Bezdroża
Rycerz Rouginu - Część I - Zatracenie - Miejsce Wyzwania
Bój o Kalden

      Miejsce Wyzwania
     
      O północy przyjechali ci, których zatrzymały Olbrzymy. Wszyscy poszli spać, za wyjątkiem Lucena, który miał na tyle sił, aby jeszcze stróżować. Zmiana warty nastąpiła o świcie. Halen zastąpił Lucena, aby pilnować obozu przez kolejne kilka godzin. Spacerował po okolicy, rozmyślając o sprawach przeszłych i przyszłych.
      Słońce wzbiło się wysoko, oświetlając równinę porośniętą trawą znacznie niższą niż w Zundionie. Niebo zapowiadało się bezchmurne. Podróżni odczuwali przyjemne ciepło. Konie jeszcze odpoczywały, jakby były ledwo żywe. Tak bardzo wyczerpała je szarża dnia poprzedniego.
      Halen zastanowił się nad sensem tych wszystkich niedawnych wydarzeń, których był świadkiem. Wspomniał Olbrzymy, z którymi dwukrotnie walczyli, wizyty na dworze u Nerfiela i Zargana oraz klasztor na górze. Intrygowało go zniknięcie króla Zundionu i Dobruna. Zastanawiał się, co mogło się im przydarzyć. Czy wrócili do domu? Zapewne pierwszy; drugi na pewno nie. Miał trudności ze zrozumieniem dziwnych wydarzeń wśród ruin. Rozmowa Geruna z Alkelienem, zjawa, która o mało nie przyprawiła Halena o atak serca, pojedynek Lucena z niematerialnym przeciwnikiem i wreszcie niespodziewane wydarzenia z Manderczykiem. Król oznajmił, że uciekinier bezpowrotnie zniknął. Halen pogodził się ze stratą kolejnego współtowarzysza podróży. Zdał sobie sprawę, że nie wszyscy mogą dożyć końca wyprawy.
      Gdy nastało samo południe, obudziły się konie. Czuwający napoił je, po czym wespół z Mekenem przyrządzili posiłek zastępujący śniadanie i obiad. Zaraz potem wstali król i Lucen. Wypoczęci po długim śnie, zjedli i wyruszyli prosto na północ, stepem, nie mogli bowiem znaleźć żadnej ścieżki. Konie jechały powoli, co pozwalało obecnym lepiej odczuć wspaniałość pogody i miejsca, a mieli czym się zachwycać. Znajdowała się tu jakby gigantyczna łąka, obsiana wielobarwnymi kwiatami. Prawie wszędzie wokół w oddali wyrastały wzniesienia. Poczuli, że teren bardzo nieznacznie obniża się w miarę pokonywanej odległości. Słońce ani nie grzało ani nie ziębiło, a wiatru prawie się nie czuło. Nasunęła się co niektórym refleksja dotycząca pokonanego dotąd dystansu od Lenderu. I nagle uświadomili sobie prawdę: byli bliżej celu niż dalej. Tylko czy później będzie tak łatwo jak tutaj, w tym pustkowiu?
      Rozmyślania przerwało dostrzeżenie sylwetki jakiegoś człowieka. Zwolnili więc tempa i dojechali do niego. Nadzieje co niektórych rozwiały się. Rozpoznali Dzikiego, odzianego w skórę i dzierżącego maczugę z metalowymi kolcami, który bez namysłu zamierzył się swoją bronią na Geruna. Ten, nieco zaskoczony, najechał koniem na napastnika, co nie wyrządziło tamtemu krzywdy. Spadł cios na stopę jeźdźca i gdyby nie gruba podeszwa i mocny materiał, doznałby on obrażeń. Nie chcąc wyrządzić słabszemu przeciwnikowi krzywdy, uderzył go pochwą miecza w kark, co powaliło tamtego na ziemię.
      — Nie waż się podnosić! — krzyknął król. Leżący posłuchał i jedynie dźwignął się do pozycji klęczącej, aby wyprostować bolący kark.
      — Czym wynagrodzisz mi moją krzywdę?! — spytał Gerun, wskazując na stopę.
      Dziki powiedział coś ledwo zrozumiale, co zabrzmiało jak błaganie o litość, ale niezbyt szczere. Ręka jego zbliżyła się do sakwy Geruna. Kopniak w dłoń ostudził zachłanność złodzieja, który przeprosił i oznajmił po gradejsku, że znajdują się niedaleko rzeki i mogą napoić konie, ale powinni ominąć ich wioskę od lewej, gdyż i tak nie znajdą w niej przeprawy. Tyle zdradził nieznajomy, chcąc jakoby wynagrodzić okazaną mu litość.
      Pojawiła się rzeka. Była bardzo szeroka. Mapa wspominała o niejakiej Rzece Spływu, mającej przecinać Rougin na część północną i południową. Wiedzieli, że przepływa ona przez Urbidion, jednak na zachód od niego nie znano jej dokładnego przebiegu, zapomnianego od czasów Pierwszej Wojny Północnej… U brzegu, na prawo, zobaczyli otoczoną drzewami niewielką osadę.
      Ujrzawszy ją, zmienili kierunek na północno zachodni. Nie dało się bowiem przekroczyć rzeki w tym miejscu. Być może istniała jednak jakaś przeprawa w wiosce, ale woleli nie ryzykować, tym bardziej że Dziki zapewniał ich, że takowej nie ma. Postanowili jechać wzdłuż wody, aż do momentu, gdy znajdą bród.
      Po drugiej stronie krajobraz prezentował się inaczej niż na równinie. Lekko pofałdowane pagórki porastała krzewiasta roślinność, tworzącą dość zwarty gąszcz. Zbliżali się do wzgórz na zachodzie. Bieg rzeki stawał się coraz mniej stabilny, a brzegi coraz bardziej strome i nieregularne. Przerzedzała się trawa na stepie i powoli wkraczali w krainę pustkowi.
      Niekiedy zauważali przepływającą krę lodową. Gdy uczynili krótki postój, okazało się, że woda jest bardzo zimna, jakby brała początek u śnieżnych szczytów. Daleko na północnym zachodzie widniały strome wierzchołki. Równocześnie na wschodzie, ale lekko na północ, wyłoniły się zza horyzontu nagie grzbiety, przesłonięte wcześniej przez las. Czyżby płynęła z gór do gór?
      Postój dobiegł końca i znów jechali dalej, bacznie obserwując rzekę i horyzont. Nieopodal pasło się stado rogatych zwierząt. Nie uciekło przed nimi, co wskazywało na to, że zagłębili się w zupełne odludzie, gdzie mało kto w ogóle kiedykolwiek zawitał. Na pewno wyjechali poza obręb map, zbliżając się powoli do terenów, na których nigdy nie stanęła stopa człowieka zza morza. Tymczasem przybliżył się północno zachodni masyw. Zwiększyła się także ilość kier na wodzie. Zniknęła całkowicie roślinność. Niebo spochmurniało, lekki wietrzyk zionął chłodem.
      Wtem posypał się grad. Zerwał się tak nagle, że odruchowo zatrzymali konie i zeszli z nich. A biło mocno. Lucen pierwszy wpadł na sensowny pomysł. Wyjął koc i cała czwórka skryła się podeń, unosząc go nad głowami. Konie odeszły na bok i zwarły się w ciasny krąg. Czekali kilka minut i opad minął. Nie zdołali wcześniej usłyszeć, że zwierzęta odeszły w stronę rzeki w obawie przed zagrożeniem… Ściągnęli koc i ujrzeli niedźwiedzia, który stanął naprzeciw na tylnych łapach, zagradzając drogę do brzegu. Spojrzeli na siebie. Żaden z nich nie miał miecza. Gerun sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyjął kopertę. Jego gwałtowne ruchy rozzłościły drapieżnika. Ów warknął i, upadając na przednie łapy, ruszył na stojących. Rycerz przeczytał na głos werset tekstu wyciągniętego z koperty.
      — Co ty robisz? — spytał Lucen. — Mam sztylet, zabiję go, potrafię tak rzucić, aby trafić w oko!
      Wyjął z zanadrza broń, którą niósł ze sobą jeszcze z Lenderu.
      — Nie trzeba… — odparł Gerun. Niedźwiedź przystanął. — Schowaj swój oręż.
      Lucen popatrzył na króla, jakby dopiero co się ze sobą poznali.
      — Co uczyniłeś? — zapytał ponownie. W tym momencie bestia zaryczała jeszcze głośniej i, ku zdumieniu zesztywniałych ze strachu, zawróciła. Pobiegła do koni. Rzuciła się na jednego z nich. Ten usiłował wyrwać się z mocy drapieżcy, ale, utraciwszy odgryzioną kończynę, upadł, rżąc przeraźliwie. Napastnik z całą zajadłością dobrał się do ofiary, szarpiąc jej brzuch. Ta miotała się z bólu po ziemi, doświadczając brutalności przewyższającej zwyczajnego niedźwiedzia. Zdawało się, że coś opętało oszalałe zwierzę. Ludzie czym prędzej pobiegli ku wierzchowcom, które uciekły na brzeg. Niedźwiedź zaczął biec prosto na obecnych. Ci zamierzyli się nań mieczem, ale nawet po zagłębieniu się ostrza w czaszkę istota nadal żyła, jakby to nie ona sama władała własnym ciałem.
      Nagle w pobliżu rozległ się huk i błysk, i ogień ogarnął walczących. Zalani zostali gorącym żarem i ciało płonącego niedźwiedzia, zaprzestawszy starcia, jęło biec w stronę rzeki. Wpadło do wody i już nie wypłynęło. Rycerz przeraził się tego, co zobaczył. Ale strach minął. Nieopodal stał jakiś człowiek i to on zabił zwierzę.
      Obserwowali się wzajemnie. Kolor skóry i rysy twarzy nieznajomego mężczyzny różniły się od tych rougińskich. Twarz zdradzała powagę i spokój. Okrywały przybysza kolorowe tkaniny z wkomponowanymi w nie metalowymi ozdobami. Nie wyglądał jak Dziki ani żaden inny pierwotny mieszkaniec Wybrzeża. Wydawało się, że spotkali przedstawiciela nieznanego ludu z zachodu. Trzymał w rękach dziwnie wyglądający przedmiot, z którego wystawało coś w rodzaju strzał. To właśnie spowodowało śmierć walczących zwierząt. Nikt nie wątpił w to, że działanie przedmiotu dawało się jakoś wytłumaczyć. Podobno na początku kolonizacji Rouginu używano armat, strzelających wielkimi kulami; być może było to coś podobnego.
      Właściciel dziwnego sprzętu również przyglądał się Lendejczykom. Ciekawiły go pernackie konie, a także wygląd jeźdźców. Widocznie pierwszy raz zobaczył Rougińczyków…
      Posiadacz broni odezwał się do obecnych. Nie zrozumieli ani słowa; mówca szybko się w tym zorientował, więc, zawiesiwszy przedmiot na ramieniu, począł gestykulować. Lendejczycy nadal nie potrafili zrozumieć, co tamten chciał przekazać. Z inicjatywą wystąpił Gerun. Pokazał na dopalające się ciało konia i wyraził brak pojęcia. Rozmówca dotknął swego rekwizytu i wykonał gest pokazujący jakby coś lecącego w powietrzu i uderzającego w przeszkodę, powodując wybuch. Gerun wyciągnął rękę, dając do zrozumienia, że chciałby wziąć do ręki zabójczy przedmiot. Obcy odsunął się na znak odmowy. Podniósł rękę dłonią ku podróżnym. Zrozumieli to jako nakaz nie zbliżania się do niego. Nikt nie miał najmniejszej ochoty go łamać, zważywszy na siłę nieznanego oręża.
      Nastało milczenie, a właściwie brak gestów. I znów przerwał je król. Pokazał na swoją drużynę, a potem naśladował dłonią jeźdźca; następnie wystawił palec i rozłożył ręce na znak pytania. Tym razem zupełnie nikt, poza Lucenem, nie zrozumiał, że chodzi o zaginionego Dobruna. Tym bardziej obcy nie odnalazł znaczenia tych gestów, sam bowiem rozłożył ręce. Lecz zaraz potem odwrócił głowę i wskazał ku górom. Zachęcał do patrzenia w dal. Spojrzeli na ośnieżone szczyty. Gdy maksymalnie wytężyli wzrok, dostrzegli ledwo widoczny odblask, tak daleko, że prawie nad horyzontem. Po dłuższym patrzeniu pokazały się kolejne linie gór i to stamtąd pochodziły odblaski.
      Nieznajomy wykonał teraz kilka gestów, co wydawało się być pytaniem, dokąd zmierzają podróżni. Gerun popatrzył na drugi brzeg. Pytający pomyślał chwilę i sam wskazał na rzekę. Płynęła nią właśnie kra dużo większa od wcześniej widzianych. Po czym przeszedł w kółko kilka okrążeń i zatrzymawszy się, skoczył krok w przód, ciągnąc jakby coś za sobą. Zrozumieli – mieli czekać, aż wejdą z końmi na krę lodową, która ich przeniesie na drugi brzeg. Teraz król jął nerwowo gestykulować, dobrze wyrażając powątpiewanie, a także pytanie o inną możliwość przeprawy. Obcy doskonale pojął, o co chodzi. Machnął ręką z niechęcią, co miało ukazać zaprzeczenie. Zakomunikował również, że dalej wzdłuż rzeki także nie będzie przeprawy, mimo iż miała się ona tam rozdwajać i roztrajać, co wydało się logiczne ze względu na fakt występowania gór.
      Nastało kolejne milczenie. Niespodziewanie nieznajomy odwrócił się i poszedł przed siebie, pozostawiając bezradnych konnych samych sobie. Obejrzał się jeszcze, czy nie próbują go zatrzymać. Nie próbowali. Skoro już sobie poszedł, widocznie nie chciał dłużej „rozmawiać”. A bali się go denerwować.
      Dopalający się koń wydzielał dość nieprzyjemny zapach. Chcieli czym prędzej opuścić to miejsce. Z brzegu rzeki widać było w oddali rozwidlenie jej biegu. Mieli ogromne szczęście. Głównym nurtem płynęła właśnie olbrzymia kra lodowa. Rozłamana na kilka części, zmierzała, by odbić się od brzegu. Dziękując Bogu za Opatrzność, podeszli pośpiesznie w to miejsce. Dno było na tyle głębokie, aby lód podpłynął na odległość skoku. Najpierw puścili konia Mekena, siłą zmuszając go do karkołomnego wyczynu. Gdy wierzchowiec znalazł się na miejscu, wskoczył na krę również Meken, co wywołało oklaski obecnych.
      — W porządku! — krzyknął, utrzymawszy równowagę na śliskiej i chwiejnej powierzchni. Ponad taflą wody lód był dość gruby, a uczeni poniekąd Lucen i Gerun zdawali sobie sprawę, że pod wodą jest go więcej. Wskoczyli wiec z końmi na wspólną wielką krę, która po chwili pękła na dwoje, rozdzielając ich od siebie. Ostatni wstąpił na lód Halen, ale wcześniej musiał poczekać na dogodną okazję. Udało mu się akurat przed zakończeniem się serii odłamków, które jeszcze niedawno stanowiły dużą całość.
      Teraz, prawie jak w nierealnej bajce, płynęli na małych górach lodowych, które nie zdążyły się roztopić w zimnej rzece ani roztrzaskać o jej głębokie brzegi. Stojący na nich ludzie to oddalali, to przybliżali się do siebie. Najszybciej sunął Halen. Na razie nurt prowadził prosto i nie mogli opuścić swoich środków transportu. Przebyli już ponad dwieście stóp, przepływając w pobliżu miejsca spotkania z obcym. Gerun przypomniał sobie, że to tutaj wskoczył do wody płonący niedźwiedź. I być może miał rację, gdyż nagle coś uderzyło w krę Mekena. Prawdopodobnie zawadziła o zwłoki zwierzęcia. Lecz wtem lód zatrząsł się, zwalając pasażera z nóg i odbił się w kierunku drugiego brzegu. Znów coś drgnęło, a przypatrujący się w napięciu Gerun dostrzegł jakiś ruch pod wodą. „Zdaje mi się” — pomyślał. Gdy jednak ujrzał na powierzchni łeb nieżywego niedźwiedzia, omal nie zemdlał z wrażenia. Lucen krzyknął, że to przez przeczytanie zaklęcia coś wstąpiło w zwierzę, ale ten zignorował tę uwagę. Potem już nic się nie działo. Gdy kra Mekena znalazła się tuż przed brzegiem, wystraszony koń opuścił ją skokiem, zmieniając przy tym kierunek jej płynięcia. Sam pasażer nie mógł już pójść za przykładem zwierzęcia.
      Rumak szedł wzdłuż rzeki, towarzysząc tym, którzy płynęli. Tor Mekena przeciął tory pozostałych i zaraz wszyscy spostrzegli, że rzeka skręca w prawo. Tak więc Gerun, Lucen i Halen płynęli teraz prosto na ląd, zaś Meken wzdłuż rzeki z głównym jej nurtem. Pierwszy zeskoczył Halen i dosiadł wolnego wierzchowca. Gerun, korzystając z doświadczenia swego poprzednika, wyprzedził swojego konia, który właśnie szczęśliwie przeciął powietrze tuż za jeźdźcem. W ten sam sposób postąpił Lucen. Jechali teraz wzdłuż wody, śledząc Mekena. A on nadal sunął głównym nurtem, zbliżając się stopniowo do przeciwległego lądu. Rzeka nieznacznie skręcała w lewo. Zaraz potem kra odbiła się od lądu, nie zdołała jednak pokonać krzywizny zakrętu i już po pół mili znów wróciła na swą uprzednią pozycję.
      Przemieszczali się dalej, licząc na pomyślność. Ich towarzysz poczuł, jakby płynął szybciej. Mogło to oznaczać, że nurt uległ zwężeniu. Ale rzeka była szersza. Mocno zaniepokojony, oczekiwał bezczynnie dalszego rozwoju wydarzeń. Bieg wody nie przestawał zakręcać na lewo i na domiar złego czynił to tak nieznacznie, że kra ledwo ocierała się o brzeg, nie chcąc gwałtownie zmienić kierunku. Mijały całe mile. Pocieszano się myślą, że skoro udało się jej przebyć cały dystans od gór, to nierychło stopnieje. Meken, odzyskawszy nadzieję, postanowił sprawdzić temperaturę wody. Udało mu się zmoczyć dłoń i z ulgą stwierdził, że jest lodowato zimna. Czy naprawdę było to pocieszające, zważywszy na fakt, że po wpadnięciu do niej, szybko by się wyziębił? Jednak lód powoli tracił na masie. Opuszczone kry Halena i Geruna zdążyły oddalić się już daleko, jedynie ciężka lucenowa nadal podążała za mekenową. Inne, mniejsze, już dawno znikły.
      Minęło sporo czasu od momentu rozpoczęcia przeprawy. Oddalili się o dziesięć mil od miejsca rozwidlenia rzeki. Teraz uległa ona zwężeniu i pasażer popłynął szybciej. W ogóle nie widzieli już żadnych zakrętów, ale kra zbliżała się bardzo powoli do jeźdźców. Meken stwierdził, że środek transportu stracił już dużo masy i niedługo załamie się pod ciężarem człowieka. Krzyknęli, żeby usiadł. Zdjąwszy płaszcz, uczynił z niego posłanie. Po kilkunastu minutach poczuł pod sobą zgrzyt, co przejęło go zgrozą. Począł spoglądać na krę towarzyszkę i myślał o próbie przemieszczenia się nań. Brzeg był jednak blisko. Podobnie druga kra. Nagle poczuł, że coś pod nim pęka. Już prawie docierał do suchego lądu. I lód pękł! Cudem utrzymał równowagę i znalazł się teraz na skrawku oderwanej masy, wciąż roztapiającej się w wodzie, co potęgowało strach Mekena. Gdy tylko kra lucenowa zbliżyła się na tyle, by dało się przejść, natychmiast wykorzystał tę okazję. Odetchnął z ulgą. Pchnięta przez skok, skierowała się do brzegu. I gdy dzieliło go od niego kilka stóp, rzeka skręciła w lewo. Najpierw ostro, potem łagodnie, ale nadzieja została zaprzepaszczona.
      Nowy pojazd obfitował w lód. Wystarczyłoby na kolejne dziesięć mil.
      Krajobraz na powrót się zmienił. Znów pojawiła się równina, otoczona wzgórzami. Po stronie jeźdźców zgęstniała krzaczasta roślinność, zwiastując późniejsze trudy podróży. Słońce przesunęło się zaś ku zachodowi i niedługo zniknąć miało za pofałdowanym horyzontem. Rzeka wyprostowała swój bieg. Po prawej rozpościerała się równina i niedaleko stąd miała znajdować się wioska Dzikich. Ujrzeli dym na wschodzie. Należało więc jak najszybciej zmienić kierunek jazdy. Meken obawiał się, że będzie tak płynął, aż Dzicy zabiją go lub poważnie zranią.
      Pojawiły się domy. Zbliżali się niechybnie na spotkanie z tubylcami. Meken zaczął myśleć o możliwości opuszczenia towarzyszy i samotnym powrocie do Lenderu. Wiedział, że stąd potrafiłby o własnych siłach dojść jakoś do granicy Zundionu. Toteż oznajmił o tym pozostałym, gestykulując, aby nie ściągnąć krzykiem uwagi Dzikich. Sprzeciwili się temu, tłumacząc, że będą go chronić, choćby przy użyciu kuszy. Jednak Gerun zadecydował ostatecznie, żeby Meken uczynił, jak zechce.
      Meken właśnie tak uczynił. Kra zdążyła się bowiem mocno roztopić i widać już było mieszkańców wioski. Zszedł więc na brzeg, gdy tylko znalazł sposobność. Dzicy zauważyli wtedy Lendejczyków i kilku z nich wsiadło do łódek, a część ruszyła brzegiem. Wieś leżała ćwierć mili dalej i nie miała ani żadnego mostu, ani brodu, tylko przystań. Meken zląkł się swego losu i wpadł na szalony pomysł. Wziął rozbieg i ponownie wskoczył na krę. Tymczasem Dzicy na lądzie zawrócili do wioski. Jedna z łódek wypłynęła na rzekę. Nie minęło dużo czasu i Meken dobił do swoich przyjaciół na północnym brzegu. Zbliżył się do miejscowości na odległość kilkuset stóp. Trzy łódki wiozące po trzech Dzikich z maczugami i nożami płynęły ku Lendejczykom. Ci dobyli broni; Lucen wyciągnął kuszę, przymierzył się do strzału i po chwili jeden wioślarz wpadł, ugodzony, do wody. Drugi strzał również nie chybił. Równocześnie Meken i trzej Dzicy dotarli do brzegu. Wroga strzała świsnęła ponad wodą i odbiła się od czoła Halena. Ktoś w wiosce korzystał z łuku. Gerun ruszył na Dzikich, a ci na niego. Za nim Halen, ochłonąwszy po ciosie, który mógł być śmiertelny. Lucen oddał swojego konia Mekenowi. Ten pojechał rozprawić się z nieprzyjacielem z drugiej łódki. Lucen wystrzelił do łucznika, który przed chwilą mierzył do niego. Pierwszy trafił, drugi nie. Trzecia łódka zawróciła do przystani. Poległo dwóch kolejnych Dzikich w starciu z dobrze uzbrojonymi konnymi. Pozostałym pozwolono uciec i przeprawić się z powrotem do wioski. Tamże zebrała się grupa innych wojowników, ale ci uklękli, oddali pokłon i pozostali w nim, co oznaczało, że się poddają.
      — Uciekajmy stąd! — rozkazał Gerun. Lucen dosiadł się do Halena i wspólnie z Gerunem i Mekenem zerwali się do ucieczki na północ, między krzewy. Zwierzęta z trudem wjechały na niewielki pagórek. Zauważyli pewne przerzedzenie w zaroślach, biegnące na północny wschód. Podążyli tą niepozorną ścieżką, oglądając się za siebie. Upewnili się, że Dzicy nie wznowili ataku.
      Postanowili jechać przez godzinę możliwie szybko, a potem zwolnić i przed północą rozbić obóz. Nie byli zmęczeni, wyjąwszy Mekena. Szlak był przejezdny. Konie utrzymywały średnie tempo. Z początku oglądali się jeszcze za siebie, dopóki zabudowania nie znikły za wzniesieniem. Teraz Meken opowiadał swoje wrażenia z niebezpiecznego lodowego slalomu. Później zaczęli dyskutować o drodze do Gradirougu. Szlak prowadził na północny wschód, w stronę, gdzie łańcuch górski na wschodzie zmieniał kierunek. Podejrzewali, że znajduje się za nim Urbidion, do którego docierała Rzeka Spływu. A na północny wschód od aktualnego miejsca rozpoczyna się północna część Gradirougu. Mapy ukazywały ją jako równinę z masywem górskim, wewnątrz którego kryje się Gradon – stołeczna prowincja Gradirougu, rządzona przez Urugela. Tak więc ścieżka bezpośrednio prowadziła do jego państwa. Przypuszczali, że przyjechał tędy również Alkelien; znaleźli bowiem ognisko rozpalone dzień wcześniej. To sugerowało, że Dzicy użyczyli mu transportu. Albo on sam go sobie użyczył i dlatego tubylcy stali się agresywni względem wszystkich przejeżdżających obcych.
      Minęła kolejna godzina. Słońce zaszło i zapanował półmrok. Falista kraina sięgających do pasa krzewów, gdzieniegdzie wysuszonych i kolczastych, rozciągała się w nieskończoność na zachód i północ. Skąd w tych pustkowiach wzięło się to bujniejsze skupisko roślinne? A może to takie właśnie nieprzebyte zarośla wyznaczały pustkowia? Jedno było zrozumiałe. Do Gradonu dzieliło ich wiele dziesiątek mil. „Czy podróż nadal będzie tak obfitować w wydarzenia?” — rozmyślał Meken.
      Z prawej strony przybliżyły się dość wysokie góry, znad których nadciągał mrok wieczoru. Zatrzymali się, aby spożyć wieczerzę. Zapasy żywności uszczupliły się zaledwie w ćwierci, a wody mieli pod dostatkiem.
      Postój zakończył się szybko. Z zachmurzonego nieba spadł deszcz. Zrobiło się ciemniej niż poprzedniego wieczoru, więc aby przejechać jak najwięcej przed nocą, ruszyli w dalszą drogę. Plan ten jednak chybił, jako że było bardzo pochmurno.
      Jechali jeszcze przez pół godziny, zanim ryzyko utraty drogi znacznie wzrosło. Wtedy właśnie, kiedy mieli już się zatrzymać, ujrzeli przed sobą światło pochodni. Gerun nakazał zaczekać, aż sprawa się wyjaśni. W przypadku pojedynczej osoby nie mieli się czego obawiać, chociaż spotkanie z uzbrojonym nieznajomym o poranku mogło źle się dla nich skończyć, gdyby tylko sprowokowali go do walki.
      Płomień przybliżył się. Oświetlał on oblicze człowieka ubranego w ciemny płaszcz z kapturem, którego twarz kryła się w cieniu nakrycia głowy. Na odzież nałożoną miał kolczugę. Poza tym nie widzieli, iżby posiadał jakąś broń. Podszedłszy na odległość kilkunastu kroków, przystanął i uniósł pochodnię, aby zobaczyć spotkanych i dokładnie im się przyjrzeć.
      — Kto jest waszym władcą, przybłędy?! — spytał wrogo i plugawo.
      — Ja jestem królem, włóczęgo! — równie nieprzyjemnie odparł Gerun.
      — Powtarzam po raz ostatni — naciskał Kapturnik — kto jest waszym królem?!
      — Ja, Gerun Pierwszy, gburze! — ryknął ze złością król. — Zejdź z drogi, łotrze!
      — Pożałujesz, świński ryju! — warknął spotkany i przybrał postawę bojową. Wyjął z zanadrza sztylet, przymierzył się i rzucił! Lucen jęknął, chwytając się za pierś. Pod prawym ramieniem, w pobliżu pachy tkwiło zanurzone po rękojeść narzędzie śmierci. Rycerz spiął konia i ruszył stratować nieprzyjaciela. Ten wysunął drapieżnie ręce, pochylił się i powiedział okrutne przekleństwo. Koń Rycerza zatrzymał się tuż przed ofiarą, stając na tylnych kończynach. Nie sięgnął jej. Ona splunęła na jeźdźca, a ten poczuł, że ślina wypala mu twarz, jakby była nasączona jadem. Wyjął miecz i zamierzył się na przeciwnika. Ten, ujrzawszy lśniący oręż, pełen podziwu, a także pewnej pychy, powiedział: „Insygnia, cha…” Cofnął się i jął deklamować inkantacje.
      — Tak — odparł Rycerz. — To jest Miecz Dumy. Królewskiej…
      — Antykrólewskiej, głupcze! — przerwał Kapturnik. — Nie wiesz, zakuty łbie, jak działa!
      Tymczasem Lucen leżał na koniu, własnoręcznie wyrwawszy z piersi zatruty oręż wroga. Kręciło mu się w głowie z bólu i gorączki. Czuł śmiertelne zimno i drżał. Halen próbował mu jakoś pomóc, ale widać było, że niewiele mógł zdziałać. Meken zaś ruszył na pomoc królowi. Recytacja Kapturnika dobiegła końca. Rycerz ciął mieczem powietrze, walcząc jakoby z wiatrem lub jakimś zwidem, ale po wyrazie twarzy można by poznać, że tryumfuje. A walczył ze zwidami. To, co czuł, nie było bynajmniej chwalebne. Pycha. Dlatego zląkł się samego siebie bardziej niż swego wroga. W tym czasie nadjechał Meken, nastawiając kopię do ataku. Przeciwnik zauważył go w ostatniej chwili, zajęty rozprawą z królem Lendirougu… Za późno; na swoją zgubę. Ugodzony ostrzem w pierś, upadł na ziemię. Przed przebiciem uchroniła go prowizoryczna zbroja.
      — Nie zabijaj… — jęknął, dławiąc się krwią. — Wyleczę wam tego… żołnierza… — wskazał na opadającego z konia Lucena, który nie znajdował się wcale w lepszym stanie. Meken zawahał się przed zadaniem ostatecznego ciosu.
      Gerun postanowił skorzystać z oferty Kapturnika. Podjechał więc Rycerz do leżącego.
      — Mów, złoczyńco.
      — Daj mi… sztylet.
      Halen rzucił rekwizyt pod nogi Kapturnika. Jednocześnie Meken przyłożył kopię do jego gardła, aby wyprzedzić ewentualny zamiar ponownego rzutu śmiertelną bronią. Tamten wziął narzędzie zguby i, ku zdumieniu obecnych, zlizał z jego ostrza krew ze szlachetnego ciała… Usłyszeli głuchy okrzyk Lucena: „Nie! Odjedź, Zły!” Widzieli, jak Lucen się podnosi, niejako odzyskując siły. „Przerwijcie jego inkantacje!” — krzyknął, ale Rycerz odrzekł:
      — Dlaczego? Przecież on cię wyleczy…
      — To niegodziwiec! Ukarzcie go! — nalegał leczony. — Albo niech ja sam zginę. On kłamie!
      — Jak chcesz… głupcze — odpowiedział Kapturnik. Rzygnął śmierdzącą krwią, a Lucenowi na powrót ciemności przysłoniły oczy.
      — Ty oszuście!! — zawył ze złości i zawodu Rycerz — Giń!!!
      — Zaczekaj — lamentował nieznajomy, co w ostatniej chwili wstrzymało ruch kata. — Taki potężnyś, a nie służysz memu panu… zaczekaj… może dojrzejesz. Jedź do Gradonu, jest blisko. Po drodze ujrzysz kamienne miejsce. Omiń miasto walczące z naszym panem… Skorzystaj z ukrytej siły swego miecza… Zaufaj magii…
      — Nie… — jęknął, rzężąc, Lucen. — Nieee…
      — Zaczekaj — błagał umierający Kapturnik — tamtego wyleczysz sam. Potrafisz. Odgaduję, że masz pewną kopertę…
      — Ty! — powiedział zdziwiony Rycerz. — Niech ci będzie. Zostawmy go!
      I ruszył przed siebie. Za nim Meken i Halen, który próbował ocucić Lucena. Ten nie miał już sił, aby się opierać. Oddalili się na kilkanaście kroków.
      Kapturnik wstał!!! Poszybował rzucony sztylet i powtórnie uderzył w Lucena. W tył głowy. Odbił się od niej i upadł przed jadącymi. Ugodzony osunął się na plecy Halena, nie drgając już nawet. Obrócili się pozostali, a Meken, przepełniony nienawiścią, popędził pełnym pędem z kopią i mieczem prosto na powstałego nieprzyjaciela. Nie zważał na to, że ten mierzył na niego pochodnią. Wbił równocześnie oba ostrza w ciało zdrajcy, ale tym razem ten nie padł na ziemię, mimo iż zbroja została przerwana. Stojąc tak, przekłuty, wciąż jeszcze coś mówił. Lecz oto przybył Rycerz. Chwycił pochodnię trzymaną przez Kapturnika i dotknął płomieniem jego odzieży. Ogień dokończył życia nieludzkiego człowieka.
      Wrócili do Lucena. Jeszcze żył. Zdjęli go z konia. Gerun przy świetle bijącym od płonącego szykował się do odczytania zaklętych wersetów z koperty. Lucen na moment odzyskał przytomność.
      — Dostał rękojeścią — orzekł Halen, zbadawszy głowę rannego. — Miał szczęście.
      — Królu… — wydusił z siebie pokrzywdzony. — Nie czyń tego… Ja wolę polecić się Bogu…
      — Będziesz żył — nalegał Gerun. — Nie opieraj się.
      — Ja… ja wolę być… wolny od złych wpływów… Będę żył… Tam… A ty… pokonaj Urugela…
      Zamknął oczy. Próbowali go obudzić, ale nadaremnie. Nie reagował. Spadała temperatura ciała. Halen pobiegł po lekarstwa. Gerun potrząsnął umierającym, ale nic to nie pomogło. Jego rozpacz sięgnęła zenitu.
      — Przyjacielu!! — krzyknął i wstał, pełen żalu i zawodu.
      Było jaśniej, gdyż po dopaleniu zabójcy chmury odsłoniły na chwilę księżyc, a deszcz przestał chwilowo padać. Na północnym wschodzie, ćwierć mili stąd, widniało skupisko kamieni, ociosanych w pewne kształty. I przypomniał sobie Rycerz, o czym mówił niegdyś astrolog. Bez wahania dosiadł konia i, rycząc z żałości, pognał do kamiennego miejsca. „Gdzieś na północnym zachodzie” – tak usłyszał od astrologa. O tym wspomniał również Kapturnik, a miał to teraz przed sobą. Miejsce Wyzwania.
      Wjechał między oświetlone przez księżyc głazy i zawołał:
      — Urugelu!!
      Wołanie rozniosło się daleko, a nawet usłyszał je sam władca Gradonu. Ale nie był to dźwięk-głos, ale niemy głos. Jak we śnie o Kolczyku… Uczuł Rycerz narastające napięcie. Coś zawisło w otoczeniu. Czy to już teraz miał zakończyć się epos? Nie, mimo największej zawziętości, gniewu, rozdarcia, krzywdy, determinacji i pychy nie mogło w owej chwili nastąpić rozstrzygnięcie obłędnej misji zabicia Urugela Złego. Zdawało się, że słyszy skądś głos Lucena, jakoby dochodzący z zewnątrz, mówiący o tym, żeby uciec, uciec stąd, z tego przeklętego miejsca, a może odnajdzie przyjaciela żywego, inaczej obaj zginą… A już zaraz mogła rozpocząć się walka z wrogiem. „Dlaczego miałbym kończyć jeszcze przed rozpoczęciem?” — myślał. Ale to, co słyszał bądź zdawało mu się, że słyszy, przeważyło. Opuścił miejsce pogańskiego kultu. Uciekł tak, jak był tu przybył.
      Wrócił do Lucena, a Lucen żył.
     

Bezdroża
Rycerz Rouginu - Część I - Zatracenie - Miejsce Wyzwania
Bój o Kalden