Technika
Rycerz Rouginu - Część III - Ostatnia Bitwa - Męczennik
Dobro i Zło

      Męczennik
     
      Z otworu jaskini olbrzymiego języka lodowcowego osadzonego w wielkim kotle wypływała woda. Podobnie wylewała się z sąsiednich miejsc, łącząc się w końcu w rzekę. Słychać było trzaski, a co jakiś czas odłączała się wielka bryła i jak kra płynęła ku wschodowi.
      Kilkanaście stóp wyżej, na skraju pokrytego nagimi kamieniami urwiska podnosiło się z ziemi trzech ludzi, próbujących wybadać, na ile odniesione rany uniemożliwią im poruszanie się. Okazało się, że sprytne ptaki spowolniły szybkim trzepotem skrzydeł opadanie i skierowały się wszystkie w to samo miejsce, zgadując jakoby wolę pasażerów.
      Ci rozpromienili oblicza, widząc siebie całych i zdrowych. Rozejrzeli się wokół, szukając rozrzuconego ekwipunku, który mógł odczepić się od kosza. Na dole, tuż przed jamą, opadał właśnie namiot. Leksel wyjął z zanadrza latarnię, mapę i cztery pary szkieł na oczy. Przeszukawszy okolicę, prócz zbroi Lucena nic nie odnaleźli.
      Zachowując dużą ostrożność, zeszli w łagodniejszym miejscu po śliskich głazach, nie raz zaliczając upadek. Dopiero u spodu stoku odetchnęli z ulgą, delektując się niezwykłym krajobrazem. Nieliczni tylko podróżnicy opowiadali o tym miejscu, rozbudzając w słuchaczach nieśmiałe marzenia zwiedzenia niezwykłych obszarów. Drobne kawałki zamrożonej wody kąpały się w wirujących bajorkach, oślepiająco odbijając promienie słoneczne, a od mówiącego niskimi dźwiękami czoła lodowca, jak daleko oko sięgało – czyli aż do wierzchołków gór – roztaczała się brudno-śnieżna spękana powierzchnia innego nie-ziemskiego lądu. „Tak musi wyglądać z bliska Księżyc” — rozmyślał Leksel, wspominając obserwacje prowadzone na Górze Klasztornej.
      Nagle całe piękno straciło zupełnie na znaczeniu. Z ciemnej pieczary niebieskiego kryształu wyczłapała potężna postać z bielszym niż kolor okolicy futrem. Pomarańczowe plamy na sierści zwiastowały najgorsze… Nie wydając żadnego głosu, opuściła siedzibę, zdawało się, chwilową i, nie obracając się mimo huku walącej z sufitu wody, ruszyła wprost ku intruzom.
      Nikt z nich nie miał broni.
      — To Olbrzym, ale lodowy! — zawołał Leksel.
      — Limon by wiedział, co czynić — zauważył jego krewny.
      — Ja się tym zajmę — zaoferował zakonnik. — Ojciec raz mówił mi, co mu się przydarzyło w Górach Wysokich. W razie czego uciekajcie.
      — A ty?! — zatroskał się Arcer.
      — Myślicie, że mu się dam? Dołączę zaraz do was.
      Podszedł ze spuszczoną głową do stworzenia, po czym upadł na kolana, słaniając się rękoma; zerkał też na niewielką bruzdę obok. Olbrzym przystanął, lecz podniósł w obu kończynach głaz. W tym momencie zaskrzeczały ptaki i rzuciły się ku potworowi. Ten odłożył broń i kucnął. Dwa z nich wylądowały mu na ramionach! Wstał i poszedł dalej, omijając Donarlińczyka, ukrytego już w bruździe. Pozostali czekali, co nastąpi, ale mieszkaniec lodów wskazał łapą w stronę, w którą podążał.
      — Idziemy za nim? — zapytał wynurzający się z kryjówki Leksel. — Nie spodziewałem się tego. Czyżby był wytresowany?
      Nie uzyskał odpowiedzi; wszyscy zaś w milczeniu podążyli za nieprzewidywalnym przewodnikiem.
      Po pół mili ukazało się molo, a przy nim kilka szerokich łódek. Jedna z nich leżała na brzegu, a u spodu wystawały dwie pary nart. Olbrzym przeszedł po dnie na drugą stronę rzeki i zawrócił do lodowca. Arcer cofnął się po namiot i po chwili wstępowali na pokład nowego środka lokomocji. „Cieszmy się, że nie musimy płynąć na krach”— powiedział Lucen, pamiętający podobne doświadczenia. Ku ich zaskoczeniu kilka ptaków usiadło na dziobie, kładąc pod siebie uczepione doń sznury. Tamże właśnie mieściły się uchwyty. Zaciekawieni zachowaniem zwierząt przywiązali liny do burty, po dwie na jedną stronę.
      I załopotały skrzydła, ciągnąc łódź z prądem rzeki. Osiągnęli dużą prędkość. Leksel podjął się manewrowania między pływającymi lodowymi przeszkodami, kierując podobnie jak zaprzęgiem końskim. Na początku nie mógł „dogadać się” ze zwierzętami, ale one same zrozumiały jego intencje i jęły reagować na pociągnięcia więzów.
      Okazało się, że na wielkiej krze uwięzionej w zatoce spoczywała reszta mięsa jelenia piórorogiego, która spadła jeszcze przed nimi; pobudzeni nową nadzieją wykradli losowi kolejną zdobycz.
      Tak oto przysłużył im się ostatni wynalazek państwa Szajdżan o nazwie Destum, jak odczytali z ocalonej mapy, według której dotrzeć mieli nad brzeg nieznanego północnego morza.

      Przyjęto ich gościnnie. Nie znali mowy jedni drugich, nawet na migi nie doszło do porozumienia. Niewysocy ludzie trudniący się rybołówstwem i walką o byt z groźną na tej szerokości przyrodą przejęli się wyglądem wynędzniałych od półtoradniowego rejsu pod żywymi żaglami podróżnymi. Tutejsi, prawie albinosi, strasznie dziwili się barwie skóry Walecznego, przybyłego z bardzo dalekiego południa. Poczęstowali swych gości specjałami wyłowionymi ze słonej wody, napiekli dla nich ryb i krabów na następne kilka dni i zaopatrzyli ich w bukłaki ze smacznym malinowym napojem, a także w inne sprzęty, uznane przez siebie za przydatne.
      Mieszkańcy znali łódź napędzaną przez ptaki i, ucieszeni z jej przybycia, wyprawili kilku swoich z powrotem do lodowca, pozostawiając na usługach gości jedno zwierzę. Pokazali im przystań z drewnianymi statkami, dotkniętymi po części szajdżańską myślą techniczną. Lendejczyk z rozmarzeniem oglądał horyzont, ten północny, obserwowany z granicy tego lądu, kontynentu, ostatniego przylądka, na jakiego osiągnięcie stać było Rougińczyków, początku niezbadanego bezkresu, sięgającego tak bardzo w dal, jak jego droga, na którą wstąpił… Lecz ona miała go zawieść dalej, dalej, dalej…
      Przespali się w ciasnej izbie. Nastał poranek, taki sam tu jak i w odległej twierdzy pustynnej. Gospodarze przyprowadzili dlań trzy osiodłane konie, a ci zapłacili za nie zapodzianym w odzieniu srebrem; tamci przyjęli tylko połowę, przyjaźnie życząc przyjezdnym udanej wyprawy. Rybacy ofiarowali na pamiątkę miniaturową rzeźbę statku, dzieło wprawnych rąk rzemieślnika. Ocierając policzki, pożegnali niespodziewanych przybyszów z nieznanych im krain, a ci opuścili miejscowość na borealnym wybrzeżu, kierując się prosto na południe, zamierzając dotrzeć do ścieżki gradejsko-tumpejskiej z Kaldenu do Istenu.

      Całodniowa jazda nie dała wytchnienia galopującym po tundrze wierzchowcom. Raz tylko zatrzymali się na obiad. Dwa surowe i groźne masywy rosły po obu stronach na wschodzie i zachodzie, zapraszając do szerokiego przełomu pomiędzy nimi. To właśnie te szare pasma ukrywały w sobie siedziby dwóch wrogów – Gradejczyków i Tumpejczyków. To tam wydobywano rudę do produkcji ciężkiego uzbrojenia bojowego, co prawda gorszej jakości niż lendejskiego, za to w większej ilości i ciężarze. Właśnie w tych kryjówkach, wcześniej oglądanych z „wypuchu”, a teraz wyrastających z ziemi, sprawiających wrażenie niezdobytych, zaczęły się kolejne wyłączenia ze wspólnoty Rouginu: Gradzielu, Tumpelu, Urdebu. Może nawet Zundelu, jeśliby dalej rządził nim Zargan, który zaufał czarom… I Lenderu Geruna… Coraz bliżej Morza, coraz bliżej początków Rouginu, coraz bliżej Stolicy zamorskiej…
      Na przedzie prowadził Lucen, nadając zwierzęciu tempa pośród wyboistych bezdroży Równiny Północnej, odziany w lekką lśniącą zbroję godną najznamienitszych wojowników, książąt i królów. Nad nim szybował bystry ptak, za nim podążali dwaj przyjaciele – burzliwy i silny władca Walecznych oraz cichy i roztropny mnich. Każdy z nich z własnego wyboru podjął tę wyprawę, inaczej niż owego dnia, gdy zebrano kompanię Geruna. Do dziś ocalał jedynie Lucen, a sam pomysłodawca zaginął. Serce tego pierwszego dobrze znało swe cele, pobudzane szlachetną myślą osłabienia nieprzyjaciela… dla życia innych… za cenę mojego życia…
      Minęli niedoszłą przełęcz a kopyta stanęły na znanej ziemi.
      Lucen przybył po zwycięstwo.
      Nieudany wyścig z zachodzącym słońcem przerwały równocześnie nawołujący skrzek ptaka i stwierdzenie Arcera:
      — Jesteśmy prawie bez broni.
      Zawisło to w powietrzu, raniąc słuch, ale oto wzrok dojrzał koleiny gradejsko-tumpejskiej drogi. „Znów tutaj” — pomyślał wizytator tego szlaku. — „Lecz tym razem zupełnie inaczej”.
      Postanowili nie zapalać latarni, by nie zostać przez nikogo zauważonymi. Skierowali się na południowy wschód, planując prędko przeciąć i ominąć uczęszczany trakt. Pojawił się księżyc, częściowo zakrywany przez chmury. Prawie na oślep ujechali kilka mil, gdy wtem poczuli zagłębienie w terenie – węższą ścieżkę, prowadzącą na południe.
      — Odjedźmy w bok i przenocujmy — zaproponował Leksel.
      Zamiar ten wyprzedzony został przez zachowanie ptaka, który ponownie coś dostrzegł. Tym razem nie wydał z siebie dźwięku, tylko, uleciawszy naprzód, zatoczył koło nad pewnym ciemnym miejscem. Mając się na baczności, podjechali kilkadziesiąt stóp. Leżało tam kilku mężczyzn, żołnierzy, o nierozpoznanym w ciemnościach pochodzeniu, z wyglądu Rougińczyków. Wszyscy spali, jak który legł na trawie, z rynsztunkiem bezładnie rozrzuconym wokół. Nigdzie nie było koni.
      — Mam w tym doświadczenie — szepnął Waleczny i, zsiadłszy z siodła, postąpił bezszelestnie ku „obozowi”. Niespodzianie zatrzymał się i cofnął o krok. Spojrzał na Lucena i, jakby zmagając się z sobą wewnętrznie, wrócił do przyjaciół.
      — Już nie potrafię się zdobyć na kradzież broni — wyznał. — Nie mogę, Lucenie, podobnie jak ty wtedy nie mogłeś się zdobyć na zemstę na Ditiańczyku. Spójrz.
      Cała trójka zbliżyła się do nieznajomych. Poczuli odór niemytych ciał i ubrań, postrzępionych i podartych. Zakrzepłe rany na stopach świadczyły o bolesnym marszu w pośpiechu. Wynędzniałe oblicza zdradzały długotrwały głód. „Wsiądźmy na konie, ja ich obudzę” — polecił Lucen.
      — Witajcie w pokoju! — zawołał, a tamci podnieśli się na łokciach, nerwowo chwytając za broń. — Przyszliśmy wam z pomocą, kimkolwiek jesteście. Damy wam jeść.
      Na te słowa porzucili oręż, a jeden z nich rzekł:
      — Poznaję twój głos i trochę twarz. To ty próbowałeś nawracać nas w Istenie! Nie bójcie się, nie wyrządzimy wam krzywdy. Od kilku dni uciekamy przed Tumpejczykami, którzy przymusem zaciągnęli nas do swych oddziałów, a my zdezerterowaliśmy. Przedwczoraj skończyły nam się zapasy. Przeklęta piesza gonitwa! Wy tam! Zstąpcie do nas i podzielcie się żywnością.
      Tak też się stało. Dopiero po prędkim nocnym posiłku powrócono do przerwanej rozmowy.
      — Bez was zdechlibyśmy jak psy. Daliście nam nadzieję na przeżycie. Choć czy tu czy tam, wszędzie siły na służbie Urugela… O, z wami też jest Dziki!
      — To przyjaciel — wyjaśnił Lucen. — Bardziej mu ufamy niż wam.
      — To nawet dobrze… I tak nas dopadną. Nie przedostaniemy się do Zundirougu.
      — Dlaczego uciekliście?
      — Wszyscy, którzy przyszli wtedy z tobą na Mszę Świętą w Istenie, uciekli od służby na rzecz bezbożnego Tumpionu. Wielu już zabito. Za to kolejni biorą z nas przykład i okupanci mają poważny problem. Zaprzedali się Urugelowi, mimo że obiecywali neutralność. Oszukali nawet rzekomego Deskatesa, który podobno powrócił. A prawowici jego potomkowie mieszkają w Lendionie. Na cześć kraju, który dał im schronienie, rodzina nazywa pierworodnych synów imionami na „L”, a następcą tronu ma zostać ten, który ostatecznie pokona Uzurpatora lub jego następców – taka jest tradycja…
      — Nie umrzecie — przerwał syn Lodestena. — Weźcie nasze konie. Jedźcie na północ, między góry. Ptak, który lata nad naszym obozem, poprowadzi was. Zacni ludzie dadzą wam schronienie. Odnieście im ten stateczek, poznają go. I dajcie im resztę naszego srebra. Tam, dokąd pójdę, nie będę potrzebował konia. Powiedzcie nam, jak dotrzeć stąd do Trójkąta Wież.
      — Nie! Nie idźcie tam! Na granicy czuwają straże; atakują nawet Tumpejczyków! A w środku dzieją się potworne rzeczy… Straszyli nas tym. Dlaczego wybraliście akurat to miejsce?
      — Jest jakaś inna droga? I tak musimy tam dotrzeć.
      — Trzeba przejść tunel w Górach Urwistych. Niestety, nie można mieć ze sobą pochodni – każdy płomień od razu powoduje wybuch. Lecz wędrówkę po ciemku także odradzamy. Ścieżka, na której stoimy, zaprowadzi was do wejścia. Za tunelem mieści się Urbidion a od Urdebu jest bardziej swobodny dostęp do Trójkąta. Damy wam nasze oznaczenia tumpejskie, może zmylą przeciwników. Macie też ze sobą Dzikiego, a w tamtych stronach mieszkają prawie sami Dzicy i trochę Gradejczyków. Weźcie sobie od nas broń. Kim ty właściwie jesteś, Lendejczyku?
      — Na imię mi Lucen. Ruszajcie, bo was dogonią. Tylko zabierzemy potrzebne nam rzeczy z siodeł.
      Tamci, uradowani, zasiedli na źródło swego ocalenia. Na koniec ten, który rozmawiał z Lucenem, podjechał jeszcze do darczyńcy, zszedł z wierzchowca i cicho rzekł:
      — Życzę szczęścia, święty człowieku.
      — Poczekaj — zatrzymał go Lucen i zniżył głos do szeptu. — To ja pokonałem opętaną mumię Uzurpatora.
      Isteńczyk padł temu do nóg, po czym krzyknął do towarzyszy:
      — Jedźcie beze mnie, wracam do oddziału tumpejskiego, by oznajmić coś moim zniewolonym rodakom! Oddam życie za króla.

      Dotarli pod prawie pionową ścianę wąskiego i długiego pasma zaczynającego się postrzępionymi stokami na wschodzie, a kończącego Górami Wapiennymi na zachodzie. Jedyna uczęszczana przełęcz wieńczyła drogę z Donarlinu do Kalandinu. Drugą, przełom Rzeki Spływu, wieńczyło z dawna zdobyte przez Dzikich miasto Urdeb. Przed oczyma czerwieniał otwór prastarego tunelu wyrzeźbionego przez Rougińczyków, dziś nieużywanego ze względu na gromadzące się w nim gazy. Zniszczona metalowa obudowa wystająca z czeluści świadczyła o istnieniu tu niegdyś wentylacji. Tuż przy wejściu na kamieniu widniał napis: „Tamże odważyli się zawitać ci odważni wielmoże…”, po nim wyryty szereg imion, wolna przerwa i dokończenie: „Wyryj swe imię, zawitaj, zwalcz Istotę bez ognia, cofnij i napisz rysę nad imieniem. Ktoś tego w końcu przyszlej dokona!” I żadnej wspomnianej rysy w napisie.
      Wyciągnęli latarnię. Zanurzyli się kilka kroków w mrok i wypróbowali jej właściwości. Zdjęli ołowianą pokrywkę i zajaśniało zielonkawe światło, osłonięte grubą szybą. Rysunek na obudowie ukazywał człowieka niosącego to daleko przed sobą a skreślone oko i twarz wskazywało na niemożność obracania tego ku sobie. Symbol ludzkiego szkieletu ostrzegał przed promieniami tej ciężkiej lampy bez płomienia. „Ja poniosę” — odważył się Lucen. — „Idźcie za mną. To ja zaaranżowałem tę wyprawę, ja więc narażę zdrowie.” Zgodzili się. Z żaru poranka wstąpili w chłodne panowanie ciemności niezależnych od pory dnia.
      Kroczyli miarowo po prostym chodniku, omijając czasem zwaloną na podłogę żelazną konstrukcję. Okazało się, że w pewnej mierze dalej działała, przynosząc powiew świeżego powietrza. Po całej mili nastąpiło zwężenie, sufit obniżył się, a korytarz uległ zniekształceniu. Poczuli na twarzy wiatr.
      — Złapcie oddech! — krzyknął Waleczny. — Przebiegnijmy szybko to miejsce, bo zatrujemy się; tu strasznie czuć jakimiś oparami.
      Postąpili za jego radą, w ostatniej chwili przeskakując szczelinę, z której zionął ogniolubny podmuch. Potykając się o zanurzone w prochu i popiele zardzewiałe miecze i zbroje śmiałków, wybiegli wreszcie z tego pasażu śmierci. W końcu, nie wytrzymując, poczęli zachłannie oddychać, na szczęście już wolni od śmiertelnego stężenia trucizny.
      Ruszyli dalej, ciesząc się bardzo z ominięcia nieprzebytej przez większość śmiałków przeszkody.
      Nagle Lucen przystanął, wzdychając ciężko. Znajdowali się przed komorą pełną zieleniejących się w blasku latarni kości ludzkich. Spojrzeli na sufit i zauważyli tam dziwne pulsujące kształty.
      Coś ślizgnęło prosto ku nim. Pulsujący, bardzo wysoki dźwięk
zaświdrował w uszach ludzi, a nieopisanej sylwetki masywna i skomplikowana w swej budowie Istota natarła na sparaliżowanych z przerażenia odkrywców jej legowiska.
      Lucen położył lampę za sobą i, wychodząc przed jej światło, dobył błyskawicznie miecza. Ruch jakimś czymś potwora wytrącił mu go z ręki. Pozbawiony oręża, gołymi ramionami zaatakował przeciwnika; ścigając się z niby-kończynami tamtego próbował je zatrzymać. Przyjaciele przyglądali się niedowierzająco, jak promieniujący w zielonkawej poświacie człowiek walczy z bestią. Wzruszeni do reszty, sami ruszyli z miejsca, by dołączyć do zmagających się ze sobą postaci.
      — Nie wychodźcie za światło!!! — krzyknął Prawdziwy Rycerz, starając się przekrzyczeć przejmujące odgłosy wydawane przez mieszkańca tunelu i w tym momencie przerzucił potwora ponad sobą a ten upadł prosto na latarnię. Posłyszeli dźwięk tłuczonego szkła a Istota dotknęła żywym ciałem wysypującej się z latarni świecącej metalicznej substancji. Konwulsje wstrząsnęły upadłym i tyle widzieli, nim nastała czerń.
      I cisza.
      W oddali pojawiła się jasna plamka wyjścia.
      Ominęli zabitą kreaturę, która została pokonana czymś bardziej śmiertelnym niż palny gaz. Po kilku chwilach oślepiła ich ta, która nigdy nie oglądała podobnych scen, dziejących się w czeluściach ziemi. Królowa nieboskłonu pokazała im wielką krainę, okalaną pazurami gór.
      Tu mieli dotrzeć.
      Tu rozpoczynało się… coś wyjątkowego.

      Zwycięzca prowadził swych przyjaciół przez nieznaną mu okolicę, na co oni przyzwalali bez cienia sprzeciwu, ufając temu, kto tak bardzo urósł w ich oczach, pokonawszy własnoręcznie podziemnego drapieżcę. Szerokimi źrenicami oglądali ciekawy obraz okolicy, spowitej dwoma rzekami, małą i dużą, płynącymi pośród wzniesień porośniętych dorodną roślinnością łąk i wrzosowisk. Tu i ówdzie wzrok spoczywał na rzadkim kwiecie, widywanym w Lendionie tylko w ogrodach królewskich. Pasmo południowych gór urywało się w pewnym miejscu, będącym wrotami do Zundirougu. Osławiony trakt gradejsko-zundejski krył się za pagórkami, jedynie przeprawa promowa dawała się dostrzec patrzącym. Jak okiem sięgnąć, nie zauważyli żadnego ruchu, nie licząc dymów nad wieżami Urdebu. Czy nikt nie mieszkał w tej atrakcyjnej dla osiedlania się prowincji? Nie, tu zbierały się na wojnę wojska Urugela, by wyruszyć na podbój kolejnego państwa. Gdzie podziały się słynne niegdyś dorodne stada owiec i bydła? Na powrót sprowadzono do Urbidionu Walecznych, wypędzając zeń Rougińczyków i ich zwierzynę. W tym jednym poglądy Arcera i jego towarzyszy różniły się – ten pierwszy cieszył się, że jego pobratymcy tam zamieszkali. W jego umyśle rodziły się wielkie idee co do jego samego, jego rodaków i otaczającej ich krainy, które począł realizować od zaraz…
      — Lucenie i Lekselu, potrzebuję waszej pomocy.
      Ci spojrzeli nań pytająco, a Dziki począł mówić dalej:
      — Chcę być taki jak wy… Wiecie, co mam na myśli? Jak kiedyś byli Pierwotni… Wspomnieli o zanurzeniu w wodzie, jak wy podobnie czynicie, by On was przyjął.
      — Chcesz się więc ochrzcić — sprecyzował Leksel. — Zdajesz sobie sprawę z tego, co zostanie tobie uczynione?
      — Tak. Dostatecznie dużo słyszałem o Nim, a jeszcze więcej się dowiem. Ty mnie będziesz uczył.
      — Powinieneś lepiej się do tego przygotować. Poza tym potrzebny będzie kapłan, a ja jestem zwykłym zakonnikiem.
      — A co, jeśli zginiemy? Jesteśmy na wrogim terytorium.
      — W sytuacji zagrożenia życia wolno mi jednak ciebie ochrzcić z wody.
      — Cieszę się bardzo. Mój Chrzest Święty będzie ważnym krokiem…
      — Jakim krokiem?
      — Przepraszam, głośno myślę.
      Na ścieżce przed nimi znajdował się most ponad Dwoicą – północną rzeką Urbidionu.
      — Uczyń to, Lekselu — poprosił przysłuchujący się rozmowie Lucen. — Mam zaufanie do tego, co mówi. Jego plany muszą być szlachetne. Nie boję się poznać ich realizacji… Cały czas mnie obserwował; nie na darmo spotkałem tego człowieka.
      — A ja jego — zawtórował Arcer. — Zna moje myśli… Zabrał mnie w tę podróż, pokazał dziwy i cuda, lecz sam okazał się równie niezwykły…
      — Jestem mały, nie wywyższaj mnie.
      — Nie mówię tylko o tobie. Bóg wezwał cię na drogę prowadzącą do Siebie. Wszystkich nas wzywa.
      — Chrzcij go! Obawiam się, że nie przeżyjemy wizyty w Urbidionie, a skoro chce przyjąć ten Sakrament, może go ochrzcić każdy, jeżeli jego życie jest zagrożone.
      — Więc przypomnę tobie Prawdy wiary, którą przyjmiesz — powiedział Leksel do Walecznego.
      — Poznałem już je w Klasztorze. Przedstawiali mi je mnisi — odrzekł katechumen. — Jest Jeden Bóg w Trzech Osobach. Bóg Ojciec stworzył ziemię i Niebiosa. Człowiek zgrzeszył, jak i ja sam grzeszyłem, i Bóg zlitował się nad nim.
      — Zesłał nam Bóg Jezusa Chrystusa, Syna Swego Jedynego, zrodzonego z Dziewicy o imieniu Maryja, który się począł z Ducha Świętego. On istniał od Początku, zrodzony przed wiekami z Boga Ojca – Bóg z Boga, Światłość ze Światłości, Bóg Prawdziwy…
      — … z Boga Prawdziwego.
      — Współistotny Ojcu.
      — Nauczał nas o Nim a myśmy Go zabili, umęczywszy straszliwie na Krzyżu, który stał się symbolem wiary…
      — On umarł na odpuszczenie grzechów każdego z nas…
      — …To takie wspaniałe, że umarł za wszystkich: i Rougińczyków, i Pierwotnych, i Walecznych, i Szajdżan, i innych!
      — Po śmierci zstąpił do piekieł, gdzie oczekiwali Go ci, którzy zmarli przed Nim.
      — A potem powstał z martwych, co jest niemożliwe dla samego człowieka. On jest Bogiem i Człowiekiem zarazem!
      — Ma dwie natury: boską i ludzką. Bóg Ojciec wskrzesił Go z martwych po trzech dniach, jak mówi Pismo Święte, dając nam nadzieję na zmartwychwstanie naszych własnych ciał po śmierci. Zwyciężając grzech i śmierć, dał nam Odkupienie i Życie Wieczne. A potem wstąpił do Nieba i jeszcze tu przyjdzie w Chwale.
      — Kiedy?
      — Nie wiemy. Może przyjść wtedy, kiedy najmniej się spodziewamy. Czekamy już kilkanaście wieków. On będzie sądził żywych i umarłych. Jego Królestwo nie przeminie.
      — I zbawieni znajdą się w nim. To niepojęte, że takie szczęście jest możliwe! Trwałe Królestwo z Tym, który nas miłuje!
      — On zasiada po prawicy Ojca jako Król Wszechświata.
      — Jak można Go poznać? Duch Święty nas do Niego prowadzi, tak?
      — On nam Go zesłał. Jest Trzecią Osobą Boską. Pochodzi od Ojca i Syna. Oświeca nas, byśmy poznawali naszego Zbawiciela. Jest obecny w Kościele, do którego wstępujesz. Tylko w Nim możesz powiedzieć, że Jezus jest Panem…
      — Pragnę tak powiedzieć — rzekł Arcer, spoglądając wzwyż. — Pragnę też osobiście przyjąć Tego, który mnie odkupił w Sakramencie Eucharystii. Po Chrzcie Świętym będzie działał we mnie Duch Święty.
      — W swoim czasie przyjmiesz także Komunię Świętą. Chrystus jest między nami właśnie pod Postaciami Eucharystycznymi. Rzeczywiście i substancjalnie. Podczas Liturgii Ofiary ofiarowuje nam Swoje Ciało i Krew pod postaciami Chleba i Wina. Już prawie należysz do Świętego Kościoła Powszechnego, a zaraz odbędzie się właściwy ceremoniał. Gdybyś w tej chwili zginął, Bóg przyjmie cię na podstawie samego pragnienia Chrztu… Czy wierzysz w Świętych obcowanie, odpuszczenie grzechów, zmartwychwstanie ciała i Życie Wieczne?
      — Tak; mam nadzieję, że dobrze rozumiem, co one znaczą. Po śmierci ludzie zostają zbawieni, jeśli mieli odpuszczone grzechy i trwali w Komunii z Bogiem. A w dniach ostatecznych ciała wszystkich ludzi zostaną wskrzeszone i połączą się na powrót z duszami. Przypomnij mi tylko, o co chodziło ze świętych obcowaniem? Wiem, że należy się modlić do Matki Bożej, której zawdzięczamy przyniesienie na świat naszego Zbawiciela i która z Jego polecenia stała się matką wszystkich ludzi.
      — Święci uczestniczą w Chwale Boga i modlą się za żyjących. Ich wiara i cnoty szczególnie podobały się Bogu. Niektórzy z nich byli nawet męczennikami. Można ich prosić o wstawienie się u Boga za nas samych. Szczególnie Matkę Chrystusa, której życie najbardziej podobało się Bogu. Ona w pełni wypełniła Jego Wolę, sama będąc wolną od wszelkich grzechów, nawet grzechu pierworodnego. Oczywiście człowiek nigdy nie osiągnie wielkości Samego Boga ale Matka Boża przewyższyła chwałą Aniołów Świętych…
      — …To wspaniałe, że mamy orędowników w Niebie.
      — A my możemy modlić się za tych, którzy umarli, ale jeszcze nie weszli do Nieba, gdyż muszą w Czyśćcu odpokutować skutki grzechów popełnionych za życia, przebaczonych już co do winy.
      — A więc możemy pomóc tym, którzy po śmierci jeszcze na Niebo oczekują, prawda?
      — Tak.
      — Pewnie Lucen zostanie Świętym.
      — Każdy z nas może nim zostać — odparł wymieniony z imienia. — Jak niegdysiejszy nawrócony król Pierwotnych, Inaret, którego ogłoszono Błogosławionym.
      — Chciałbym przyjąć jego imię.
      — Tak też się stanie. Teraz wyznaj i żałuj za wszystkie swoje grzechy popełnione aż do tej pory. Chrzest Świętym ci je wymaże. Wyrzeknij się grzechu, tego wszystkiego, co do niego prowadzi i Szatana, który jest głównym sprawcą grzechu.
      Zstąpili na brzeg. Arcer uczynił, jak mu polecono. Dalej odbyło się zgodnie z nauką, jaką otrzymał Leksel na wypadek konieczności udzielenia Chrztu Świętego w nagłych okolicznościach. Zakonnik wypowiedział formułę: „Inarecie, ja ciebie chrzczę w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.” Arcer-Inaret przeżegnał się i usłyszał, że należy już do „nowego stworzenia”, do Kościoła, do Ciała Chrystusa, że odpuszczone są mu grzechy, że trwa w Jedności Chrześcijan, że otrzymał niezatarte duchowe znamię, z czego wszystkiego bardzo się cieszył. Uśmiechnięty, zadumał się i, wychodząc z wody, rzekł z lekko dosłyszalną zmianą w głosie do Lucena:
      — Posłuchaj mnie, bracie. Chciałbym teraz porozmawiać o twojej wizji…
      Nie dokończył.
      Po przeciwnej stronie ukazał się oddział wroga. Kilkunastu Dzikich w zbrojach i hełmach, z tarczami i mieczami czekało na wyjaśnienia tych, których było mniej. Ci wyciągnęli przepustki tumpejskie – blaszki z wykutym nań napisem. Zostali poproszeni o podejście bliżej. Stanąwszy na terytorium Urbidionu Środkowego, zapytani zostali o coś w języku Dzikich. Fianijczyk porozumiał się z nimi, wzbudzając u współrozmówców respekt spowodowany odmienną wymową. „Zaprowadzą nas do Urdebu” — oznajmił Inaret. — „Dołączymy z tymi zwiadowcami do grupy powracającej z księstwa Donarlinu.”
      Kontynuując marsz tym samym szlakiem, to wnosząc się, to opadając, dążyli ku przeprawie promowej. Rougińczycy przypatrywali się, jak ich przyjaciel swobodnie dogaduje się z dalekimi pobratymcami, tracącymi w tych chwilach przypisywaną im grozę i dzikość, tak bardzo słynną u nękanych przezeń Zundejczyków i Lendejczyków. Wydawało się, że ochoczo wykonują swoją służbę, nieświadomi wcale okrucieństw Kapturników, obojętni, po czyjej stronie i dla jakiej sprawy walczą. Osiedliwszy nowe ziemie, z wdzięcznością odpłacali dług.
      Już po kwadransie Arcer-Inaret znajdował się w centrum uwagi Urbidiańczyków, traktowany prawie jak przywódca i słuchany z zachwytem. W pewnej chwili przystanęli, oddając mu pokłon. Pokazał im bliznę na plecach układającą się w symbol – oznakę władzy królewskiej wśród Walecznych. Leksel pokręcił z uznaniem głową, zweryfikowawszy to, co usłyszał o nim wcześniej. Odtąd ktoś inny miał panować nad garstką tych ludzi, wyrzucających z pamięci imię Urugela. Zaś nie-Dzicy przychylnie postrzegali czyny Inareta, po cichu licząc na to, na co on sam liczył.
      — Czy to prawda, że zabiłeś straszydło w tunelu? — spytał znienacka Lucena. — Pokiwaj głową.
      Ten skinął i Waleczni poczęli zerkać w jego stronę, a w miarę, jak ich przywódca mówił coraz ciszej, coraz większego szacunku nabierały te spojrzenia.
      Przywołał z kolei Leksela, a rozmowa z nim wyglądała tak, jakby składał tamtym obietnicę, wiążącą go bardziej, niż ten sam się spodziewał.
      Zmieszany z szumem wody gwar powiadomił obecnych o bliskości Rzeki Spływu i przeprawy promowej. Ujrzeli w końcu armię żołnierzy złożoną z Dzikich, Gradejczyków, Kapturników i nielicznych Tumpejczyków, a także ciągniętych przezeń jeńców, będących niedawno jeszcze cieszącymi się spokojem Donarlińczykami. Kilka wielkich łodzi obsługiwało tłumy, przewożąc jednych do domów, drugich do niewoli. Minął pełen wdzięku nastrój poprzez zetknięcie się z nieszczęściem wielu ludzi. W zamieszaniu nikt nie spostrzegł nadchodzących. Ci wstąpili pomiędzy innych i, zachowując się na tyle swobodnie, na ile każdy się zdobył, skierowali się do kucharzy rozdających posiłek dla wojska. Skorzystali z okazji darmowego pożywienia, racjonowanego w różnych porcjach zależnie od rangi i koloru skóry. Rougińczycy musieli podzielić się z Inaretem, jako że dostał mało, podobnie jego nowi podwładni, trzymający się w pobliżu.
      Transport rzeczny prędko dobiegł końca. Podzielono kilkunastotysięczną armię na dwie części: w pierwszej znaleźli się jeńcy z Zaufanymi, w drugiej Dzicy z Gradejczykami. Lucen i Leksel przypięli blaszki do ubrań. Postanowili też unikać rozmów, by nie zdradzić południowego akcentu.
      Poczęto formować szyki, więc i oni utworzyli w kilkunastu mały oddział. Wkrótce szli już do Urdebu, coraz to bliższego.
      W pewnym momencie obrócił się Lucen ku przyjaciołom. Jego twarz wyrażała zaniepokojenie. Zauważyli je, lecz zaczekali, aż sam pierwszy się odezwie. Tak też się stało:
      — Jeśli pragniecie, możecie zawrócić. Nie idźcie ze mną do Trójkąta Wież.
      — Jestem tobie potrzebny — odparł Inaret. — Musimy porozmawiać o czymś ważnym. Poza tym tu jest moje miejsce.
      — To każ chociaż Walecznym odprowadzić Leksela do granicy.
      — Pójdę z tobą — zapewnił wspomniany.
      — Pójdziesz ze mną — powiedział pobliski Kapturnik i pchnął Leksela na ziemię. — Wypędzałeś z Klasztoru Bractwo Tajnych Potęg; zapewne jeszcze mnie pamiętasz.
      Szturchnięty obejrzał się na Zaufanego, będącego niegdyś zakonnikiem. Ten ciągnął dalej:
      — Jest nas tu więcej, głupcze. Telena już usunęliśmy, gdyż stał na Drodze do Nowej Wiary, a teraz ty dołączysz do niewolników.
      — Zostaw go! — krzyknęli równocześnie Lucen i Inaret.
      — Ciebie też poznaję! — wskazał na Lucena. — Odwiedziłeś nas razem z Lekselem! Zdrajcy! Zdejmij im te kłamliwe tumpejskie tabliczki, Dziki prymitywie! Półczłowiek nie odkrył, kto nim dowodzi!
      — Zostań przy swoich. Nie próbujcie nas odbić — polecił Lucen Fianijczykowi, ten zaś posłuchał roztropnej rady.
      — Jak śmiesz dalej wydawać rozkazy, szpiegu!! — ryknął odstępca i cisnął kamieniem; na szczęście trafił w zbroję. — Odebrać im broń i dać Dzikim! — zawołał do całej okolicy. — A tych odprowadzić do jeńców. Bawcie się nimi dobrze – jak sam Waladel. Szczególnie Lekselem.
      Kilka par rąk pochwyciło skazanych i, wyginając im łokcie do granicy złamania, poprowadziło do smutniejszej części armii. Panowie ich losu uśmiechali się doń ciepło i przyjaźnie, prawie jak niania do dzieci, wprawiając ciągniętych do niewoli w bardzo niechciane przezeń złudzenie ukojenia. Ci słyszeli spory tamtych co do wyboru sposobu zadawania bólu; licytowano się wzajemnie o coraz to bardziej wyrafinowane metody, od drobnego okaleczania ciała ostrzem miecza poprzez traktowanie specjalnym niebieskim ogniem, na okrutnych tajemnych zaklęciach skończywszy. Jeden z nich wspomniał, że nowy ład wymaga ofiar.
      Zmuszeni do słuchania bluźnierstw, niepokojeni szykowaną dlań przyszłością, podążali w milczeniu właściwym ludziom bezsilnym. Już dotarli do innego świata, różnego od tego zdominowanego przez pospolity militaryzm Walecznych i Gradejczyków. Wynędzniałe twarze zerkały ze współczuciem na nadchodzących, a widniał nań obraz cierpienia. Odpowiadali tamtym litosnym spojrzeniem, za co uderzano ich drewnianą pałką po głowie.
      Gdy przestało szumieć od uderzenia, znaleźli się na wyznaczonej pozycji w pochodzie. Odosobnieni od pozostałych, otoczeni przez większą liczbę Kapturników, domyślali się wyłączności swej sytuacji na tle innych więźniów.
      — Jak masz na imię? — rzucono Lucenowi pytanie.
      — Leksel — odpowiedział.
      Uśmiechnęli się, pogardliwie stwierdzając: „głupiec”, po czym zaniechali pytania jego kuzyna. Odstąpili w bok, pozwalając im swobodnie podążać ku Urdebowi. Kilku z nich, trzymając w dłoniach przedmioty wiadomego przeznaczenia, odeszło do innych zniewolonych. Rozległy się pojękiwania nękanych ludzi. Bicz z metalowymi kolcami smagał upatrzone ofiary po twarzach, zostawiając na zawsze blizny. Ktoś, komu uszkodzono oko, upadł na kolana, głośno wrzeszcząc. Skręcili mu kostkę. Kazali dalej iść, mówiąc do pozostałych: „Nie płakać, bo czeka was to samo. Pokażcie, że nadajecie się do budowy świata Nowego Porządku”.
      Nie patrzyli już Lucen i Leksel na ciosy zadawane toporem ani nie słuchali przepełnionej ideologią mowy „wychowawców”. Ten pierwszy spoglądał w dal, ku celowi, do którego podążał, a drugi dziękował w swym sercu krewnemu za uratowanie od tortur, jednocześnie próbując obmyślić sposób odwdzięczenia się. To właśnie z jego powodu znaleźli się tutaj, lecz była to przyczyna niezawiniona.
      — Podejdź.
      Tym słowem przywoływano Lucena do zgrupowania oprawców o zmienionych obliczach – przepełniała je nienawiść i dziwne podniecenie. „Patrzcie, jaki posłuszny jest ten mnich wyznający religię dewotów! Będzie jeszcze bluźnił, sam zobaczy. Ale tak tylko mu się tylko będzie wydawać, gdyż odda hołd lepszemu bytowi.” Wzięli umocowany na oszczepie wielozagięty hak, każdy uwieńczony innym fantazyjnym końcem i zbliżyli do ręki ofiary. Ta czekała spokojnie na to, co miało nastąpić. Nie wykonali ciosu. Rozpalonym drzewem podgrzali metal do czerwoności.
      Wtedy szarpnęli.
      Zaskwierczała krew na prawym ramieniu pokrzywdzonego. Ten zacisnął zęby, lecz nie wydał z siebie jęku. „Patrzcie, oto rycerz!” — zawołali. — „Przynieście jego szajdżańską zbroję, zobaczymy, czy uchroni go ta nowoczesna technika przed postępowością naszej myśli.” Pokornie założył otrzymany niegdyś w prezencie wytrzymały pancerz. Odbiło się w nim popołudniowe słońce, puszczając zajączki do donarlińskich jeńców. Obracali twarze mimo zakazu wszechwładnych nauczycieli i widzieli, jak ogień podgrzewa lśniące płyty. „Nasza wiara to wiara Ognia” — mówili kaci. — „W Nim jest przyjemność i przyszłość. Pogódźmy się z losem i przyzwyczajmy do Płomieni. Nie potrzebna będzie nagroda za nudne życie, zapłatą jest władza nad światem i Insygnia. Nawet niektórzy wasi zakonnicy głosili nasze idee. Z nimi też się rozprawimy jak z wami. Potrzebna jest wiara czysta, bez zamierzchłych inklinacji. Ale na razie niech działają swoje, jak to czynią im podobni za morzem. My też tam kiedyś przypłyniemy, po to jest ta wojna.”
      Palony gorącym metalem na brzuchu i plecach Lucen wydusił z siebie kilka słów: „Czy o to właśnie chodzi Urugelowi?” Odpowiedzieli mu, odkładając pochodnię: „On pragnie zabić Geruna, gdyż ten ma Kolczyk. A dalsze podboje i nowy sens powszechnej wojny i rewolucji wymyślił Waladel, potomek Deskatesa Czwartego. Jest mądrzejszy od swego porywczego przodka. Na co się gapicie!?” — to skierowane zostało do współczujących obserwatorów. — „Zaraz wam coś pokażemy, oblać go teraz wodą.”
      Ochłodzili rozpalone tworzywo i kazali Lucenowi pójść za sobą. Opanowując ból, postąpił za nimi. Utworzono okrąg, w centrum którego postawili go na podwyższeniu.
      — Patrzcie na wiernego zamierzchłej religii, niech powie wam, kim jest.
      Milczał. Przygotowali kuszę, prosto weń wycelowaną i szukali czegoś, czym mogliby strzelić. Jeden przeszedł się wśród Donarlińczyków i zabrał znajdującemu się wśród nich kapłanowi krucyfiks. Odwrócili ozdobiony Krzyż i umieścili na wyrzutni.
      — Mów albo zginiesz. Wyczuwamy w tobie obcość. Masz na sobie szajdżańską zbroję. Może to ty jesteś szpiegiem, a on mnichem? Gdzie jeszcze zawędrowałeś? Może nawet do tumpejskich katakumb? — zaśmiali się grubiańsko. — Może twój pan to Gerun, król Lendionu? Czasem sam nie jesteś królem? Powiesz prawdę, to darujemy ci życie.
      Nie ustąpił.
      — Giń więc.
      Świsnął pocisk.
      Władca Tumpirougu złapał w locie Krzyż i uniósł go nad głowę.
      — On jest Królem! — zawołał donośnym głosem, a zabrakło u zniewolonych Rougińczyków kolana, które nie uklękłoby.
      Zeskoczył z podestu i wmieszał się w powstający tłum. „Dajmy mu spokój” — mówili między sobą Kapturnicy. — „To nie ma sensu. Za dużo idzie nie po naszej myśli. W Urdebie pierwszy zginie. Puśćmy też jego towarzysza.”
      Znaleźli wśród współwięźniów lekarza, a ten opatrzył Lucenowi rany. Opowiedział też o napadzie na Sel, mieście donarlińskim, który nastąpił zaraz po wielkiej tragedii, która spotkała ich księcia. Nie chciał wyjawić, co dokładnie się przydarzyło, gdyż wspomnienie władcy, który nauczył go osobiście sztuki opatrywania ran, wzbudzało na jego obliczu smutek.
      Stróże przyłapali rozmawiających i uderzyli biczem ucznia Nerfiela, pomijając Lucena. Temu przykazali pod żadnym pozorem nie odzywać się, inaczej każdy słuchający go miał ponieść okrutną śmierć. Szantaż zadziałał: resztę drogi do stolicy Urbidionu spędzono w atmosferze ciszy i nastających ciemności nocy.
      Pojawił się most nad Rzeką Spływu, a za nim zabudowania miasta, obwarowanego murem. U jego spodu wyrastały ostre pale. Na część z nich nabito kilkudziesięciu Dzikich, jednych jeszcze żyjących, innych umarłych. „To takie korzyści mają Waleczni” — pomyśleli w zbieżnej chwili Lucen i Leksel, a także Inaret.
      Puszczono najpierw nielicznych żołnierzy. Po nich przeprawić się mieli jeńcy z południa. Tu nie odbyło się to tak prosto, jak się tego spodziewano.
      — Słuchajcie, niewolnicy!! — krzyczał stojący na barierce mostu Kapturnik. — Do Urdebu, miasta Nowego Porządku, wstęp mają tylko lepsi ludzie, oczyszczeni z przeszłości. Każdy musi splunąć na Krzyż na dowód posłuszeństwa, inaczej zrobimy mu to samo, co tym półludziom, skazanym za różne przestępstwa! — wskazał na cierpiących na palach. — Idźcie sprawnie jeden za drugim, a kto nie zdąży przed północą, tego wysieczemy mieczami.
      Strach ścisnął żołądki dwóch kuzynów. Znajdowali się w samej czołówce. Ruszyli pierwsi Donarlińczycy, by wyrzec się własnej wiary. Wahając się, czynili to, do czego ich zmuszono, lecz dwu z nich, kapłanów, rzuciło się do rzeki, a tam przeszyły ich strzały wypuszczone z wieżyczki przy bramie. Przyszła kolej na Lucena. Gdy wstąpił na most, zastąpił mu drogę Zaufany. „Ty z towarzyszem pójdziecie ostatni, by nie robić rozgłosu.”
      Cofnięto tych dwóch, a pośród jeńców wzmogło się szemranie. „Głupcze!”— zawołali do Kapturnika inni jemu podobni. — „Popełniłeś wielki błąd…”
      Umilkli, obserwując coś, czego nie oczekiwali. Oto, nie bacząc na strzały z Urdebu, rzucili się do przodu niektórzy Donarlińczycy, by przebyć wpław rzekę. Zawróceni Lucen i Leksel dołączyli do ryzykantów. Wtedy podniósł się jeden wspólny okrzyk i wszyscy jeńcy poszli za ich przykładem. Łucznicy przestali strzelać, a słudzy Urugela wyciągnęli na wszelki wypadek broń, by skutecznie odstraszyć zdesperowanych i chętnych do wzięcia odwetu Donarlińczyków od wszelkich prób ataku na Zaufanych.
      Ocaleni, wkroczyli do miasta, a tam Dzicy związali im nogi, by już więcej nie ulegli podobnej fantazji. Opuszczono bramę, a obok niej stękał nadziany na kolec autor błędnej decyzji.

      Stąpanie po korytarzu obudziło leżącego na zimnej podłodze lochu Lendejczyka. Zapowiedziano mu egzekucję nad ranem i zapewne już chcieli z nim skończyć. Za okratowanym oknem świtało. Tamże widniały w oddali wysokie odległe szpice trzech wież. Czy nie miała dobiec końca jego podróż, czy już tu miał haniebnie zginąć? Heroicznym wysiłkiem woli zachował nadzieję wbrew temu, co było takie oczywiste.
      Drzwi otworzyły się cicho i do celi wszedł Inaret.
      Zaskoczony więzień rzucił się wyzwolicielowi w ramiona.
      — Kazano nam odprowadzić cię na śmierć — rzekł Waleczny. — My odstawimy cię za miasto. Udało nam się zgłosić jako twoi kaci. Kapturnikom bardzo się to spodobało.
      — A ty…? — spytał uwalniany.
      — Ja zrealizuję własne plany, nie bój się o mnie. Oswobodzę też Leksela. Waleczni są po mojej stronie, a jeńcy po waszej.
      Wyprowadzili Lucena z lochów ci sami Dzicy, których spotkano wcześniej w Urbidionie Środkowym. Nikt z zewnątrz nie mógł nabrać podejrzeń co do podstępu. Opuścili więzienie i skierowali się do wschodniej strony miasta, nie ogrodzonej murem. Po drodze nie było żywego ducha – wszyscy oczekiwali egzekucji w innej części miasta.
      — Znam tłumaczenie twej wizji — powiedział Inaret. — Niedawno rozwiały się moje wątpliwości. Teraz powiem ci, co uczynisz tam, dokąd zmierzasz, i dlaczego.
      — Mów — poprosił Lucen, spoglądając ku górze.
      — Sądzę, że Bóg przygotował tobie ścieżkę, którą właśnie podążasz. Kij to zły przedmiot, związany ze smokami. Pamiętasz, spotkaliśmy wtedy smoka a twa pielgrzymka go jakby „zdusiła”. Owoce twojej drogi mogą więc przyczynić się do odegnania smoków, przywołanych przez demoniczną moc stojącą za tym przeklętym przedmiotem. Natomiast ciemną postacią jest zapewne ktoś zły, kto później się odmieni, by nawracać jemu podobnych. Może też, dzięki twojej pielgrzymce, spotka się ów człowiek ze smoczą bestią i, będąc pod wpływem twej drogi, przyczyni się do jej pokonania. A pod koniec… droga twa prowadzi wzwyż, do…
      Lucen westchnął, domyślając się interpretacji.
      — Tak, możemy się roz… — Inaret urwał.
      — Droga każdego z nas wiedzie dalej, ku temu, co nigdy się nie kończy — dokończył Rougińczyk. — Udam się teraz do Waladela. Niech się stanie to, co szykuje dla nas Opatrzność…
      Rozstali się przy Rzece Spływu za ostatnimi domami. Nie popatrzyli na siebie, by nie naśladować ostatniego pożegnania z Gerunem.
      Lucen obrał za cel najdalszy ze szpiców, licząc, że w ten sposób trafi w sam środek Trójkąta. Rany na ciele bolały, utrudniając wędrówkę. Po prawej stronie piętrzyły się Góry Masywne, po lewej Góry Urwiste. Oddalił się od rzeki na północny wschód. Osłaniając wzrok przed słońcem, podążał prosto do siedziby najbardziej złego z Kapturników. Być może znajdowało się tam Insygnium Deskatesa, pilniej strzeżone niż Kolczyki Urugela.
      Po godzinie dotarł do wypalonej ogniem linii, służącej za granicę niebezpiecznej strefy. Zamiast napisów ostrzegawczych do kamieni i palików, ułożonych równolegle do pogorzeliska, przybito kości, będące szczątkami tych, którzy wkroczyli tu nieproszeni. Uszkodzenia na nich widniejące wskazywały przeróżne przyczyny zgonu i kalectwa, jedne bardziej wymyślne od drugich.
      Nie zawahał się i przestąpił bok Trójkąta. Uszedłszy kilkanaście kroków, zawył z bólu. Ostry kolec, wystający z ziemi, przebił mu podeszwę buta, zanurzając się w stopie. Podniósł nogę z pułapki i, zaciskając zęby, poszedł dalej. Obwiązał ranę kawałkiem tkaniny z własnego ubrania.
      Odtąd wystąpiły mu na oczy nie wysychające łzy. Lecz ich przyczyną było wzruszenie. Mężnie kroczył dalej, dopełniając własne powołanie. On sam jeden w całym Rouginie, uzbrojony tylko w szajdżański pancerz, kroczył na spotkanie Tajemnicy Tej Wojny.
      Rezygnował już powoli z tego, co posiadał na tym świecie. „Dopiero Chrystus daje nam radość, teraz i w przyszłości, bez względu na wszelkie trudy doczesne. Ten pokój duszy to dziedzictwo Chrześcijan, o którym zapominają moi rodacy, Rougińczycy, a mgliście pamiętają jeszcze nawracani niegdyś przez nich Pierwotni…” – zastanawiał się.
      Po marszu o nieokreślonej długości zorientował się, że odległości do każdej z wież są równe. Na wysokim kamieniu pośrodku Trójkąta nie znalazł żadnego Insygnium, mimo że widniała nań wyryta podłużna wnęka.
      Otoczyło go jedenastu ludzi. Odziani w strzępy szat bez kapturów, każdy inaczej okaleczony – bez oczu, bez ręki, bez nogi, z wygiętymi kończynami i owrzodzonymi otworami na twarzy. Zaatakowali go, ciskając kamieniami. Wszystkie lądowały na zbroi, chociaż rzucali z bliska. Zaprzestali i zatrząsł ich brzuchami najohydniejszy ze śmiechów po tej stronie lądu. Zbitki słów, niezrozumiałych, układały się w okultystyczne inkantacje i bluźnierstwa. Powiał fioletowy ogień, przeszywający na wylot ciało Lucena. Doznał ogromnych kaźni, a własne myśli i zmysły pokazały mu okropne nierealne sceny, gorsze od widoku samej śmierci.
      Uczynił znak Krzyża i płomienie znikły.
      — Gdzie Waladel? — zapytał.
      — Waladel? — zaśmiali się.
      — Wasz władca.
      — On?? Naszym panem jest On! — wskazali na ziemię, zanurzając weń rękę. — Kapturnicy to głupcy, tak samo jak Waladel i cała ich wojna, i nowa religia. O ileż dojrzalsza jest nasza anty-wiara i odwieczna walka o powszechną niezgodę! To On posiada władzę nad Urugelem i jego sługami, Książę… To my wykuliśmy Klejnoty dla naszego Pana. Daliśmy je Rycerzom, by się wybili między sobą, podczas gdy my przeniesiemy Jego chwałę z Wybrzeża na Stary Świat. Oddajemy Mu siebie, nasze ciała i dusze w ofierze oraz ciała i dusze wszystkich w Rouginie. To nasza wojna i nasz cel.
      Lucen wskoczył na kamień i zawołał coś doniosłym głosem, nie mówiąc w pełni od siebie.
      Oto zstąpiła jaśniejąca postać z wysoka.
      I otwarła się ziemia, pochłaniając jedenastu.

      Ocknął się. Niewiele pamiętał. Wiedział już jednak, że Waladel rezyduje w Wieży Zachodniej, choć nikt mu tego nie powiedział. Ruszył więc naprzód.
      W pewnej chwili zatrzymał się.
      Zdjął zbroję, a po policzku spłynęła mu łza. Postanowił zdać się wyłącznie na Opatrzność. Niezwykłym wzrokiem ogarnął okolicę. Teraz odmieniło się wszystko, co dotąd znał z wypraw z Gerunem. Był innym człowiekiem, konsekwentnie zmienianym przez Bożą Obecność od samego początku.
      Wieża urosła w oczach. Odnalazł miecz i tarczę, leżące dokładnie na jego drodze. Czyli jednak miał posłużyć się rycerskim orężem. Podniósł ów dar i podążył na spotkanie przeciwnika.
      Oto wyszedł. Najczarniejszy strój ze wszystkich noszonych przez Zaufanych odróżniał go od tamtych. Podobnie pełniejszy kaptur, zakrywający oblicze. W dłoni trzymał Diamentowy Miecz, a w drugiej podobną osłonę.
      Stanęli naprzeciw.
      Polem walki okazał się cmentarz poległych, okrutnie zmaltretowanych.
      Ruszyli na siebie. Chrząstnęła broń i rozpoczął się taniec pojedynku. Przeciwnik błyskawicznie reagował na ciosy i parował je, odrzucając daleko od siebie żelazne ostrze Prawdziwego Rycerza.
      Tarcza o miecz.
      Miecz o miecz.
      Tarcza o tarczę.
      Miecz o ciało. Trysła lendejska krew. Chwycił się za brzuch Prawdziwy Rycerz, lecz nie zaniechał walki. Sam kaleczył wroga, jego nogi i ręce, doświadczając odeń tego samego.
      Znaleźli się dalej od siebie. Waladel zaśpiewał coś, po czym powiał wiatr, nie wyrządził jednak krzywdy jego przeciwnikowi. Kapturnik próbował działania innych tajemnych potęg, żadna jednak nie zaszkodziła poddanemu Bogu Prawdziwemu Rycerzowi.
      Ten przypomniał sobie słowa Arcera-Inareta i nagle odrzucił na bok miecz oraz tarczę.
      Ukląkł, unosząc wzrok ku niebu.
      Złożył ręce do modlitwy.
      Waladel patrzył.
      — Nie chcę zła — szeptał Lucen. — Nie zabiję. Kocham Cię, Boże. Niech zwycięży Miłosierdzie.
      Zaufany zbliżył się z Diamentowym Mieczem i nachylił go ponad głową modlącego się, szykując się do zadania śmiertelnego ciosu.
      Lucen wstał i, stojąc naprzeciw śmiercionośnego szpica, rzekł:
      — Zawróć.
      Podniósł rękę i chwycił żywcem za Kryształowe Ostrze, odbierając przeciwnikowi broń.
      Tamten cofnął się.
      Nawrócił się.
      Odszedł.
      Do wiary młodości swej, zapomnianej.

      Lucen poszedł w stronę gór, ku pionowo zakrzywionemu stokowi. Otwór w brzuchu powiększył się, plując coraz bardziej krwią.
      Wiedział, co nastąpi.
      Odczuwał to całym sobą.
      Słabnącym krokiem zbliżał się do końca Drogi.
      Zatykanie krwawiącą dłonią rany tylko opóźniało tę chwilę.
      Oglądał krajobraz bezdroży, chwytając doczesność, która uciekała. Przypomniał sobie czas wyruszenia z Lenderu, wyprawę do Gradonu, krainy wschodnie, bagna, po których wędrował ze swym największym przyjacielem, fortecę na południu, Weliańczyków i ich świątynię, Walecznych, Szajdżan, pokonanie smoka. Przywołał w myślach postacie Geruna, Mekena, Halena, Dobruna, Runela, Klendena, Miketii, Ader-Kara, stryja, Adaleta, Dalii, Inareta, Szu-Lun i kuzyna…
      Ujrzał statek płynący do Ojczyzny zamorskiej, z Rougińczykami na jego pokładzie…
      Padł pod urwistym stokiem. Słońce przyjemnie opalało mu twarz.
      Nie chciał jednak tego. Tam, dokąd zmierzał, inna Światłość miała nań jaśnieć.
      Przeżył ostatnie swoje chwile, rozmyślając o tej Krainie, do której zaraz dane mu było pójść, a także o Trójjedynym jej Władcy: Bogu Ojcu, Synu Bożym i Duchu Świętym…
      Ostatnim tchem rzekł:
      — Przyjmij tę ofiarę dla dobra Ojczyzny.
      Położył rękę na odbijającej ku pionowi Drodze.
      Zamknął oczy.
      Lucen zmarł.

      Odnaleźli jego ciało Inaret oraz Leksel i zanieśli je wyzwolonym mieszkańcom Urbidionu.

Technika
Rycerz Rouginu - Część III - Ostatnia Bitwa - Męczennik
Dobro i Zło