się z zachodu na wschód, otoczona przez oba pasma – te tylne, niższe, i te przednie, wyższe. Zaczynała się od zachodu lodowcami, które zmniejszały się ku wschodowi. Jej dnem płynęły strumienie łączące się w wielką rzekę. Zrozumiał teraz, że to ona wypływała z owej jamy, tworząc wodospad, zasilający obie rzeki: Fianijską i Pustynną. Zagadka niezwykłego źródła obu rzek została rozwiązana. Trawa kończyła się dość blisko, ustępując miejsca skałom. Ich gładkość świadczyła o egzystencji przeogromnego lodowca, znanego z legend rougińskich. Sama dolina nie była pozbawiona własnych wzniesień i łańcuchów, tworząc świat wewnątrz świata.
      Odpoczęli, dobierając się do kilkudniowych zapasów. Nagle na dole coś poruszyło się. Pospiesznie zwinęli ekwipunek i dosiedli wierzchowców. Kilka sylwetek przypominających jakby człowieka podchodziło pod górę do podróżnych. W tym momencie przypomniał sobie Gerun swoje dotychczasowe spotkania z Olbrzymami.
      Waleczny stanął na siodle i dał ręką znak zbliżającym się postaciom, a pozostali z zapartym tchem czekali na odpowiedź. Tam na dole uczyniono podobnie. A więc nieznajome postacie okazały się tylko pobratymcami Fianijczyków. Zaraz potem górale skręcili na zachód, nie mając chęci na bliższe spotkanie.
      Podróżni zstępowali łagodnym zboczem z Południowego Pasma ku Kotlinie Mgły, Lodu i Wody. Znikło z oczu Północne Pasmo, to lendejskie. Para wodna przysłaniała powoli niebo, wprawiając członków ekspedycji we wrażenie, że znaleźli się w zamkniętej podziemnej pieczarze, jakkolwiek gigantycznej, a gdzieś nad nimi znajduje się niski strop z kłębiastego pierza. Gdzieniegdzie obniżał się, sięgając powierzchni, a tu i ówdzie samotne wzniesienia wzbijały się ponad jego taflę.
      Poczuli, że przestali się obniżać. Obejrzeli się za siebie, ale nie zauważyli różnicy w stosunku do tego, co rozciągało się przed nimi. Prostopadła do ich kursu ścieżka wiodła wzdłuż skraju Kotliny. Nastąpili na nią i przewodnicy zaczęli wypatrywać odnogi, mającej odbić na północ.
      Znalazła się. Na rozwidleniu wbito niegdyś metalową lancę informującą o początku przeprawy przez dolinę leżącą pomiędzy pasmami.
      Po zmianie kierunku inna stała się również okolica. Po obu stronach wznosiły się równoległe wzgórza, stopniowo nabierające wysokości. Wbijały się we mgłę, a ta opadała aż do dna parowu. Od ścieżki odchodziły liczne poprzeczne odgałęzienia, wcinające się pomiędzy ciemne pagórki. Przy jednym z nich dostrzegł Gerun szczątki rynsztunku bojowego: zbroję płytową zmiażdżoną w wielu miejscach potężnymi ciosami młota lub czegoś podobnego. Żadna ręka ludzka nie zdołałaby zadać takich zniszczeń. Ścisnęło go za żołądek, a serce nerwowo przyspieszyło. Pamiętał ten dzień w swej młodości, kiedy odprawiono pogrzeb poległym w Górach Wysokich. Ci krewni, którzy jeszcze wtedy żyli, zaprowadzili go do Ertelu. Oglądał wykończonych trudami rycerzy, wśród których znajdował się także Limon. Chwalili się trofeami Olbrzymów i opowiadali o przejmujących niebezpieczeństwach…
      Do dziś z królewskiej rodziny ostał się prawie tylko Gerun; gdy umarli prawie jednocześnie rodzice, został koronowany, niedługo potem odszedł także jego wuj, pozostał zaś wyłącznie jeden kuzyn, będący, tak samo jak Gerun, bezdzietnym jedynakiem, Orenfel II Szpetny, następca tronu…
      A król przemierzał właśnie to samo pustkowie, które niegdyś pośrednio przyczyniło się do jego pierwszej wyprawy poza Lender. Przez ową legendarnie niegościnną krainę wracał do rodzinnego zamku. Do miejsca, które zostało wyzbyte z obecności Geruna i jego zmarłych krewnych…
      Dostali się na płaską równinę z przepływającym jej środkiem potokiem. Wyglądało to jak polana w lesie, a chmury nawet przerzedziły się, przepuszczając promienie słoneczne. Na chwilę wędrowcom poprawił się humor.
      Nie trwało to długo. Ujrzeli bielejące kości ludzkie pośród lendejskich zbroi, tarcz i mieczy, lśniących nie zardzewiałymi złotymi elementami. Wbity w podłoże Krzyż i połamana łopata świadczyły o przerwanym wykonaniu ostatniej posługi. Gerun o mało nie spadł z konia. Krzyknął przejmująco, a Waleczni, zrozumiawszy, co przeżywa, zatrzymali się.
      — To tu… — szepnął, po czym dodał głośniej. — Jedźmy stąd czym prędzej.
      Mgła podniosła się, odsłaniając okalające to miejsce ściany urwiska. Znajdowali się u wejścia do kanionu, którego spód pokrywał płynący na północny wschód strumień. Ruszyli z biegiem wody. Lendejczyk spojrzał ku górze. Na obrzeżach przepastnych zboczy stały wysokie na kilkanaście stóp podobne do małp postacie. To nie te Olbrzymy, które do tej pory spotykał! Dwukrotnie większe. Cisnęły głaz. Zmiażdżył jeźdźca i konia; odłamki kruszonego kamienia uderzyły w pozostałych. Poleciały kolejne głazy. Gerun usuwał im się z drogi, unikając śmierci. Ludzie, którzy kiedyś tu polegli, musieli bronić się we mgle.
      Walecznych ogarnęła panika. Część z nich zawróciła i rzuciła się do ucieczki. Pozostali ci z połamanymi kośćmi i przewróconymi wierzchowcami. Jeden po drugim ginęli w tragiczny sposób, a Rougińczyk, lawirując pomiędzy kroplami najtwardszego z gradów, przedzierał się do przełomu. „Którędy potem?!” — wołał. Ostatni z tych, którzy nie zdołali zawrócić, odkrzyknął, zanim ciężki granit przycisnął go do ziemi: „Pędź prosto… Nie oglądaj się… Przy łańcuchu będzie ścieżka… Jak ta, którą jechaliśmy… Przełę… … …”
      Zdążył Gerun skryć się w węższej części kanionu. Tu też rzucali głazami. Obijały się od ścian i z hukiem kruszyły o dno lodowatego strumienia. Nie patrzył już, jak ominąć śmierć, lecz począł ścigać się z nią. Armia stworów ustawionych w dwóch szeregach nie kończyła się, na złość wszelkiemu zbłąkanemu życiu. „Lender, Lender, Lender…” — szeptał, licząc się z groźbą zakończenia w Niezdobytych Górach również swojej podróży.
      Wjechał we mgłę, gnając przed siebie na oślep. Po chwili hałas minął. Biała ciemność również. Wyjechawszy z kanionu, na powrót znalazł się na otwartej przestrzeni. Chmury przerzedzały się, wskazując środek Kotliny, do której lodowce wylewały topniejący na wiosnę lód. A strzeliste szczyty skutecznie przegradzały drogę na druga stronę, za wyjątkiem niewielkiego obniżenia, będącego przełęczą… Tą Przełęczą…
      Goniły go. Potężne istoty dorównywały szybkością rumakowi. Jeździec zmuszony był manewrować po niebezpiecznym podłożu. Przeskakiwał strumienie, a Nadolbrzymy wtórowały mu. Tuż obok niego rozbił się nawet ciśnięty jak kamyczek z procy olbrzymi głaz.
      Wyścig trwał. Znikły zupełnie ślady jakiejkolwiek mgły, a południowe słońce przeglądało się w lodzie i śniegu pokrywającym wysokie na dziesięć tysięcy stóp szczyty. Wydawało się, że prażyło nawet mocnej niż do tej pory w dolinach.
      Poczuł, że wznosi się. Pod kopytami mignęła ścieżka. Skręcił w prawo. Pogoń trwała już ponad godzinę i miał tego dość. Czarny ląd srożył się na południu, a białe zbocza piętrzyły na północy. Lecz nie widział Północnego Pasma, zasłanianego przez lokalne wzniesienia. Faktycznie, stąd Kotlina zdawała się nie mieć końca.
      Nadolbrzymy zawróciły, biegnąc równie szybko jak podczas pogoni. Usłyszał wszechpotężny i wzmagający się grzmot od lewej. To lodowiec zsuwał się całą swą masą!!! Po pękającym ciele posypały się lawiny, a pył rozprysku dymił jak pożoga. Ziemia drżała. Na oczach przerażonego obserwatora zsuwał się ku niemu masywny jęzor raz wprawionej w ruch substancji. Odległość malała, hałas narastał, a wstrząsy zachwiały biegiem zwierzęcia. Ono samo parskało, galopując przerażone.
      Lej wyżłobienia lodowcowego kończył się przy nagich skałach Przełęczy.
      Za późno… za późno…
      Biały tuman ogarniał walczącego o przeżycie… Stracił ze zgrozy przytomność.

      Poczuł nagle, wyrwany z nieprzytomności, że toczy się po ziemi. Zatrzymał się. Poruszył rękami i nogami. Odetchnął z ulgą. Nie uszkodzone. Obok stał koń i patrzył na zrzuconego zeń pasażera. Panował mrok przedświtu, rozświetlany księżycem. Kępy trawy chroniły przed chłodnym wiatrem. Rozejrzał się, by zobaczyć, gdzie jest. Pochyłość wskazywała na zbocze. W dole odbijała światło rzeka, a w pobliżu jaśniały ciemną szarością płaty rozerwanego lodu. Musiał znajdować się w pobliżu katastrofy. Zapewne zwierzę jakimś cudem wydostało się z zagrożenia i poszło szukać paszy. Zaintrygował Geruna widok dość nisko położonych gwiazd. Czyżby znajdował się tuż przy Przełęczy, skoro nic ich nie przysłaniało? Jego wierzchowiec musiał był samotnie przemierzać w nocy górskie bezdroża, niosąc na grzbiecie swego pasażera. Zatrzymał się, zrzucając jeźdźca w pobliżu niewielkiego źródła, wokół którego rosła szczątkowa roślinność.
      Gerun owinął się kocem i ponownie dosiadł swego konia. Zaufał mu, skoro ów poradził sobie w ciemności. Nakazał jechać wzwyż. Nachylenie i podłoże nadawało się do ostrożnej jazdy.
      Stopniowo pokazywały się coraz niższe gwiazdy… I horyzont. Zionęło świeżym powietrzem na szczycie Przełęczy. Z wysokości dziewięciu tysięcy stóp ujrzał Lendion. Trzy skupiska świateł na wierzchołkach trójkąta były miastami: Ertelem, Nidlenem i Achenem. Bliżej patrzącego znajdowało się coś, co rozpromieniło mu twarz, mimo iż skrywał ją cień.
      Lender. Nawet stąd nie wydawał się mały. W jego wieżach paliły się światła, uwidaczniając dziedziniec na wielkim dachu, będący tarasem sypialni królewskiej. Tym razem wzrok obejmował większe obszary niż pewnego poranka… Rozpoznał Cintel, Rozwidle, a nawet Zundel! Odległy punkt na zachodzie mógł być Górą Klasztorną. Obserwatorowi wydało się nawet, że zauważa jasne punkty z Północnego Rouginu…
      Przygasały. Najpierw te bliskie, później dalekie. I gwiazdy.
      Przed Gerunem stał wysoki na dwadzieścia stóp Nadolbrzym.
      Patrzyli na siebie przez chwilę, a przyszła ofiara zastanawiała się nad swym losem, pozbawiona możliwości ucieczki. Szukała w pamięci wydarzeń ostatnich dni. Pod wpływem tej refleksji uniosła drżącą dłoń do czoła, jakby coś rozpoczynała. Nie zdążyła położyć jej na sercu, gdy nagle wstrzymała się, wystraszona świecącą czerwienią sierści końskiej. Płonęła ona iluzorycznym ogniem. Gerun przypomniał sobie to, o czym niedawno tak bardzo usiłował zapomnieć, że nawet zabił był człowieka. Potwór rósł cieniem na niebie. Już błysły bezrozumnie patrzące oczy zwierzęcia. Nie zdawało ono sobie sprawy z tego, co dzieje się w umyśle Rycerza. Ten nie wierzył, że uda mu się ujść z życiem, jak wierzył był przy moście, gdy uciekał przed Fianijczykami. Fioletowe światła na końskiej sierści rozbudziły skojarzenia, w wyniku których usłyszał w myślach tekst wydobytej z pamięci inkantacji…
      Zrozpaczony, puścił rękojeść miecza i, wskazawszy ręką na istotę, począł szeptać niezrozumiałe teksty, zasłyszane od Kapturnika we Fianie Południowym.
      Coś purpurowego jakby zionęło na wielkoluda. Powiało czymś zimnym i budzącym grozę. Rycerz poczuł nieznaną Obcość; napełniała go na wylot lękiem zmieszanym z jeszcze innym niedorzecznym uczuciem.
      Gospodarz Gór jęczał małpim głosem, cierpiąc nadnaturalne katusze. Rycerz zauważył, że to, co się dzieje, sprawia mu przyjemność. Wydawało mu się, że panuje nad czyjąś śmiercią… Runął niedoszły drapieżca. Lecz ów niebieski zwid wzleciał ku górze i uformował na chwilę jakiś znak. Ujrzano go z jednej z wież Lenderu.
      Rycerz pozostał sam, gdyż odrzucił to Wszechmocne Miłosierdzie, do którego niedawno się nawrócił. Zamknąwszy się na działanie Opatrzności, zaufał przed chwilą czemuś a właściwie komuś innemu… na granicy podzielonej z tego powodu Federacji Rouginu.

      Przy bramie południowej Lenderu nikt nie czuwał. Tak działo się zawsze; uważano, że niebezpieczeństwo nadejść mogło jedynie z północy. Wstąpił król do zamku. Znał go lepiej niż siebie samego. Skierował się do sali konferencyjnej, wybierając mało uczęszczane korytarze. Zauważył obwieszczenie Deliona mówiące o uroczystej konferencji przed wyruszeniem nazajutrz na wojnę. Na niej to miano uroczyście ogłosić zaginięcie monarchy. Zdziwił się, ponieważ niedawno pokazał się w Duklidonie, jednocząc kraj.
      Zatrzymał się nagle i znieruchomiał. Na posadzce pustego korytarza leżał nadworny astrolog, odziany w strój Kapturnika. Na jego ciele nie widniała żadna rana. Czyżby…? Gerun rozwarł oczy ze zdumienia. Powściągnął jednak związane z tym myśli.
      Kroczył, nierozpoznany, opustoszałymi komnatami oficerskimi. Lustra odbijały zarośniętego, obdartego włóczęgę, zmęczonego wielotygodniową podróżą. Nieliczni dworzanie odsuwali się, czując smród koński, lecz spojrzenia zdawały się doszukiwać oblicza władcy.
      Stanął przed salą Deliona. Jak ongiś. Przez uchylone drzwi zobaczył ustawionych w dwóch szeregach oficerów. Otwarte zaś drzwi po drugiej stronie zapraszały do korytarza biegnącego w ku bramie północnej. Prowadzący konferencję miał maskę na twarzy, ukrywającą jakby płacz. Czekali wszyscy. Czekali na Geruna Pierwszego. Po raz ostatni. Trębacze zagrali hejnał, a niejeden rycerz otarł łzę, wpatrując się w puste wrota. A on, Gerun Pierwszy, mógł teraz wejść do sali. Wejść! Odmienić wszystkich i dać radość Lendionowi. Dać im zatroskanego, Wspaniałomyślnego władcę.
      Stojący przy Delionie człowiek odziany w biały strój z kapturem spojrzał na wejście boczne i zauważył, że ktoś spogląda przez uchylone drzwi. Omijając oficerów, ruszył sprawdzić, kto to taki.
      Gerun położył rękę na klamce, a Runel na jego ramieniu.
      Momentalnie odwrócił się ten pierwszy, osłupiały z zaskoczenia. Obok nich stała Miketia. Zabrali króla do sąsiedniego korytarza. Odezwał się ten, który podobno miał już nie żyć, zagrzebany pod gruzami starej fortecy:
      — Wiedzieliśmy, że przyjdziesz. Zobaczyliśmy z wieży twój znak w Górach Wysokich. Kto umiałby tak przywoływać Ogień?
      — Jak… ty… — zaniemówił król.
      — Żyję. Uratowałem się i pojechałem sprowadzić Miketię. Wraz z przyszłą królową mieliśmy wyruszyć po zwycięstwo nad Urugelem. Dziś w nocy zabiliśmy jednego z jego szpiegów. Był nim nadworny astrolog. Zdrajca. Zabraliśmy mu jego Insygnia.
      — A co z… Lucenem i Limonem?
      — Nie znalazłem ich wśród gruzów.
      Gerun drugi raz w tym dniu wybuchł płaczem, teraz wielekroć większym niż wtedy… Podeszła doń Miketia i przytuliła go do siebie. Szepnęła mu coś na ucho i ten natychmiast otrząsnął się z żalu po straconych przyjaciołach.
      — To na pewno nie przypadek, że się spotkaliśmy — rzekł Runel.
      — Jak przeżyłeś wybuch? Dobrze, że choć ty ocalałeś.
      — Zaraz się dowiesz… — Kaldeńczyk sięgnął do zanadrza. — Uratowałem… Je…
      Rycerz zamknął oczy.
      — …Wygramy tę wojnę. Teraz silniejsi o moc mojej i Miketii wiedzy, Insygniów zabranych zdrajcy, potęgę twego Ognia i jeszcze coś.
      Runel trzymał w dłoni Kolczyki.
      — Tak miało być. Dla dobra wszystkich — mówił. — Prawda jest taka, że to dzięki magii przeżyłeś. Ja też. Razem potajemnie uśmiercimy wroga. Miketia powiedziała już Delionowi, że zginąłeś. Wyruszymy, jak ty niegdyś wyruszyłeś z Lucenem… Gerunie Pierwszy Tajemny…
      — Gerunie Wspaniałomyślny!
      To zawołała nagle przybyła postać. Miała na sobie białe szaty i kaptur zakrywający oblicze.
      — Pragnę Waszej Królewskiej Mości coś oznajmić — powiedział zniekształconym głosem nieznajomy.
      — Mów. Kim jesteś?
      — Kapturnikiem — stwierdziła Miketia.
      — Nie. Raczej kimś, kim twój kochanek nigdy nie zostanie — odpowiedział jej tamten, po czym zwrócił się do króla. — Nie zdążyłem ich wyprzedzić, Gerunie. Twoje miejsce jest tam, przy Delionie. Stań na czele zjednoczonych armii i pokonaj wojska nieprzyjaciela. A ja rozprawię się z samym Urugelem. Użyję lepszych sposobów niż tych dwoje. Zawróć. To nie magia cię ocaliła, lecz Opatrzność. Pokonałbyś Olbrzyma dzięki modlitwie. A czary będą się przyczyniać do twojej zguby, jak już niemal wprawiły w zatracenie tego męża kaldeńskiego.
      Wręczył królowi papier z napisanym nań wierszem z prostymi rymami:
      „Są czyny, które zawsze będą złe
      Są czyny, które dobre są lub złe
      Są czyny, które nigdy nie są złe
      Magia czy Wiara – zastanów się
      Na zawsze modlitwa dobrem jest
      Na zawsze czary będą złe
      Nie zawsze zgubny będzie miecz
      W obronie życia dobrem jest
      Zaś w walce z Prawdą złem
      Zło precz
!”
      — Precz!!! — ryknął Runel. — Poznaję ten głos!!
      Pomyślał życzenie, unosząc Kolczyki.
      Klenden odszedł.

Męczennik
Rycerz Rouginu - Część III - Ostatnia Bitwa - Dobro i Zło
Pojedynek