Lekceważeni Sprzymierzeńcy
Zapadł zmrok. Lucen i jego towarzysze ujrzeli idącego w stronę rzeki konia. Leżał na nim jeździec. Rozpoznał w nim Geruna. Zawołał króla po imieniu, ale tamten nie odpowiedział. Czyżby wydarzyło się coś złego? Pełen niepewności, zadecydował, że przepłynie na drugi brzeg. Żołnierze przystali na tę propozycję. Wsiadł do łódki. Przechwycili ją niedawno, gdy płynęła z prądem w stronę brodu. Wyciągnęli z niej nieprzytomnego rybaka, którego stan był ciężki. Opatrzyli go i wzięli ze sobą. Sporządziwszy z kijów prymitywne wiosła, postanowili przy brodzie czekać na powrót nieobecnego po północnej stronie rzeki. Niedługo przed ujrzeniem go, dostrzegli błyski przy wieży.
Lucen podbiegł do owego konia i zagrodził mu drogę, ale ten ominął go. Na jego wierzchu zwisał lekko w dół Gerun. Przeraził się Lucen tym widokiem, ale, opanowawszy się, podszedł i chwycił za uprząż.
— Gerunie, królu, żyjesz?
Nie odpowiedział. Ale żył. Biło mu serce. Zdjął go z siodła i ułożył na ziemi. Nakazał gestem żołnierzom, aby tu przyszli, ale oni już biegli do nieprzytomnego. Na głowie miał ślad potężnego ciosu, który na szczęście nie rozdarł czaszki ani nie złamał kości. Tylko tę jedną ranę znaleźli na jego ciele. „Nic dziwnego, że nieprzytomny” – mówili. Dostrzeżono inną rzecz. Ubranie leżącego, a także sierść konia była osmalona, co świadczyło o zetknięciu się z ogniem. Meken spytał, czy można sprawdzić, czy został zdobyty Miecz Dumy. Nie potrzebował odpowiedzi. Z pochwy wystawał trzon z rzadkich metali, co mówiło samo przez się.
Przeniesiono Geruna do łódki, aby wraz z rybakiem wygodnie popłynęli do mostu. Lucen podjął się sterowania za pomocą prowizorycznych wioseł. Pozostali podróżni pojechali konno wzdłuż rzeki.
Poszkodowany obudził się w nocy. Otworzył oczy, zastanawiając się, gdzie jest. Ujrzawszy Lucena, zdziwił się. Ochłonął na myśl, że jest bezpieczny. Bolała go głowa. Przypomniał sobie wszystkie wydarzenia poprzedniego dnia.
— Dziękuję — powiedział do zwróconego do niego plecami Lucena. Ten zerwał się, słysząc, że król przemówił, obrócił się i jął wpatrywać się w przebudzonego.
— Mam miecz — rzekł Gerun.
— Wiem… — odparł tamten. — Co ci się stało, królu?
— Daj mi coś do picia i jedzenia. Nigdy w życiu nie byłem głodny. Wiem już teraz, jak to jest. Potem opowiem ci, co widziałem.
Spożywszy posiłek w milczeniu, zadał pytanie, jak go znaleźli. Dopiero gdy uzyskał odpowiedź, rozpoczął relację o niezwykłych zdarzeniach z Trójkąta Wież.
W momencie gdy skończył, łódka dotarła do mostu. Przybili do brzegu, po czym wysiedli i dołączyli do konnych. Ucieszyli się tamci, że ranny obudził się i tak naprawdę nic mu nie było poza silnym bólem głowy.
W pobliżu, po stronie lendejskiej, znajdowała się wioska, której większość mieszkańców stanowili noclegujący w wiejskich domach przyjezdni. Na prośbę króla postanowiono wziąć z nich przykład. Skierowali się ku domowi, w którym paliło się światło. Rozgościli się w trzech wolnych izbach, zostawiając konie w stajni, a łódkę przy niewielkim molo. Zapłacono manderskim srebrem, po czym wszyscy legli na wyra. Raptem zasnęli, z wyjątkiem rybaka, wciąż nieprzytomnego.
Promienie słoneczne obudziły jednego z żołnierzy. Po chwili pozostali wstali z łóżek. Ku wielkiemu zaskoczeniu obecnych podniósł się również rybak. Dali mu pić, jednak zaraz po tym znów stracił przytomność. Gospodyni zaprosiła na śniadanie. Później przyszykowali się do dalszej drogi. Gerun nakazał zostawić łódkę w przystani i wziąć rybaka ze sobą.
Żołnierze poprosili króla, aby opowiedział im, co wydarzyło się w Trójkącie Wież, ale ten odmówił, przekładając to potem. Przejechali przez potężny most z drewna, kamienia i metalu i dotarli do strażnicy granicznej. Jako że wyglądali jak oddział wojska, choć bardzo niewielki, zostali zatrzymani przez wartowników. Jeden z nich, przedstawiwszy się jako donarliński strażnik, zapytał:
— Kim jesteście?
Gerun nie odpowiedział; zastanawiał się, jak skutecznie ukryć swoją tożsamość, jednocześnie nie wzbudzając podejrzeń.
— Dlaczego milczycie? Powiedzcie chociaż, dokąd jedziecie i w jakim celu.
— Podążamy do Zundirougu — odparł Gerun. — Jesteśmy z Lendirougu, a Zundiroug przecież graniczy z nami, a w myśl traktatu sprzed dwóch lat wolno niewielkim naszym oddziałom przekraczać granicę.
Strażnik uśmiechnął się, a jego kompani, słysząc wszystko, śmiali się w głos.
— Co was tak śmieszy, Zundejczycy? — spytał król.
— Jesteśmy Donarlińczykami. Praktycznie Zundiroug nie istnieje już jako taki, podobnie jak Lendiroug i chyba dobrze o tym wiecie. Teraz jest Donarlin i Zundion, usamodzielnione prowincje: księstwo i królestwo. I jeszcze bezludne stepy Zundirougu Zniszczonego i Równina Klasztorna, położona wokół samotnej góry. I przeklęty Trójkąt Wież, rządzący się własnymi prawami. Nie muszę uczyć was geografii.
— Niech ci będzie — przytaknął Gerun. Zrobiło mu się przykro na myśl, że sam jest władcą tylko dwóch prowincji, Lendionu i Cintiolinu, a Duklidon, a tym bardziej Sergelion czy Beltion dawno temu odłączyły się od królestwa. — Jedziemy do Zundionu. Jeśli chcesz wiedzieć więcej, zdradź mi pewien sekret. Zapłacimy ci za to.
— Cóż to za propozycja?! Kim wy naprawdę jesteście? Jak śmiecie uważać nas za płatnych szpiegów?! — oburzył się strażnik. — Zadajcie pytanie głośno, nie dawajcie pieniędzy.
— Dobrze. Nie krzycz na mnie. Powiedz, czy nie przejeżdżał tędy Gerun Pierwszy Cichy. Podobno wyjechał z Lenderu i nikomu nic nie powiedział.
— Czy jesteście tymi, którzy szukali go tu wcześniej? Jeżeli tak, to dlaczego wracacie? Przecież kazaliście nam wysłać gońca, jeśli wasz monarcha się tu pojawi.
— Sprawy przejęły inny obrót. Zawiadomcie Lender, że Gerun Pierwszy, król Lendionu, pojechał złożyć wizytę Zarganowi Drugiemu, królowi Zundionu.
— Tak się stało?! Nic nie rozumiem. Nie przepuściliśmy nikogo takiego.
— Gerun Pierwszy, jego przyjaciel Lucen, oraz Meken i Halen z Lenderu, a także dwóch żołnierzy z Manderu i jeszcze pewien chłop właśnie przed chwilą przejechali przez most. Spójrz na mnie, Donarlińczyku, który to szlachcic może mieć taki miecz?
Po czym wyciągnął broń Deskatesa, który błysnęła w słońcu swymi kryształowymi ostrzami. Prawie wszyscy, którzy to widzieli, wydali z siebie głos zachwytu. Strażnicy puścili podróżnych. Jeden ze strażników napomknął o chwale Tumpirougu i o Deskatesie. Padła nawet wzmianka o jakimś następcy, przynajmniej tak Gerunowi obiło się o uszy.
Granica została w tyle. Posiadacz Miecza Dumy rozpoczął opowieść o jego zdobyciu. Z większym zainteresowaniem słuchało go dwóch Manderczyków, nie doświadczyli bowiem w wędrówce do mostu ciekawych przygód. Ci dwaj poprosili też, aby opowiedziano im o wydarzeniach sprzed przybycia króla do Manderu. Z chęcią zaspokojono ich ciekawość. Tak upłynęła monotonna droga do miasta Doner, zwanego pospolicie Rozwidlem, jako że rozchodziły się stąd trzy drogi: na południe do Lendionu, na północ do Sel i Urbidionu oraz na zachód do Zundionu.
Około godziny drugiej po południu ukazał im się Doner. Wyglądał jak twierdza: otoczony murami obronnymi, z wieżyczkami strzelniczymi i pałacem w oddali. Prezentował się okazalej od jakiejkolwiek miejscowości Lendionu poza zamkiem Lender. Była to stolica Donarlinu, w której sprawował władzę książę Nerfiel Pierwszy, zwany Medykiem, kuzyn Zargana Drugiego. Swój przydomek zawdzięczał znakomitemu kunsztowi lekarskiemu.
Wjechali w bramę południową. Zostali zatrzymani przez jakichś ludzi uzbrojonych w miecze i skórzane zbroje. Ci przedstawili się jako strażnicy miejscy pobierający myto za przejazd. Król objaśnił im, kim jest i wyciągnął Miecz Dumy, oczekując na powtórzenie się sytuacji z granicy. Rekwizyt nie zrobił tym razem wrażenia, a jedynie utwierdził tamtych w przekonaniu, że opłata musi być ściągnięta bez względu na to, kto przejeżdżającymi dowodzi.
— Przepuść nas! — rozkazał rozgniewany Gerun.
— Nie. Nasz kraj nie posiada z waszym sojuszu, odkąd odłączył się od Zundirougu. Umowa sprzed dwóch lat dotyczy tylko otwartych granic, a nie myta za przejazd. Niech ustalą nowe zasady, to wtedy nie będziecie płacić za przewóz broni przez miasto.
— Jadę do waszego księcia uregulować te sprawy. To wasze prawo to jawne zdzierstwo. Nieumiejętnie korzystacie z samodzielności. Jeżeli nas nie puścicie, to będziecie musieli nas zatrzymać, co wam się nie uda.
— Proszę bardzo — rzekł strażnik i wydał rozkaz pozostałym, aby uformowali szyk bojowy. A było ich dziewięciu. Gerun ostrzegł, aby nie zabijać, a jedynie spróbować stratować końmi przeciwnika. Jedynie ten, kto wiózł ze sobą rybaka, musiał uważać przy przejeżdżaniu przez całe to zamieszanie.
Wyjęli broń i zamachnęli się na strażników. Ci natychmiast zwarli się w grupę i nadstawili miecze na wysokość koni. Nastąpiło zderzenie jeźdźców i piechurów. Rozległ się krzyk ludzi i pisk ranionych zwierząt. Lendejczycy nie przebyli przez barierę ostrz. Odstąpili. Dwa konie zostały ranne. Podobnie trzech strażników, którym pozostali pomogli opuścić pole potyczki. Lucen i Meken zeskoczyli z rannych wierzchowców. Przystąpiono do drugiego natarcia. Tym razem Donarlińczycy zerwali się z miejsca i poczęli biec do miasta, wołając o pomoc. Jeden z nich cisnął mieczem ku goniącym i trafił w rękę tego Manderczyka, który nie wiózł rybaka, zadając mu ranę. Nagle zza rogu zagrodzili im drogę inni konni. Ubrani w łuskowe, pełne zbroje, z małymi lancami i dużymi, ciężkimi mieczami. Jeden z nich krzyknął, żeby Lendejczycy natychmiast się zatrzymali. Ci posłuchali. Ścigani wjechali między przybyszów i zaczęli opowiadać o zajściu, pokazując na żołnierzy Geruna. Jeden z nowo przybyłych wyjechał naprzeciw. Okrywał go wspaniały czerwony strój, na którym błyszczała płytowa zbroja. Dzierżył kopię, na boku zwisał mu oburęczny miecz. Gerun również wyjechał ku niemu. Trzymał w ręku obnażony Miecz Dumy i szykował się do starcia. Oboje przystanęli naprzeciw siebie. Donarlińczyk rzucił jednak kopię na ziemię.
— Nerfiel Pierwszy, książę tej krainy. Witaj, Gerunie Pierwszy!
Rozpoznany schował broń. Patrzył na tamtego pustym wzrokiem i usiłował pozbierać myśli.
— Czy dlatego nazywają cię „Cichy”, że nic nie mówisz?
— Witaj, książę — powiedział król. — Myślałem, że nas zaatakujecie.
— My też myśleliśmy, że dojdzie do starcia. O mały włos nasz kraje nie znalazły się w stanie wojny. Przepraszam za bezwzględność moich urzędników. Zapomnijmy o tym, co zaszło. Zapraszam was do pałacu.
— To ja powinienem przeprosić za ten incydent z potyczką. Okazałem niepotrzebną porywczość.
Gerun, jego towarzysze, Nerfiel i kilku Donarlińczyków ruszyli do pałacu. Ulice okazały się czystsze niż w Ertelu, ale nie było na nich gwaru ani życia. W siedzibie książęcej panował olbrzymi przepych. Jadąc korytarzem na wewnętrzny dziedziniec, odniósł Gerun wrażenie, iż jest w Lenderze – tak było tutaj przytulnie. Na dziedzińcu odebrano gościom konie i zaprowadzono do książęcej stajni. Na obecnych czekały postawione na mozaikowym bruku wygodne fotele. Gdy usadowiono na jednym z nich rybaka, wciąż jeszcze nieprzytomnego, Nerfiel spytał:
— Co mu jest? Czy jeszcze ktoś z was potrzebuje opieki medycznej?
Gerun opowiedział pobieżnie o potyczkach, jakie stoczyli od opuszczenia Manderu. Książę patrzył ze współczuciem to na rybaka, to na żołnierza ze świeżo zadaną i opatrzoną już raną ręki, to na głowę Geruna, gdzie widniał potężny guz. Postanowił, że sam osobiście zajmie się najpierw cierpiącymi, a dopiero potem porozmawiają o polityce.
Jak rzekł, tak uczynił. Przyniesiono mu bandaże, narzędzia chirurgiczne i zestaw zagadkowych lekarstw w beczułkach. Najpierw opatrzył ranę żołnierza – głęboką na ćwierć cala rysę na przedramieniu. Nałożył mu bandaż na ramię, aby zatamować upływ krwi i podał do powąchania zawartość jednej z beczułek, po czym poszkodowany usnął. Następnie zajął się zszywaniem. Wykonał ten zabieg niezwykle starannie, ku ogólnemu podziwowi świadków. Operacja dobiegła końca. Oznajmił, że pacjent przebudzi się późnym wieczorem i pozostanie w mieście do pojutrza; wtedy odzyska sprawność w ręce. Teraz podszedł do Geruna. Obejrzał mu głowę, wziął ręcznik, zanurzył go w wodzie zmieszanej z płynem z drugiej beczułki i przyłożył do czoła. Ten po chwili doznał ulgi. Głowa przestała go boleć. Podziękował księciu-medykowi i otrzymał polecenie trzymać ten kompres przez pół godziny. Nerfiel podszedł do rybaka. Znalazł ranę na ramieniu, wcześniej opatrzoną, zdjął szmatę i zobaczywszy, co się pod nią kryło, zawahał się. To, co ujrzał, nie przypominało normalnego urazu. Wyglądało, jakby ktoś z niezwykłą precyzją wyrzeźbił w żywym ciele okrąg. Przypomniał sobie relację Geruna o spotkaniu z Kapturnikiem i po chwili namysłu zanurzył palce w innej beczułce i dotknął nimi chorego miejsca. Na to ciało operowanego drgnęło tak mocno, że spadło z fotela. Usadził go znowu i teraz oddalił się odeń kilka kroków. Zerknął na ludzi Geruna, odwrócił się do nich tyłem i począł coś szeptać. Na koniec uczynił po kryjomu znak Krzyża, co Lendejczycy jednak zauważyli i wtem rybak otworzył oczy.
— Zaprowadźcie go do którejś z komnat i dajcie jeść. Potem weźcie go… wiecie gdzie — rozkazał Donarlińczykom. — Tradycyjnie, niech nikt nic nie wie.
— Co mu było? — spytał zdziwiony Gerun.
Książę nie odpowiedział. Zmienił temat:
— Porozmawiajmy lepiej o sprawach wojennych.
Król przystał na tę propozycję i zgodził się na udział Lucena i żołnierzy. Najpierw poruszono temat kontaktów między Donarlinem a Lendionem. Dyskutowano o zmianach w sposobie postępowania wobec Lendejczyków przekraczających granicę. Książę wyjaśnił, że wzmożoną kontrolę spowodował fakt naruszania rubieży księstwa przez Urbidiańczyków – Dzikich. Nerfiel przystał na radę Geruna, aby ograniczyć obciążenia fiskalne dla przejeżdżających przez miasta. Zawarli więc dwaj władcy słowną umowę dotyczącą stosunków między własnymi państwami, regulując także kwestię myta. Później przeszli do kwestii militarnych. Gerun nie miał dużo do powiedzenia o swoim państwie. Nie zjawił się na konferencji w Lenderze, gdzie Delion, informowany na bieżąco o ruchach wszelkich przyjaznych i wrogich Lendionowi wojsk, dzielił się tą wiedzą z innymi. Z kolei książę zaczął od tego, że od chwili odłączenia się od Zundionu Donarlin sam musiał utworzyć własny garnizon. Nie stawiło się wielu wezwanych spośród szlachty. Jednak, gdy wpływy Gradirougu niepokojąco się rozszerzyły, władca postawił na wojsko zaciężne. Niedługo potem Donarlin dysponował siłami niewiele słabszymi niż sam Zundion, choć parokrotnie mniej licznymi. Osobiście uczestniczył w formowaniu oddziałów, a żołnierzom bardzo się to podobało, szczególnie, że sam był świetnym rycerzem, jak twierdził. Postawił na wyszkolenie i uzbrojenie, choć na to drugie zaczęło brakować środków finansowych. Razem z własnymi żołnierzami uczestniczył w ćwiczeniach wojskowych. Wkrótce wyłonił kilkusetosobową awangardę, która specjalizowała się w jeździe konnej na znakomitych wierzchowcach pochodzących z kraju, zwanego Pernatem. Pewnego dnia wróg przekroczył północną granicę. Kilkutysięczna armia Urbidionu stoczyła bitwę z kilkusetosobowym oddziałem Donarlinu. Mimo przewagi liczebnej nieprzyjaciel przegrał i musiał uznać północną granicę kraju Nerfiela na wysokości pola bitwy, w połowie drogi między miastem Sel a Rzeką Spływu, płynącą od wysokich gór lodowcowych przez Urbidion do Morza. Podobno w bitwie brał udział sam Urugel, siejąc postrach wśród Donarlińczyków. Wielu z nich umarło bez odniesienia fizycznej rany. Nerfiel oznajmił, że wróg od dłuższego czasu przygotowuje siły na decydujące natarcie, aby, podbiwszy Donarlin, dotrzeć aż do mostu na Rzece Granicznej i mieć dogodną pozycję do szturmu na Lendion.
Gerun zamyślił się. Wojna wisiała na włosku, a on nie był na konferencji. Jak się okazało, przed dalszym naporem Gradirougu chronił ich jeden tylko kraj. Choć wydawał się z pozoru słabszy pod względem militarnym od Zundionu czy Lendionu, potrafił stawić skuteczny opór. Król polecił księciu, aby czym prędzej oddał swe oddziały pod strategiczne zwierzchnictwo Deliona, łącząc je w jeden organizm z wojskami Lendionu, a w zamian kuźnie w Nidlenie i Achenie wyprodukują odpowiednią ilość wysokiej jakości broni dla Donarlinu. Ten uradował się bardzo i poprosił o zawarcie paktu pisemnego, mającego obowiązywać od zaraz. Żołnierze, którzy przysłuchiwali się rozmowie, klaskali. Dwaj władcy poszli do komnat spisać sojusz, Lucen zaś postanowił odwiedzić swego kuzyna, syna Limona, o imieniu Leksel. Chciał dowiedzieć się od niego, gdzie dokładnie leży to miejsce, skąd Donarlińczycy zaopatrują się w konie. Zaś żołnierze lendejscy udali się do miasta, aby zaopatrzyć się w rzeczy przydatne do podróży.
Delion ocknął się z zadumy. Do jego komnaty wbiegł jakiś zdyszany człowiek. Po sposobie ubrania się tamtego wywnioskował, że nie jest Lendejczykiem.
— Ktoś ty? — spytał.
— Ja… ja jestem gońcem. Przynoszę wieści o Jego Królewskiej Mości Gerunie Pierwszym.
Delion zerwał się z miejsca.
— Czyżby Donarlin? — spytał z podejrzeniem.
— Tak, tam teraz przebywa Jego Królewska Mość. Zamierza przybyć do Zundelu, do Zargana Drugiego. Jego Królewska Mość sam kazał przesłać tę wiadomość, gdy przejeżdżał przez most na Rzece Granicznej.
— Więc pojechał odwiedzić Zundiroug… Jak to się stało, że mi tego nie oznajmił, wyjeżdżając??
— Nie wiem, mości Przewodniczący.
— Niech więc jedzie do Zundelu. Potrzebny nam sojusz z silnym krajem, a nie ciągłe rozprawianie, jakich to mamy słabych sąsiadów. Dziękuję, że przyniosłeś dobre wieści. Rozgość się w zamku i jutro rano udaj się jak najszybciej możesz do Zundionu i spróbuj odnaleźć króla. Spytaj, gdzie się wybiera po wizycie w Zundelu. Prześlij mu pozdrowienia ode mnie.
— Uczynię to.
Minęła godzina piąta po południu. Na plac pałacowy wrócili Gerun, Nerfiel, Lucen, Meken, Halen, drugi Manderczyk o imieniu Dobrun oraz kuzyn Lucena, Leksel. Dziwili się, skąd się wziął ten ostatni. Jak się okazało, Lendejczyk faktycznie odnalazł krewnego zamieszkującego w Rozwidlu. Ten obiecał zaprowadzić ich do Pernatu.
Zdecydowali, że wyruszą jeszcze przed zmrokiem i przebędą dzielące ich trzydzieści mil zanim nastanie północ. Nerfiel przygotował dla każdego nowe konie, wypoczęte i gotowe na trudy podróży. Gerun pożegnał się z nim serdecznie, dziękując za najlepszej klasy usługi medyczne i wsparcie militarne. Książę również dziękował za obiecane dozbrojenie.
Opuścili mury stolicy bramą zachodnią i znaleźli się na trakcie do Zundelu.
Doner został w tyle. Potężne miasto, będące prawie twierdzą i władca, który, podobnie jak Gerun, chciał zwyciężyć wroga. „Ale nie miał tajemnej broni” — myślał król. — „Nie miał Kolczyka.” Do miasta od strony północnej wstępował liczny oddział Donarlińczyków. Z oddali wspaniale błyszczały ich łuskowe zbroje, lance i miecze. Nie każdy jednak miał pełne wyposażenie. Jechali na dużych, dziwnie wyglądających koniach. Było ich około czterystu. A dzięki sojuszowi ich liczba zwielokrotni się, wsparta od południa lendejską potęgą…
Na drodze panował niewielki ruch; z powodu późnej godziny odbywał się wyłącznie w stronę Doneru. Wokół roztaczały się sięgające za horyzont pola, a gdzieniegdzie pojawiały się wsie. Ale to wszystko ulegało zmianie. Gdy Rozwidle zniknęło z oczu, wokoło począł rozciągać się nieuprawiany step. Tutaj zaczynał się Zundion, znany właśnie z trawiastego krajobrazu. Wkrótce Leksel zarządził przerwę, podczas której spożyli wieczerzę.
Ruszyli w dalsza drogę. W pewnym momencie ujrzeli wydeptaną końskimi kopytami ścieżkę, prowadzącą na północ, odbijającą od głównej drogi. Tamże skręcili. Zmniejszyła się ich prędkość, więc zanim dotarli do granicy rozległego lasu, zapadł zmrok. Ostatnie promienie słoneczne ginęły w koronach drzew na północnym zachodzie. Przed podróżnymi roztaczał się Bór Północny, rozległy na kilkadziesiąt mil i, jak twierdził Leksel, zamieszkały przez dzikie, przypominające małpy zwierzęta.
Z ciemnej czeluści przesieki, będącej drogą do Parelu, miasta w Pernacie, błysły dwa ślepia. Gerunowi ciarki przeszły po plecach; spodziewał się ujrzeć to, co widział już raz przy schodzeniu z góry rozbójników. Wtem to coś rzuciło się w stronę konnych. Lucen chwycił za kuszę i spróbował naciągnąć ją bez zsiadania na ziemię. Z ciemności lasu wyłonił się… wilk. Piana ciekła mu z pyska – widocznie chorował na wściekliznę. Strzała chybiła. Zwierzę pobiegło prosto do Geruna! On stał najbliżej… Wściekły wilk warknął, ukazując białe zęby, po których spływała śmiertelna ślina. Ręka króla złapała za ucho. Za Kolczyk. Zwierzę szykowało się do skoku, aby zagłębić swe zęby w ciele jeźdźca. Ten nie zdążył użyć Kolczyka. Strzała przeszyła drapieżcę na wylot. Legł na ziemię tuż przed kopytami wierzchowca. Król położył się na grzbiecie końskim.
— Co ci jest?! — krzyknął zatrwożony Lucen.
— Prawie… prawie bym… zgrzeszył. A może nawet nie… — odparł z trudem Gerun.
— Nie ugryzł cię?!
— Spokojnie. Nic mi nie jest. A byłoby…
— Co takiego, królu?
— Ty nie wiesz. Tylko sam Urugel wie, jak to jest.
— Nie tylko Urugel.
Ta ostatnia wypowiedź nie padła z ust Lucena. Ani nikogo z podróżnych. Przed Gerunem stał człowiek. W purpurowym stroju. Twarz skrywał mu cień.
A wokoło jedenaście dzikich stworów. Tych, o których wspominał Leksel. Wysokie na osiem stóp, owłosione i potężnie zbudowane.
— Zabierzcie mu Go — rozkazał spokojnie nieznajomy.
Olbrzymy zerwały się gwałtownie w stronę króla. Biegły ciężko, aż drżała ziemia. Wszyscy natychmiast zareagowali. Chwycili broń i utworzyli koło, które rozszerzyli, postępując. „Dwóch na jednego!” — rozkazał zaatakowany i ugodził z całej siły pierwszego potwora. Miecz wbijał się lekko, ale wyciągał ciężko. Naraz rozległy się huki dwóch padających stworów. „Boże, dopomóż!” — krzyknął Lucen, a wtedy nieznajomy coś wyjąkał i olbrzymy obróciły na niego wzrok. To dało szansę walczącym i w ciągu pięciu sekund rozległo się pięć łomotów. Lucen, walczący tym razem mieczem, bił po włochatych ciałach bez opamiętania. Pozostali, poza posiadaczem Miecza Dumy, tak samo. Gerun kolejnym precyzyjnym pociągnięciem zabił następnego wielkoluda.
— Na Klejnot!! — zawył nieznajomy i potwory skoczyły całym ciężarem ciała w stronę Geruna. Niespodziewaną miały one zwinność, bowiem trzy osobniki dosięgły celu… Zaatakowany spadł z konia na kark jednego z nich. Obok leżały dwa zmiażdżone wierzchowce, z których w ostatniej chwili zeskoczyli Lucen i Dobrun. Włochata ręka dotknęła ucha króla.
— Nie!!! — ryknął napastowany i odciął mieczem kosmatą rękę. Odpadła i uderzyła go w stopę. Zawył z bólu, a wtedy nieznajomy rzekł:
— Chcę dostać drugi Kolczyk.
— Drugi?! — wrzasnął wstrząśnięty tą wypowiedzią król. Zimny pot wystąpił mu na czoło, a ręce i nogi stały się jak z waty. Przeszył go dreszcz, zdradzający paniczny strach. — Drugi?! — powtórzył.
Tamten przykrył ręką usta. Zaklął, ale odkrył je ponownie i powiedział:
— Drugi! Pierwszego nie zdołałem odebrać Zarganowi.
Dwa ciosy dobiły ostatnie włochate bestie. Nieznajomy zaklął ponownie i zniknął w ciemności.
|