Miecz Dumy
W blasku świtającego słońca jechał wóz. Zmierzał powoli po pustej drodze w stronę Manderu. Wszechogarniający spokój i senność zdawały się obrazować Lendion jako kraj wiecznie spokojny i senny, jakim wcale nie był.
Ośmiu podróżnych obrało kurs ku górom. Nie odzywali się do siebie, kontemplując istotę podróży. Wiedzieli, że ich własne życie i przyszłość nie są już takie, jakich się spodziewali, że będą, kiedy przebywali w bezpiecznym Lenderze. Czekała ich teraz długa i z pewnością niebezpieczna podróż do Gradonu – siedziby wroga. Pogodzili się z faktem, że król, którego zawsze postrzegali jako uległego monarchę, objawił im się teraz jako groźny i nieobliczalny rycerz, każący traktować się na równi ze zwykłą szlachtą. Cokolwiek wyobrażali sobie o nim, nie wiedzieli tyle, ile Lucen. Nie mieli pojęcia o tym, że przyczyny wyprawy były bardziej tajemnicze od niej samej…
Lucen siedział na końcu wozu i wpatrywał się w oddalające się wieże zanurzającego się za horyzont Nidlenu. On sam nie myślał o osobie króla. Próbował raczej układać plan dalszej podróży. Tak więc opuścili Lender, aby dotrzeć do Ertelu. Było to dość oczywiste. Lecz już nie to, że uczynili to pieszo. Dlatego też tego samego dnia wynajęli wóz kupiecki. Dziwne, że Gerun w ogóle zgodził się na takie warunki; lecz on też był człowiekiem i mógł w gruncie rzeczy wytrzymać każde niedogodności. Po przenocowaniu w kiepskiej knajpie wyruszyli z Nidlenu, udając się do Manderu. Tam miały się znajdować najlepsze w kraju konie. I na tym koniec. Co będzie dalej? Pojadą szukać najlepszej drogi do Gradirougu. A następnie dotrą do Gradzielu i zabiją Urugela. A co potem…?
Nidlen zniknął z horyzontu. Pojawił się za to punkt, będący zapewne sylwetką konnego, podążającego w ich kierunku. Nie minęło wiele czasu, a dogonił ich wóz. Lecz nie usiłował go wyprzedzać. Podjechał do Lucena i zajrzał do wnętrza pojazdu. Wyglądał jak goniec królewski i faktycznie nim był. Pasażer w pierwszej chwili próbował cofnąć się pod płótno, ale uznał, że jest już po fakcie. Został zauważony. Być może nawet rozpoznany…
— Kim jesteś, człowieku? — spytał goniec.
Zagadnięty odetchnął z ulgą, ale nie przestał obawiać się zdemaskowania.
— Jestem Lucen, sługa Geruna Pierwszego. Jadę z towarzyszami na poszukiwanie króla.
Tym razem goniec zamarł z wrażenia. I rzekł:
— Ciebie… ciebie mieliśmy odnaleźć i króla. Nie wiedziałem, że ty też go szukałeś… to znaczy króla. Myśleliśmy, że ty razem z nim, wiesz…
— Wiem.
— Czy natrafiliście na jakiś ślad?
— No… tak.
— Mów!
— Zawitał w Nidlenie i pojechał do mostu; tak mówili ludzie.
— Na pewno?
— Niewątpliwie.
— A… dlaczego jedziecie do Manderu?
— My? Przecież jedziemy do mostu.
— Dokąd? To droga do Manderu!
— Nieprawda. Powiedziano nam, żebyśmy wsiedli do tego wozu, to dotrzemy do mostu.
— Zgłupieliście? Źle wam powiedzieli. Chyba wyruszyliście w nocy i wsiedliście nie do tego wozu, co trzeba. Popatrz, tu są tkaniny, to wóz kupiecki.
— Myślałem, że dobrze, bo wygodnie.
— Źle myślałeś. Jak znajdziemy króla, to mu powiemy, jaki jesteś głupi. Żeby tak pomylić kierunki!
— Uważaj, co mówisz; jestem sługa monarchy.
— Jedźcie sobie, gdzie uważacie. Głupcy!
Przybysz zawrócił konia i pełnym pędem pocwałował z powrotem do Nidlenu.
„Kto tu jest głupcem?” — pomyślał ubawiony Lucen.
— Wszystko słyszałem — powiedział niespodziewanie król. Do tego momentu wydawał się być śpiącym, pozostali podróżni bowiem głośno chrapali. Siedział na drugim końcu wozu. Kupiony na targowisku płaszcz maskował go doskonale.
— Myślałem, że mnie zdradziłeś — ciągnął — a ty tylko kłamałeś.
— Czy bardzo źle uczyniłem, kłamiąc, by zachować królewską tajemnicę?
— Nie mówiłem przecież, że źle.
— Szukam zawsze większego dobra. Czasami należy tolerować mniejsze zło, by zapobiec jeszcze większemu. Ale złe metody nie przestaną być złe, bez względu na cel, któremu służą. A często jest tak, że dużo więcej wyrządzają szkód niż pożytku, choć nie zawsze od razu to widać. Wolałbym działać otwarcie, po rycersku, a nie w tajemnicy jak jakiś skrytobójca.
— Zatem mianuję cię rycerzem!
— Co takiego?! — krzyknął poruszony sługa.
— Pasuję cię na rycerza, klękaj.
— Nie!
— Tak.
Klęknął. Gerun wyjął spod jednego ze śpiących miecz.
— Dlaczego ja? Dlaczego teraz? Czy to konieczne? Tak bez przygotowania?
— Taką mam wolę. To zaszczyt być pasowanym przeze mnie. Nagroda.
— Muszę coś powiedzieć…
— Co chcesz powiedzieć?
— Jesteś szalony, królu.
Gerun popatrzył z ukosa na Lucena.
— Jestem — potwierdził. — Tylko szaleństwo pozwoli nam zwyciężyć.
— A potęga naszych wojsk? Przywódca Delion? Słuszność sprawy? Wróć do Lenderu, zbierz siły i poprowadź nas na wojnę. Nie ryzykuj życia monarchy. Niech ja pojadę do Urugela zamiast ciebie, ty wycofaj się do zamku.
— Muszę to zrobić. Właśnie ja. Wolę samodzielnie uratować swój kraj, posiadam pewną szczególną władzę; sam potrafię dzięki niej zwyciężyć.
— To niemożliwe.
— Zobaczymy… Pasuję cię na rycerza, Lucenie.
Uderzył sługę mieczem w ramię. Ten uczynił znak Krzyża i westchnął.
— Pomodlę się teraz — powiedział świeżo pasowany.
Minęło kilka godzin. Podróżni odbyli je, na zmianę śpiąc i czuwając. Tylko Lucen, leżąc na wznak, wciąż odmawiał modlitwę, dziękując za dostąpiony zaszczyt i prosząc o pomoc w wykonywaniu nowego powołania. Wszystkich ogarnęło znużenie, toteż pojawienie się z obu stron zabudowań natchnęło ich nadzieją, że dotarli do Manderu. Jednak zamiast tam, znaleźli się w przydrożnej wsi, dokładnie w połowie drogi. Zdecydowali się przystanąć na odpoczynek.
Wysiedli z wozu i rozejrzeli się. Niebogate wiejskie chaty ciągnęły się wzdłuż traktu. Kilka z nich wyróżniało się swą wielkością, co świadczyło o pełnieniu przez nie ważnych funkcji w miejscowości. Daleko stad, na jej przeciwległym końcu, mieścił się murowany dom, należący zapewne do rodziny feudała. Za chałupami rozciągały się pola sięgające daleko w step. Na południu rysowały się góry, poprzedzone pasmem wzgórz.
Na widok żołnierzy wysiadających z kupieckiego wozu okoliczni chłopi ukłonili się, a jeden odważył się zapytać, co sprowadza ich w te strony. Lucen odpowiedział, zgodnie z prawdą, że jadą do Przygórza. Na to chłop zaproponował im gościnę. Przedstawił się jako lokalny karczmarz. Podróżni przystali na zaproszenie i razem z gapiami udali się do gospody.
Gdy usiedli w wyjątkowo obskurnej ale mającej urok gospodzie, zapytano ich, czy posłać kogoś do domu szlachcica. Gerun stanowczo się sprzeciwił. Za to pozwolił kupcowi odbyć krótki obchód w interesach. Cała siódemka zadecydowała, że nie zabawią tu długo. Lucen postanowił udać się do kaplicy, by dokończyć modlitwę. Poprosił Geruna o towarzystwo, lecz ten odmówił. Jako że był dopiero trzeci dzień tygodnia, nie było o tej porze żadnej Mszy Świętej i budynek stał zamknięty, uklęknął zatem przed Krzyżem znajdującym się przy drodze.
Doznał miłego zaskoczenia, gdy król zmienił zdanie i przyszedł, by modlić się razem. Gerun od jakiegoś czasu zaniedbywał się religijnie, lecz tym razem wziął przykład z Lucena. Coś dziwnego działo się w jego duszy, jakby wewnętrzna walka…
Po pewnym czasie przejechał tędy wracający wóz kupca. Siedział na nim pewien nieznajomy o niskim wzroście. Gerun machnął ręką, nakazując im powrót do gospody, sam zaś krzyknął, że wróci na piechotę.
Ci dojechali na miejsce. Rozgościli się i nawiązali rozmowę z żołnierzami. Wynikło z niej, że kupiec zawarł bardzo dobre interesy z przybyszem z innego kraju, nie należącym ani do Zundirougu, ani do Lendirougu. Kraj ten zwał się Dit. Jego mieszkaniec pochodził z terenów położonych na zachód od rzeki, pokrytych wzgórzami ciągnącymi się wzdłuż masywu górskiego. Opowiedział trochę o swojej ojczyźnie, opisując ją jako krainę zamieszkałą od zawsze, pamiętającą czasy sprzed kolonizacji. Zapytany, czy jest Dzikim na usługach Gradonu, śmiało zaprzeczył, informując, że jego rodacy wyrabiają dobrą broń bitewną i utrzymują kontakty z sąsiadującym Zundirougiem. Świadomi równowagi sił na wypadek inwazji z Gradonu, traktują siebie jako stronę neutralną w ewentualnym konflikcie.
Żołnierze z podziwem patrzyli na wystający zza pasa trzon kunsztownego topora bojowego. Spytano go, czy jest żołnierzem. Odpowiedział, że nie. Jak stwierdził, prowadził życie tułacza, gdy z jakichś niejasnych względów musiał opuścić swój kraj.
Nieoczekiwanie spytał, dlaczego część ich towarzyszy modliła się przed kościołem, ale nie uzyskał odpowiedzi. Wtedy Ditiańczyk pozwolił sobie rzucić przypuszczenie, że może są oni świeżo pasowanymi rycerzami.
Tymczasem Gerun i Lucen postanowili wrócić do gospody. Po drodze mijali gospodarstwa chłopskie. Ilekroć spotkali kogoś, ten kłaniał się im i pozdrawiał serdecznie. Po pewnym czasie Gerun poczuł się zaintrygowany tym zjawiskiem, gdyż od czasu, gdy wyruszył z zamku, nikt postronny nie darzył go takim szacunkiem. Czyżby znano tu jego godność? Zaczepił jednego z mieszkańców i nawiązał rozmowę.
— Dlaczego tam nam się kłaniasz?
— A boście panowie szlachta. Należy się wam godziwe powitanie — odpowiedział chłop.
— Macie dobre stosunki z waszym seniorem?
— Ależ tak! Panowie bronią nas przed złym i giną na wojnie, byśmy mogli spokojnie pracować. Jeden dzień w tygodniu odrobi się w polu u pana i Bóg nagrodzi to w Niebie. A panom też pobłogosławi, jak będą dla nas dobrzy.
— Chciałbyś być panem? — spytał Gerun.
— Ja? A co mi do panów? Że będę tak po całych dniach pilnował poddanych lub czekał na wojnę? A trzeba robić, bo ktoś musi robić. Urodziłem się chłopem. Taką rolę Bóg mi wyznaczył. Takim chciał, abym był. Nie jest przecież źle. Ręce silne, synowie pomogą, plony obfite… można żyć aż do śmierci. A próbowałem kiedyś prowadzić się jak pan, zanim się nie ożeniłem. Piłem dużo, jadałem obficie, zabawiałem się w gospodzie, nawet na polowaniach u szlachty bywałem. Tak mi się właśnie wydawało, że oni w ten sposób żyją. Ale zabrakło pieniędzy, które dał mi ojciec, porządny gospodarz. I tyle mi z tego zostało, że teraz jest całkiem inaczej. Czułem się jako ten syn marnotrawny. Przyzwyczaiłem się do tego jedzenia i nicnierobienia i chciałem ciągle więcej. Gardziłem innymi chłopami i pomyślałem sobie, że w sumie niczego dobrego nie robię, że ciągle tylko dostaję, a nic nie daję w zamian. I skończyłem z tym. Teraz mi lepiej. Największe szczęście to czynić dobrze dla ludzi i Boga.
Świeżo pasowani rycerze spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Taki prosty chłop, a taka wyniosła mowa? Teraz już wiedzieli, dlaczego tak tutaj szanowano panów. Prosty lud nie pracował na ich rzecz ponad swoje siły. Musieli pożegnać rozmówcę i pójść czym prędzej do gospody, gdyż robiło się późno.
Tamże zastali pozostałych podróżnych i przybysza z sąsiedniej krainy. Opowiedział im to samo, co wcześniej żołnierzom. Poruszył także temat modlitwy Geruna i Lucena. Na koniec zapytał:
— Kto pasował jednego z was na rycerzy? Czy ja też mógłbym tego dostąpić? Będzie mi to pomocne w mojej wędrówce.
Gerun spojrzał ze zdziwieniem na nieznajomego.
— Co za pytanie! — oburzył się. — Nie możemy tego uczynić!
— Dlaczego?
— Trzeba sobie najpierw na to zasłużyć.
— Jestem godzien być pasowanym. Mogę to udowodnić.
Wyjął z kieszeni płaszcza kilka przedmiotów wyglądających jak trofea wojenne. I faktycznie nimi były.
— Trzy potwory górskie, dwóch Dzikich z Urdebu i jeden z takich zakapturzonych z wież, którzy to strzegą ponoć jakiegoś miecza.
— Miecza Dumy?
— Tak.
— Może nawet zasługujesz na pasowanie. A czy wiesz, że w myśl prawa rougińskiego stałbyś się wtedy szlachcicem i jednocześnie naszym poddanym?
— Wiem. Tego właśnie pragnę. Chcę nareszcie zacząć wieść lepsze życie…
— Klękaj; uczynię ci to, zuchwalcze.
Nieznajomy zamilkł. Patrzył śmiało i niedowierzająco na Geruna. Ten zaś wyjął miecz i… pasował go na rycerza. Potem, oddawszy broń żołnierzom, kazał przynieść sobie coś do pisania. Otrzymawszy to, sporządził staranny akt i wręczył go Ditiańczykowi. Ów podszedł do Geruna i jednocześnie spojrzał w stronę wyjścia.
— Jestem teraz równy stanem z wami? — zapytał.
— Tak.
— Więc daj mi broń, szlachcicu.
— Jak to?? Cóż to za żądanie?!
— Daj jakąś broń. Może być nawet sztylet.
— Nic ci nie dam, zuchwalcze! Jak śmiesz!!
— Śmiem. Jestem równy stanem. Mam te same prawa, co ty.
— Precz!!
Ditiańczyk przyskoczył do Geruna i sięgnął mu do kieszeni. Nic nie znalazłszy, rzucił się w stronę wyjścia. Żołnierze wstali z miejsc. Tamten zamachnął się. Poleciał topór. Rozległ się krzyk. To wrzasnął gospodarz, któremu topór przeciął dłoń. Wszyscy z wyjątkiem poszkodowanego wyskoczyli za uciekającym, który po opuszczeniu gospody dobiegł do wozu i odczepił zeń jednego konia. Ścigający dotarli na miejsce w chwili, gdy tamten już pocwałował w stronę Nidlenu.
Lucen odpiął z zaprzęgu drugiego konia i popędził za zbiegiem. Tamten okazał się szybszy i po kilku minutach zniknął Lucenowi z oczu, zaś ten, zrezygnowany, zawrócił.
Gerun wraz z żołnierzami opatrywali gospodarza, który mocno krwawił, głośnio jęcząc. W uciętej skośnie dłoni ujrzano odsłoniętą kość. Sporządzono prowizoryczny opatrunek.
— Nie trzeba było pasować parobka! — stękał gospodarz.
— Parobka? — spytał zdziwiony Gerun.
— Tak, parobka. Uciekł ze swojego kraju, gdyż nie chciał pracować.
Jednokonny wóz sunął pośród wzgórz do Manderu. Wszyscy pasażerowie milczeli. Nawet nowy rycerz kontynuował w myślach modlitwę. Kupiec przyglądał się toporowi Ditiańczyka. Był średnio ciężki, za to niezwykle ostry i bardzo twardy. Postanowił oto udać się do Ditu i nabyć parę podobnych egzemplarzy.
Pasażerowie doczekali się wreszcie końca przejażdżki. Za wierzchołkiem wzniesienia pojawiło się małe, położone w otoczonej wzgórzami dolinie miasto. Zjechali na wysokość pierwszych domów, gdy wtem ujrzeli pędzący niedalekim zboczem oddział kilkunastu konnych trzymających miecze i tarcze, a nawet pochodnie. Gdy dotarli między zabudowania, podniósł się krzyk i wybuchł pożar. Z pewnością wizytatorzy nie mieli przyjaznych zamiarów.
Kupiec zatrzymał wóz. Pozostali, nie wiedząc jeszcze o co chodzi, powstali z płócien. Ujrzeli paręset kroków stąd wielkie zamieszanie w mieście Mander – pożar, walczących mężczyzn i łupione domostwa. Lucen chwycił kuszę, zszedł z wozu, usadowił się na płaskiej drodze, naciągnął mechanizm i wypuścił strzałę. Ta przeszybowała całą odległość do najeźdźców i trafiła jednego z nich, który spadł z konia, ugodzony w pierś. Tymczasem pozostali Lendejczycy, z wyjątkiem woźnicy, pobiegli w dół do miasta. Lucen zdołał wypuścić drugą strzałę, ale chybiła. Konni zerwali się do ucieczki i po paru chwilach zniknęli za wzgórzami.
Żołnierze wraz z Gerunem przybyli na miejsce. Ujrzeli zabitych, płonący dom, wrzeszczące kobiety i porozrzucane przedmioty rabunku. Nieopodal leżało ciało łupieżcy. Na miejsce przybyli też inni żołnierze, zapewne oddział miejski. Otoczyli kampanię Geruna i przybrali pozycję bojową. Sytuacja stała się napięta. Rozkazano rzucić broń i uklęknąć z podniesionymi rękami. Tak też uczynili, za wyjątkiem Geruna, który krzyknął:
— To tak witacie waszego króla!?
Strażnicy miejscy spojrzeli po sobie, a jeden z nich, najwyższy rangą, rozkazał:
— Schować broń! Kim jesteście? Bo nie wierzę, jakoby ten człowiek był Gerunem Pierwszym Cichym.
— Mam cię zdegradować!? — zagroził król.
— Najlepiej byłoby, gdybyś pan zamilkł albo powiedział w końcu, kim jest.
— Już powiedziałem. Nie jestem waszym wrogiem. Spójrzcie tam, na tego złoczyńcę — wskazał na postrzelonego z kuszy. — Trafił go mój człowiek.
Lucen przyszedł właśnie na miejsce, niosąc kuszę, i dobrowolnie wstąpił do okręgu, a strażnicy ustąpili mu miejsca, gdy przechodził.
— Spocznijcie — rozkazał oficer podwładnym.
Usłuchali. Wtem jeden ze strażników rozpoznał przybyłego i oznajmił:
— To Lucen! Znam go.
— Takiś ty sławny? — spytał Gerun niedawno pasowanego na rycerza.
— Mam rodzinę w Ertelu, Manderze i nawet w Donerze — odpowiedział mu Lucen, po czym zwrócił się ku domniemanemu krewnemu. — Pokaż mi się ty, który mnie znasz.
Z szeregu wyszedł mężczyzna w średnim wieku. Przedstawił się jako kuzyn Lucena o imieniu Lipin. To jego właśnie dom spłonął z rąk, jak twierdził, rozbójników. Na szczęście, mieszkał tu w Manderze sam i nie stracił w zajściu nikogo z bliskich.
— Kim jest twój kuzyn? — spytał dowódca Lipina.
— Służącym Jego Królewskiej Mości Geruna Pierwszego.
Szef oddziału ze zmieszaniem spojrzał na króla. Przeprosił go za zuchwałość, prosząc o wybaczenie. Otrzymawszy je, zaprosił wszystkich do swojej kwatery. Przystali na tę propozycję i ruszyli do centrum miasta.
W kwaterze ujrzeli dużą salę, pełniącą rolę jadalni. Podano wieczerzę. Niedługo potem przyszedł do nich kupiec, aby upomnieć się o wynagrodzenie za podróż na jego wozie i stratę konia. Król spytał więc dowódcę, jaki jest stan ich magazynów i lokalnego skarbca. Okazało się, że mieli o dziesięć koni za dużo! Więc Limon miał rację – to miejsce słynęło z koni. Tak więc Gerun przerwał wieczerzę i poszedł z dowódcą i kupcem do magazynu. Spytał dowódcę, czy będzie można zabrać dodatkowe osiem sztuk na potrzeby Lendionu. Mógł też nikogo nie pytać o zdanie i samowolnie zarekwirować zawartość całego magazynu, stajni i skarbca, ale musiałby się później tłumaczyć przed Radą z przywłaszczenia sobie własności miejskiej. Król wybrał zwierzęta dla siebie, kupca, Lucena oraz pozostałych żołnierzy, zostawiając im pismo z prośbą o rekompensatę z królewskiego skarbca w Lenderze.
Kupiec ucieszył się niezmiernie, otrzymując również obiecane srebro i spytał, czy może nazajutrz opuścić Mander czy też będzie im jeszcze jakoś służył. Król odprawił kupca i poprosił, by nikomu nie rozpowiadał o tym, co wydarzyło się od czasu wyjazdu z Ertelu. Ten zapewnił, że już choćby ze względu na to, iż udaje się Ditu, żaden Lendejczyk o niczym się nie dowie.
Wrócili do kwatery.
Podczas wieczerzy ustalono, że wyruszą z Lipinem na poszukiwanie rozbójników, zanim wznowią wyprawę do Gradirougu.
Zbudzili się o świcie. Należało bowiem zorganizować ekspedycję. Potrzebowali zapasów żywności na kilka dni, namiotów, kuchni i narzędzi. Żywność została przyniesiona przez chętnych do pomocy mieszkańców; pozostały sprzęt zabrano z magazynu. Podzielono też role – każdy niósł coś innego. Tak wyposażeni, wyruszyli na wschód, tam bowiem prowadziły ślady zostawione przez uciekających.
Mander zniknął za wzniesieniem. Wokoło, jak okiem sięgnąć, nie dostrzegli żadnej innej osady. Wszędzie piętrzyły się wzgórza, porośnięte gdzieniegdzie rzadkimi lasami. W oddali, na południu, ujrzeli wysokie góry, dochodzące nawet do dwóch mil wysokości.
Ślady błądziły w wąwozach pomiędzy pagórkami. Wszyscy, z wyjątkiem Lipina, stracili orientację. Teraz każda wypukłość i rowy dolinne między nimi wydawały się takie same. Sytuacja zmieniła się, kiedy wyjechali na rozległy płaskowyż. Przybliżyli się nieco do łańcucha. Dało się odczuć chłód południowego wiatru, który zdążył się oziębić, pędząc nad wierzchołkami. Niebo zaczynało się chmurzyć, jakkolwiek nie zwiastowało to jeszcze deszczu. W oddali, na wschodzie, prawie pod horyzontem, błyszczały bielą wieże twierdzy Lender. Była stąd tak daleko, że, aby tam dotrzeć, należałoby poświęcić ponad dzień drogi konno.
Minęły dwie godziny od momentu wyruszenia z Manderu. Płaskowyż skończył się tuż przy górach i znaleźli się w wąwozie leśnym między dwoma wzniesieniami o niedużej wysokości. Jechali tak przez chwilę i w momencie gdy las na chwilę się przerzedził, przystanęli. Naprzeciwko nich, na parowistej polanie, stał człowiek. Nieco ciemniejszej karnacji niż oni, odziany w skóry, uzbrojony w mały miecz z brązu, przyjął zuchwałą pozę i zdawał się zagradzać sobą przejście. Wykrzykiwał coś w nieznanym Gerunowi języku, groźnie wymachując bronią. Był to Dziki.
Lendejczyk podniósł rękę i chciał krzyknąć, aby tamtego pojmać, ale opanował się i, zrezygnowawszy z użycia siły, ruszył w stronę napotkanego, ku zdziwieniu i obawie kompanów. Nieznajomy nie przejął się wcale osobą jeźdźca. Ten, aby nie stratować stojącego, zatrzymał tuż przed nim konia i krzyknął:
— Czego tu szukasz?
Uzyskał odpowiedź, ale nic nie zrozumiał.
Zniechęciło go to do dalszej rozmowy, więc wrócił do towarzyszy. Uzgodniono, że zostawią Dzikiego w spokoju i, zachowując środki ostrożności, podążą dalej.
Tak też uczynili. Na widok ośmiu jeźdźców pieszy ustąpił im z drogi, wciąż krzycząc coś w swoim języku.
Nie ujechali daleko. Wąwóz znów prowadził do lasu, a w lesie rozlewało się bagno. Tutaj kończyły się ślady ściganych. Ekspedycja zatrzymała się, ponieważ nikt nie miał pojęcia, co teraz uczynić. Po pierwsze, forsowanie mokradła uznali za operację ryzykowną i uciążliwą, po drugie, zaraz za mokradłem gęstniała puszcza o bogatym runie, co stanowiło przeszkodę w szukaniu śladów.
Postanowiono więc odpocząć. Nie rozbito namiotów; wyciągnięto tylko zestaw kuchenny. W chwilę potem gotowała się w garnku zupa. Podzielono żywność i wodę, dając Gerunowi większe porcje, po czym podróżni spożyli pierwszy posiłek w terenie od czasu wyjścia z Lenderu.
Przerwa trwała pół godziny i kiedy skończyła się, zaczął padać deszcz. Szybko zorganizowano ekspedycję, po czym wszyscy obecni znaleźli się w punkcie wyjścia. Wciąż nie wiedzieli, w którą stronę ruszyć. Z tych perypetii wybawił pozostałych Lipin, który wpadł na pomysł, aby zapytać Dzikiego o drogę! Żołnierze oburzyli się na tę myśl, bowiem żaden z nich nie spieszył się do nawiązania przyjaznych kontaktów z przedstawicielem nieprzewidywalnego plemienia, które często atakowało Lendejczyków i w ogóle kolonizatorów Wybrzeża, mimo iż ci osiedlili się tylko tam, gdzie ludy pierwotne wyraziły na to zgodę. Jakkolwiek propozycja wydawała się absurdalna, nie widząc innego wyjścia, ruszyli z powrotem na polanę.
Dziki stał tam tak samo, jak wcześniej, z tym, że obrócony tyłem. Podjechali doń i otoczyli go. Ten rzucił się do ucieczki i, przemykając między kopytami końskimi, wydostał się z okręgu i popędził wzwyż zbocza. Rzucili się za nim w pościg, ale pochyłość spowalniała ścigających. Dopiero na szczycie, uwieńczonym Krzyżem, zatrzymano Dzikiego.
— Co to za Krzyż? — spytał Gerun.
— To chyba granica Lendionu — odpowiedział Lipin.
Obok, na kamieniu, widniało wyryte godło królestwa.
— Tam dalej są już same góry — oznajmił Lipin. — Podobno nikt ich jeszcze nie przebył.
Udało się związać Dzikiego. Ten nie miał ochoty się szarpać, więc spokojnie czekał na dalszy bieg wydarzeń. Rozmowy na migi z nieznajomym podjął się Lipin. Początkowo po uwolnieniu z więzów rąk, Dziki nie reagował na Manderczyka, ale w końcu odpowiedział mu gestem na gest. Gerun nie chciał patrzeć na wyczyny rozmówców, jako że sam nie rozumiał, co sobie pokazują. Jak się okazało, istniał pewien wspólny dla mieszkańców wzgórz język migowy, ułatwiający sąsiedzkie, przyjazne bądź nie, kontakty między nimi. Rozmowa trwała dosyć długo; obaj nie dogadywali się zbyt dobrze, ale niespodziewanie Lipin wstał i, rozwiązawszy spętanego, dał do zrozumienia, że przesłuchanie dobiegło końca. Powiedział, że Dziki jest strażnikiem granicy i zniechęca wędrowców do odwiedzania tych niebezpiecznych rejonów. Próbuje atakować pojedynczych wędrowców, jednak wobec dużej ich liczby jest bezsilny. Widział podobno grupę konnych, którzy również zawrócili przy bagnie i udali się przez granicę na szczyt jednej z niższych gór.
Słuchacze obrócili głowy i spojrzeli w dal: nad porośniętą lasem doliną piętrzył się masyw, wynoszący się pół mili nad pagórek graniczny. Nie był to jeszcze łańcuch główny – ten bowiem znajdował się nieco dalej.
Puszczono wolno Dzikiego, aby dalej strzegł pojedynczych podróżnych przed rzekomymi niebezpieczeństwami a swej krainy przed zagarnięciem, po czym zdecydowano wyruszyć na wskazany szczyt jednej z wielu gór bliższego łańcucha…
Zejście do doliny okazało się dość łatwe. W dole płynął strumyk. Zobaczyli gdzieniegdzie połamane drzewa, a niektóre z nich miały zdartą korę. Mogła to spowodować obecność lawin. Droga wzwyż wiodła wzdłuż parowu, zboczem. Płynął przezeń ciek, który wpadał do strumyka.
Rozpoczęli konną wspinaczkę. Minęło niewiele czasu, a zwierzęta odmówiły niesienia na swoich grzbietach ludzi. Od tej pory, wszyscy, nawet król, szli pieszo obok objuczonych sprzętem zwierząt. W pewnej chwili Gerun poczuł na plecach kamień, rzucony znienacka z gęstwiny. Obrócił się i wtedy spadł drugi, i zadrapał Mekenowi twarz. Na szczęście ani nos nie został złamany, ani ząb wybity. Wszyscy, przeczuwając zagrożenie, ukryli się za końmi i czekali, aż dowodzący wyda jakiś rozkaz. Tak też się stało – krzyknął: „zaatakować ich!”. Skoczył po broń, a inni wzięli z niego przykład. Nakazał części żołnierzy szturmować prawą stronę dolinki, a pozostałym lewą. Lucen miał strzelać z kuszy. Dwóch żołnierzy wraz z Lipinem pobiegło w lewo. Wsparł ich sam król. Zagłębili się w chaszcze i po chwili ujrzeli siedzących na drzewach Dzikich, ciskających kamieniami. Na widok obnażonych mieczy zeskakiwali i uciekali w głąb lasu. Zaraz potem już ich nie było. Żaden z nich nie ucierpiał, bowiem walczący wystrzegali się zabijania praktycznie nieuzbrojonych przeciwników.
Po drugiej stronie walka również się zakończyła. Gdy wrócili do koni, okazało się, że zostały tylko trzy! Lucen powiedział, że w całym zamieszaniu kilku tubylców dopadło je i poczęło rozpędzać. On sam ranił z kuszy dwóch Dzikich, ale pozostali zdołali ich zabrać ze sobą.
Gerunowi krew uderzyła do mózgu. Warknął głucho i usiadł na ziemi. Pozostali uczynili to samo. Spytał, co zostało z ekwipunku. A zachował się sprzęt kuchenny, żywność i przedziurawiona beczka po wodzie.
— Co robimy? — spytał obecnych.
— To my powinniśmy zadać to pytanie — odpowiedział Lucen. — Pewne jest, że nie będziemy mogli już nocować, gdyż nie ma namiotów. Jedzenia starczy jeszcze na kilka dni a beczkę można jakoś uszczelnić. Może udałoby się wrócić do Manderu o poranku po udanym pokonaniu zbójców?
— Czy chcecie spać tej nocy? — zapytał enigmatycznie król.
Nikt nie odpowiedział.
— Spójrzcie na szczyt góry — pokazał palcem. — Widać tam jakiś ruch. Może to właśnie ci rabusie? Zabierzemy im przy okazji ich własne konie. Może znajdziemy również namioty. Czy wszyscy jeszcze macie broń?
— Mamy! — odpowiedzieli chórem.
— Pozbierajcie się więc i zdobądźmy pieszo szczyt — zawyrokował. — Muszę rozprawić się z bandytyzmem w moim kraju.
Uczyniono, jak nakazał. Teraz wspinali się pod górę z trzema objuczonymi końmi. Lucen przeżywał zajście w wąwozie. On sam był odpowiedzialny za ochronę koni i ekwipunku. Musiał unieszkodliwić dwóch napastników. Zastanawiał się, dlaczego zostali zaatakowani. Po namyśle doszedł do wniosku, że, podobnie jak strażnik granicy, chciano zniechęcić ekipę przed dalszym zagłębianiem się w góry poprzez atak kamieniami, który nikomu nie miał wyrządzić większej krzywdy. Przy okazji podprowadzono im konie, co jeszcze bardziej miało zniechęcić do dalszej wędrówki. Jedno wiedział na pewno. Że ci Dzicy nie służyli Urugelowi i w gruncie rzeczy nie wyrażali wrogich zamiarów, tylko kierowali się jakąś sobie znaną logiką.
Posunęli się w swej drodze na szczyt. Jednak zasłoniły go drzewa, więc nikt nie mógł widzieć, co tam się działo…
Po jakimś czasie skończył się las. Wyszli na porośniętą niewysoką roślinnością turnię. Stąd znów ujrzeli wierzchołek. Do przejścia pozostało jeszcze parę wysokości najwyższych lendejskich wież. Posuwali się bardzo uważnie, aby nie doszło do nieszczęścia. Za plecami powoli rysował się coraz lepszy widok na wzgórza. Nie oglądali się za siebie, aby zostawić sobie radość z oglądania pejzażu na potem.
Właśnie przestał padać deszcz. Drogę zagradzały kępy bujnych krzewów, przecinających turnię w poprzek. Wiał wiatr i gałęzie ruszały się pod jego wpływem. A te w zaroślach przed podróżnymi, nawet bardziej, niż powinny. Lipin zauważył ten fenomen i przystanął, ale pozostali poczęli przedzierać się przez przeszkodę. Wtem podniósł się krzyk wielu mężczyzn i krzaki poczęły ruszać się jeszcze bardziej. Już obecni skłonni byli uwierzyć, że rośliny ożyły i chcą ich przestraszyć, jednak to przypuszczenie rozwiało się.
Z krzaków wyskoczyli rozbójnicy. Żołnierze, przestraszeni atakiem z zaskoczenia, zareagowali ucieczką. Żaden z nich nie miał pod ręką broni. Gerun z Lucenem, prowadzący konie, sięgnęli natychmiast po miecze i, widząc dobiegających do nich towarzyszy, rzucili im oręż. Tymczasem zbóje dopadli uciekających i poczęli zadawać ciosy swoimi mieczami. A było ich aż czternastu. Natychmiast padło dwóch żołnierzy, ugodzonych śmiercionośnymi ostrzami. Pozostali zdążyli się już uzbroić i, obróciwszy się, naparli na przeważającego liczebnie wroga. Również Lipin, któremu udało się uniknąć ataku z zaskoczenia i który zdołał zaobserwować, skąd przybyli napastnicy, chwyciwszy za miecz, rzucił się z gniewem na niegodziwców. Lucen zaś, na polecenie Geruna, wziął kuszę i, kryjąc się za końmi, mierzył w napastników, którzy nie zdążyli się jeszcze włączyć do walki. Świsnęła strzała i uśmierciła jednego z nich. Gerun opanował się i pochwycił topór. Rzucił nim z całej siły a ten odrąbał nieprzyjacielowi rękę. Na widok obfitej krwi odwrócił głowę. Zebrał się jednak w garść i, wziąwszy miecz i tarczę, podszedł ostrożnie do walczących. Widział, jak trzech bladych ze strachu i jeden czerwony z gniewu parowali ciosy, nie mając czasu na zadawanie własnych. Trzykrotna przewaga nieprzyjaciela robiła bowiem swoje. Jeden z żołnierzy otrzymał ranę. Metal rozciął mu bok. Ale, upadłszy na ziemię, wciąż rozdawał razy. Tym razem nie chybił. Jeden cios podciął przeciwnikowi nogi. Ten, upadając, przebił rannego mieczem. Zaraz obok niego inny z napastników, legł zgładzony strzałą. Gerun podszedł do dwóch rozbójników walczących z Lipinem. Wykrzywiona z zawzięcia twarz Manderczyka zdradzała zabójcze intencje. Teraz przyszło królowi walczyć przeciwko komuś uzbrojonemu w prawdziwą, śmiertelnie prawdziwą broń. Nie zadał pierwszego ciosu. Padł on ze strony przeciwnika i uderzył w tarczę, uświadamiając broniącemu się nią, ile siły zawiera w sobie pojedynczy zamach o śmiertelnej intencji. Teraz sam się zamachnął i, nie bacząc na nic, uderzył mieczem w ciało. Uczuł najpierw, że jest ono miękkie a później twardsze i łamiące się. To było silne uderzenie. Ugodzony padł z przeciętym płucem. Gerun odetchnął z ulgą, ale zaraz potem doznał rozczarowania. Dwóch innych przypadło do niego. Wystraszony, już chciał się cofnąć, gdy nagle obydwaj padli ugodzeni, każdy jedną strzałą. Lucen potrafił strzelać dwoma naraz! Padło również trzech innych, którzy walczyli z żołnierzami. Widząc, że odzyskiwana jest przewaga, ruszył Gerun na pomoc swojemu wojsku. Podniósł topór leżący obok zabitego i, rezygnując na razie z miecza, rzucił nim i trafił kolejnego rozbójnika w brzuch. Ten splunął krwią i upadł, konając. Ponownie chwycił za miecz i podszedł do bijących się. Natarł na przeciwnika. Tamten sam zaczął rozdawać ciosy, które trafiały w tarczę. Gerun wziął zamach na wroga i przez chwilę był odsłonięty. Przeciwnik wykorzystał to i ciął na wysokości głowy. Miecz przebił powietrze tuż przed przerażonymi oczami. Król zląkł się bardzo i cofnął się, zasłaniając się tarczą. Miał ochotę przerwać bój i uciec, byle tylko nie umrzeć. Ale przypomniał sobie, że jest rycerzem. I wypada walczyć dla dobrej sprawy. Ciął mieczem z góry na dół. Ostrze zakreśliło linię od głowy do pasa. Linia ta natychmiast napełniła się krwią i sprawny jeszcze przed chwilą wróg upadł bezładnie na ziemię. Obok niego leżeli pozostali zabici. Rozbójnicy zostali pokonani.
Panował odór bitewny. Najbardziej cuchnęło ciało z rozdartym brzuchem. Pozostałe pokrywały bezładnie miejsce starcia, w przeróżny sposób okaleczone. Żaden z nieprzyjaciół nie żył. Poległo również trzech żołnierzy. Ci, którym dane zostało przeżyć, cieszyli się ze zwycięstwa, jednakże zdali sobie sprawę, że rozprawa ze złoczyńcami była przedsięwzięciem bardzo ryzykownym i, gdyby nie dzielność walczących oraz pomoc Lucena i Geruna, wszyscy zginęliby i nikt nigdy nawet nie dowiedział się w Lenderze, jak do tego doszło.
Ocaleni podziękowali sobie nawzajem za pomoc; szczególne zaszczyty spotkały kusznika za wyjątkowo celne strzały. Król rozkazał pochować poległych towarzyszy w oddzielnych grobach, a rozbójników w zbiorowej mogile. Niestety, nie mieli narzędzi i w rezultacie zbójów ułożono w wyżłobieniu, przykrywając ich tylko gałęziami, a poległym Lendejczykom zbudowano trzy kurhany. Uwiązano z grubszych gałęzi cztery Krzyże i w ten sposób oznaczono miejsca pochówku. Oręż zabitych ułożono obok. Podróżni odmówili modlitwę i wrócili do koni, aby podążyć dalej. Lipin, który widział wcześniej, skąd przybyli zbóje, wskazał to miejsce – znajdowało się na stoku w szczelinie, kilkadziesiąt stóp niżej. Ale Gerun nie chciał zajmować się zbieraniem łupów; wolał wejść na szczyt i obejrzeć okolicę. Zbyt wiele doświadczył w czasie walki. Rozdzielili się więc.
Pięćdziesiąt stóp niżej znaleźli pieczarę, we wnętrzu której znajdowało się całkiem dobre mieszkanie. Ściany wyłożone kosztownymi materiałami i ozdobione zawieszonym na nich orężem, kufry, stoły, kunsztowne fotele, dalej łóżka, składy żywności i beczki z winem. Zapach dochodzący stamtąd zdradzał obecność koni. Poszli więc w głąb, aby przejąć dobytek pokonanych. Lucen powiedział, żeby nie zabierać niczego więcej ponad to, co pochodziło z rabunku. Postanowili oddać to ograbionym mieszkańcom Manderu, Ertelu i okolicznych wsi. Lipin znalazł tutaj przedmioty ze swojego zniszczonego domu.
Tymczasem Gerun stanął na szczycie. Ujrzał cudowny widok na całe swoje królestwo, a nawet dalej – na tereny za rzeką. Na zachodzie mieściła się pagórkowata dolina, w której znajdował się Mander. Otoczony z trzech stron górami, wydawał się być odrębną krainą. Na wschodzie błyszczały wieże Lenderu. Twierdza owa, położona w paśmie wzgórz, wyglądała stąd na jeszcze potężniejszą niż z Ertelu. Tam był jego dom, w którym jako dorastał w dostatku i spokoju. Od urodzenia wiedział, że zostanie władcą. Jego ojciec, mając pięćdziesiąt lat, wyznaczył go na swojego następcę. A następcą Geruna miał zostać Orenfel, książę Cintiolinu, prowincji Lendionu, kuzyn. Obaj byli jedynymi męskimi przedstawicielami rodu. Pozostali umarli albo się nie narodzili. Rodzina Geruna nie pałała płodnością. A sam król nie znalazł sobie jeszcze królowej. Złośliwi mówili, że mimo średniego wieku, nie dojrzał jeszcze do takich rzeczy.
Tam w Lenderze, czekali teraz wszyscy na powrót monarchy i mocno martwili się, co będzie, jeśli zginie. Gerun nie chciał o tym myśleć. Nawet po bitwie, w której o mały włos nie poległ. Z niechęcią odwrócił wzrok od zamku – być może zdał sobie sprawę, że właśnie tam jest jego miejsce. Teraz patrzył na Donarlin, księstwo za rzeką, prowincję Zundirougu. Dostrzegał miasto Doner, zamek Zundel a na horyzoncie prawie niewidoczne góry. Za nimi rozpoczynał się teren wroga. Tam miał się udać. Nie było wszak żadnej drogi do siedziby Urugela, która nie wiodłaby bezpośrednio przez kraj nieprzyjaciela. Stanowiło to poważny problem. Ale musiała przecież istnieć szansa ominięcia znajdującego się za górami Urbidionu. Mapy nie pokazywały terenów na wschód i zachód od niego. Od czasów wojny zapomniano bowiem o wyglądzie Tumpirougu a tym bardziej bezpańskich rubieży położonych za Zundirougiem.
Odwrócił się na południe. Zobaczył gigantyczny masyw, który podobno ciągnął się dziesiątki mil na południe.
Ktoś stanął obok Geruna. Lipin. Przyprowadził dwa zdobyczne konie.
— To dla Waszej Królewskiej Mości.
— Dziękuję. Patrz, jaki odległy widok.
Lipin zwrócił wzrok na północ i odparł:
— Widzę. Jest Mander. A dalej rzeka.
— Tak. Ale spójrz jeszcze dalej. Dostrzegasz te trzy punkty? To chyba wieże.
— Tak, Wasza Królewska Mość.
— Mów do mnie na ty. A publicznie unikaj wspominania o tym, że jestem królem. Zobacz: tam na lewo kończy się łańcuch a za nim jest jeszcze jeden i… nawet za tym ostatnim coś widać!
— Ach, wiem. Ten drugi to samotne wzniesienia. Nazywamy je Szpilicami. A ten trzeci to znowu samotna góra. Na jej szczycie podobno wzniesiono klasztor.
— Samotna góra? Musi być wysoka, skoro aż stąd ją widać.
— Dobry masz wzrok, królu!
— Może. Powiedz mi, jak tam trafić.
— Prosto przed siebie, koło nieprzyjaznego rejonu gdzie podobno strzegą pewnego przeklętego miecza. Albo przez Donarlin i Zundion.
— Oznajmij zatem pozostałym, że ruszamy zdobyć ten przedmiot.
Minął czas. Schodzili w dół, prowadząc pięć koni. Gdy zanurzyli się w las, zniknął ów cudowny widok. Po spożytym na szczycie posiłku postanowili przed zmrokiem dotrzeć do miasta. Szedł Gerun, Lucen, Lipin, Meken i jeszcze jeden żołnierz, który zwał się Halen. Pamiętali, jak jeszcze wspinali się tutaj, by rozprawić się ze zbójami. I mimo iż wypad się udał, niewiele wniósł dla osiągnięcia głównego celu, poza decyzją Geruna, by po zdobyciu Miecza Dumy dotrzeć do odległej samotnej góry.
I tym razem Dzicy zaatakowali. Grad kamieni okazał się jednak mniejszy a duża część rzutów niecelna. To utwierdzało wszystkich w przekonaniu, że miejscowi wzięli za cel przegnanie intruzów. Niespodziewanie przestały nadlatywać pociski. Rzucający je uciekli. Za to jeden wielki głaz poleciał w stronę podróżnych, zza ich pleców. Przetoczył się, nie wyrządzając nikomu krzywdy i uderzył w młode drzewo, łamiąc je. Obejrzeli się za siebie. Pędził w ich stronę drugi głaz. Wsiedli na konie i, nie bacząc na stromiznę, pognali przed siebie, bojąc się, że dosięgnie ich lawina. Lawiny nie było. Gerun jeszcze raz spojrzał za siebie. Na drodze stała duża postać, podobna do małpy, ale większa; nie dostrzegł szczegółów, tylko rozmiary. Dwukrotnie wyższa od człowieka. Trzymała w rękach kamień, który rzuciła na znaczną odległość. Ogromna skała potoczyła się i zgładziłaby konia Geruna, gdyby nie jego unik w bok. Galopujący skręcili wraz ze ścieżką i drzewa zasłoniły Olbrzyma. Dzicy mieli rację. Góry były bardziej niebezpieczne niż oni sami i rozbójnicy razem wzięci.
Wrócili do Manderu. Przywitał ich tłum oczekujących ich mieszkańców. Gdy tylko wjechali między domy, zaraz usłyszeli: „Czy zabiliście ich?”, „Czy znaleźliście skarb?”, „A gdzie trzech pozostałych?”. Lipin odpowiedział, że rozbójnicy są martwi. Wtedy tłum podniósł krzyk i począł wiwatować na cześć króla i jego żołnierzy. Owacje osłabły, gdy Lipin oznajmił, iż trzech Lendejczyków poległo w walce. Posypały się pytania o przebieg wypadu, ale tłum rozstąpił się przed nadchodzącymi strażnikami i ci odprowadzili przybyłych do kwatery. Tam zjedli wieczerzę i natychmiast poszli spać. Rozczarowani Manderczycy rozeszli się.
O świcie Lipin obudził się, a za jego przykładem poszli jego towarzysze. Nie wstali jednak z łóżek, w przeciwieństwie do niego. Ten, ku ich zdziwieniu, powiedział, że udaje się do Ertelu, do Limona. Pożegnali się więc ze sobą, życząc sobie wzajemnie powodzenia i dziękując za pomoc.
Lipin, ubrawszy się i zjadłszy śniadanie, wyszedł na zewnątrz. Tu zastał grupę ludzi, czekających między innymi na niego. Ku swemu niezadowoleniu zmuszony został do zdania relacji z wyprawy w góry i dopiero po dwóch godzinach, gdy wstała kompania Geruna, opuścił wioskę, udając się bezpiecznymi i wolnymi od bandytów wzgórzami do Przedzamcza.
Tymczasem Gerunowi i jego towarzyszom udało się ciche zorganizowanie kolejnej wyprawy. Uzupełnili oddział o dwóch zwerbowanych strażników z Manderu i opuścili miasto w poszukiwaniu Miecza Dumy.
Jechali drogą na północ. W pewnym momencie mieli odbić na zachód, by sforsować rzekę. Udało się w ciągu godziny wyjechać na równinę. Tutaj uczynili krótki postój, aby konie odpoczęły po galopie. Mylili się co do ich kondycji – wcale nie były zmęczone – więc pojechali dalej, na północ, w stronę rzeki, tym razem poza główną drogą. W okolicy panowała pustka i nie widzieli żadnej wsi. Gdzieniegdzie rosły zagajniki, poza tym triumfowały łąki. Natrafili na miejsce, gdzie zaczynały się, a właściwie kończyły pola uprawne. Należały bowiem do wsi, którą odwiedzili już, jadąc z Nidlenu do Manderu.
W oddali ujrzeli niewielki oddział konnych przemieszczający się ze wchodu na zachód: straż królestwa. Nie zostali zauważeni i dalszy przejazd do najbardziej wysuniętej na północ rubieży Lendionu odbył się bez przygód.
Tak dotarli do rzeki, zwanej Graniczną. Miała silny nurt nie nadający się do konnego sforsowania. Należało znaleźć bród. Nieco zawiedziony Gerun rozkazał jechać wzdłuż brzegu w poszukiwaniu przeprawy. Trwało to może pół godziny, gdy nagle dostrzegli rybaka, wiosłującego w górę rzeki. Krzyknęli, aby dobił do brzegu. Posłuchał.
— Panowie są ze straży granicznej? — zapytał.
— Nie — odrzekł Gerun. — Chcemy się przeprawić.
— To z kim w takim razie mam przyjemność rozmawiać?
— Z Żołnierzami Lendionu. Nie zadawaj tylu pytań, tyko wskaż nam najbliższy bród.
— O ho, ho! Szmat drogi stąd. Przy takiej wieży. Nie radzę tamtędy przechodzić. To miejsce przeklęte.
— Dlaczego?
— Chodzą tam tacy dziwni ludzie w czarnych strojach i robią złe rzeczy tym, którzy przepływają. Sam nie wiem dokładnie, bo niewiele osób zbliża się do tego miejsca.
— Udamy się tam. A nie mógłbyś przewieść nas na łódce?
— Ech, musiałbym po jednym, jeżeli z końmi.
— To zabierz najpierw mnie, a potem moich towarzyszy. Wynagrodzimy ci to.
Rybak próbował wymigać się od tej propozycji, ale ostatecznie zgodził się. Załadowano konia, po czym przewoźnik i król zasiedli na prowizorycznej ławce. Dno było mocno zanurzone. Odbili od brzegu i właściciel łodzi powiosłował na drugą stronę. Powoli oddalali się od jednego brzegu, przybliżając do drugiego. Minęli dwie trzecie odległości, gdy wtem ujrzeli po drugiej stronie człowieka w czarnym stroju z kapturem. Rybak skręcił w górę rzeki. Kapturnik podniósł do góry rękę i opuścił ją z powrotem. Przewoźnik przestał wiosłować. Trzymał się za ramię, które posiniało. Pobladła mu twarz i bredził. Gerun chwycił za wiosła i popłynął prosto w stronę nieznajomego, aby pokonać przeciwnika, który, jak mu się zdawało, rzucił czymś w rybaka. Usłyszał świst w powietrzu. To Lucen strzelił z kuszy. Trafił tamtego w rękę, powodując jego upadek. Gerun wysiadł z łodzi i, chwyciwszy za miecz, podszedł do upadłego.
Nie było go.
Wioseł w łódce też.
Gerun jechał sam. Uzgodnił z towarzyszami, że spotkają się przy najbliższym brodzie. Nie pozostało im nic innego; łódka sama odpłynęła od brzegu z nieprzytomnym człowiekiem na pokładzie. Co mu się stało – nikt naprawdę nie wiedział. Gerun postanowił poszukać innego Kapturnika i zmusić go siłą do wyjawienia miejsca ukrycia Miecza Dumy. Na razie jechał na wprost, mając za punkt orientacyjny wieżę na zachodzie. Teren stał się bezleśny. Formalnie miejsce to należało do Zundirougu, który posiadał podobny krajobraz. Łąki z zagajnikami zamieniły się w płaski step.
Pogoda dopisywała. Temperatura i bezchmurne niebo wróżyło słoneczne dni. Gerun nie myślał jednak o pogodzie.
Odległość od wieży zachodniej poczęła rosnąć i po pewnym czasie na północno wschodnim horyzoncie pojawiła się mała plamka, będąca kolejną wieżą.
Minęły dwie godziny od opuszczenia kompanów. W pewnym momencie zatrzymał konia. Ujrzał trzecią budowlę, nieco na lewo od kierunku jazdy. Obok miejsca, w którym stał, leżał nieboszczyk. Podjechał doń. Zwłoki miały miejscami nadwęglone ubranie i poparzenia na ciele.
Obok wbita w ziemię tabliczka informowała: „Wejdziesz – zginiesz”. Prawdopodobnie zaczynała się tu granica Trójkąta Wież.
Przykrył umarłego trawą, przeżegnał go i ruszył dalej, trzymając się na baczności. Na niebie pojawiły się chmury. Gerun nie przejął się tym i kontynuował jazdę. Wieże z trzech stron to malały, to rosły wraz z pokonywanym dystansem w zależności od względnego położenia. Obserwacja ta nasunęła jeźdźcowi myśl, że może w samym środku trójkąta znajduje się coś ważnego. Postanowił więc obserwować wielkość wież i jechał tak, aby wszystkie trzy zrównały się wysokością.
Stało się tak. Znajdował się obok niewielkiego pagórka. Czyżby tam miał ujrzeć Miecz Dumy?
Na szczycie lśniło coś w słońcu. Nagle przestało; na niebie pojawiły się chmury. Trzy chmury, przykrywszy słońce, pędziły prosto na siebie, jakby wiatr wiał z trzech stron naraz. Z kierunków, gdzie znajdowały się wieże.
Zdumiał się Gerun wielce i, czując, że coś jest nie tak, postanowił działać. Wjechał na wierzchołek pagórka. Leżał tam Miecz Dumy. Musiał nim być, bowiem na rękojeści widniały znaki: D IV. Deskates Czwarty. Tak, jak mówił astrolog. Zsiadł z konia i podniósł oręż. Wykuty ze szlachetnych metali, ostrza miał kryształowe, a kryształ tak ostry, że zostawił rysy na metalowym mieczu. Diament!
Widniały też inne znaki, których znaczenia Gerun nie rozszyfrował. Trzymał w ręku Miecz Dumy i nie rozumiał, dlaczego tak łatwo go zdobył.
Gdy wsiadał na konia, doznał uczucia lęku. Zerknął na niebo. Zobaczył na nim jedną jedyną chmurę, znajdującą się dokładnie nad pagórkiem. Coś w niej błysnęło. Rozległ się grzmot. Bez chwili wahania zjechał ze wzniesienia.
Drogę zagrodził mu Kapturnik, trzymający w ręku patyk. Stało ich tam więcej wokół pagórka. Jeden z nich krzyknął:
— Zginiesz!!!
Gerun podniósł miecz, na co przeciwnik zareagował podniesieniem badyla. Miecz zaciążył, zabolała ręka. Lendejczyk zdziwił się, że nagle stracił siłę. Następnie zdarzenia przebiegły bardzo szybko. Kapturnik zaczął odliczać od sześciu w dół. Narastało napięcie. Zdesperowany Gerun przeżegnał się, na co Kapturnik splunął, nie przerywając liczenia; wtedy król odzyskał sprawność ręki i ruszył do przodu prosto na przeciwnika, by zadać cios. Trafił. Wydostał się z okręgu i popędził jak najszybciej mógł przed siebie. Gnał ile sił w koniu, nie oglądając się do tyłu. Wyrzucił stary miecz i schował nowy.
Po przejechaniu trzech mil obrócił jednak głowę. Powiał wiatr. Na niebie pojawiło się więcej chmur burzowych. Gęstniało w wielu miejscach. Odetchnął nieco. Myślał, że tamten obłok to coś niezwykłego. Teraz zaczął w to powątpiewać.
Wątpliwość rozwiała się po kolejnych trzech milach. Wiatr zmógł na sile. Wizja burzowych chmur ruszyła w tym samym kierunku, co galopujący. Ten jeszcze mocniej popędził konia. Oglądał się co chwila za siebie. Dystans pozostawał bez zmian, jakby niepogoda tkwiła w tej samej pozycji w polu widzenia. Niespodziewanie zorientował się, że pędzi wprost na jedną z wież, a dzieliło go do niej już ćwierć mili. Wziął ją od prawej. Wysoka na sto kilkadziesiąt stóp, miała kształt pojedynczego szpicu. W jednym z niewielu okien błysnęło czerwienią. Burza ucichła. Coś poleciało w stronę Geruna. Od strony wieży. Obrócił się i zobaczył ognisty płomyk. Zapalona strzała? Kula? Zasłonił się tarczą. Rozległ się błysk, zionął ogień i pocisk uderzył w tarczę z taką siłą, że ona sama powaliła króla, przyciskając go do grzbietu końskiego. Uderzywszy głową w wierzch, stracił przytomność.
Ktoś bardzo trafnie wycelował, jakby pocisk był kierowany na odległość.
|