Schody Gór
Rycerz Rouginu - Część II - Wyzwolenie - Próba
Odwrót

      Próba
     
      Oddział Lendejczyków stał w dwóch szeregach przy drodze do Ertelu, tworząc szyk charakterystyczny tylko dla nich. Niedaleko stąd, pod zamkiem, paradowały wojska Donarlinu i Zundionu, przybyłe tu z północy na wspólne ćwiczenia. Pomysłodawca tych manewrów przechadzał się wśród paproci, usiłując zrozumieć to, co przed chwilą donieśli mu gońcy. W samym środku ceremonii, celebrującej sojusz trzech krajów, otrzymał niepokojącą informację z Cintiolinu, prowincji Lendionu. Jeszcze tego dnia o poranku Dzicy z Urbidionu zaatakowali miasto. Na nieszczęście garnizon strażniczy, który tam stacjonował, był niewielki, gdyż pozostała jego część przybyła na paradę. W starciu legło w gruzach kilka budynków nad Rzeką Leśną. Dzicy, przewodzeni przez człowieka w kapturze oraz Gradejczyka w ciężkiej zbroi, wybili do nogi wszystkich strażników, ale po przeprawie przez most znikli w lesie, zaniechując dalszych aktów agresji w stosunku do Cintejczyków. Orenfel II Szpetny, książę Cintiolinu, podobno omal nie popadł w obłęd, gdy ujrzał klęskę swych żołnierzy nad rzeką. Ocalał, a mógł zginąć, gdyby nieprzyjaciel się nie wycofał. Dlaczego to uczynił – nikt nie wiedział.
      Delion wrócił na drogę. Właśnie przejeżdżali nią Donarlińczycy na pernackich koniach. Przewodził im osobiście Nerfiel, spoglądając smutno na tymczasowego zastępcę nieobecnego króla. Obydwaj byli po ciężkiej rozmowie na temat przerażającego znaleziska zza zachodniej granicy Zundionu. Miara nieszczęścia z nim związanego wielokroć przerastała niedawne wydarzenia w Cintiolinie.
      Pielgrzymi zundejscy znaleźli świeży, pośpiesznie wykonany grób, w którym, według napisu, spoczywał Zargan Drugi. Po jego otwarciu zidentyfikowano spopielone ciało króla Zundionu.

      Wszędzie wokół znajdowały się szałasy. Między nimi kręcili się ludzie. Lucen rozpoznał tych, których dostrzegł nad przepaścią. On sam i jego przyjaciel leżeli w niewielkim zagłębieniu w ścianie skalnej. Kilku mieszkańców tej krainy opiekowało się przybyłymi z góry gośćmi. Mimo iż zdawali się być Dzikimi, nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek mieli do czynienia z Gradirougiem lub światem pozagórskim w ogóle. Zbyt dobrze ukrywali się przed ingerencją z zewnątrz. W związku z tym żaden z nich nie znał niestety innego języka niż ojczysty.
      Lendejczykom nic się nie stało. Wróciły im siły i już po jednej nocy u tubylców byli gotowi wyruszyć w dalszą drogę. Tamci zebrali dla nich rozsypany ekwipunek i sporządzili nowe pakunki, uszczuplone o niektóre przedmioty. Ku zadowoleniu Geruna, ocalał Miecz Dumy i tobołek, w którym ukrywał Kolczyki. Żadnej innej broni nie znalazł. Gospodarze podarowali Lucenowi łuk i kilkanaście strzał.
      Opuścili jamę i wyszli na powietrze. Porośnięta mchem ziemia parowała wilgocią. W nocy nie padał deszcz, a z nieba zniknęły chmury. Miejscowi zaprowadzili ich do miejsca, gdzie czekał nań obładowany żywnością koń. Dosiedli go i zafundowali sobie rundę dokoła obozu. Nowe zwierzę reagowało na rozkazy jeźdźców.
      Gospodarze zagrodzili im drogę, kiedy za bardzo oddalili się. Dali na migi do zrozumienia, że choć zwierzę należy do nich, nie mogą odjechać bez ich eskorty, chyba że zrezygnują z tej propozycji i pójdą pieszo. Gerun spytał, czy poprowadzą ich na wschód. Ci zaprzeczyli i pokazali południe. Zgodzili się na życzenie górali. Spodziewali się dotrzeć w ten sposób do Sendelu, dokąd miała się udać Miketia wraz z Runelem. I Klendenem…
      Tego samego dnia o poranku ich opiekunowie przynieśli byli ciało nieżywego Mekena. Wtedy Gerun przemógł się i zapytał, czy jeszcze kogoś znaleźli. Okazało się, że tak: martwego konia. Nie było natomiast śladu po Klendenie.
      Wracali do obozu. Przejechali obok świeżo usypanego grobu ich przyjaciela i współtowarzysza od samego Lenderu. Tego, który sam zabił smoka. Odprawili krótką modlitwę za zmarłego, ku zaciekawieniu tubylców. Spróbowali wyjaśnić im na migi, dlaczego tak czynią; co niektórzy zdali się rozumieć i widać było ich zainteresowanie tematem. Lucen pokazał pospiesznie, jak potrafił najlepiej, istnienie Jednego Boga, a przynajmniej Nieba, do którego idą umierający, jeżeli wierzą w Boga i próbują postępować dobrze, i żałują, jeśli czynią źle. Pokazał, że potrzebne są pewne obrzędy, w których Bóg jest obecny. Polecił im na początek Chrzest Święty. Pokazał, że w tej chwili wystarczy im jego pragnienie, nawet nieświadome, do czasu, gdy będą mieli sposobność go przyjąć. Cokolwiek pojęli z opisywania na migi spraw najbardziej doniosłych, na pewno dużo wypytywali o samych rozmówców i krainę, z której pochodzą, a Gerun obiecał na swój sposób, że sprowadzą tutaj misjonarza: kogoś, kto ich tego wszystkiego nauczy i będzie dla nich sprawował Sakramenty Święte.
      Zaraz potem wyrazili przed góralami gotowość do wyjazdu, a ci oznajmili, że oni sami również wyruszą na południe. W samym środku dnia eskorta i dwaj podróżni opuścili wioskę, zagłębiając się konno w jar pomiędzy dwoma wzniesieniami. Niemy orszak przemierzał kaniony i zbocza, klucząc po wyzbytej z dróg krainie. Czasami spoglądali z dużych wysokości na swą dalszą podniebną trasę, która gubiła się gdzieś w labiryncie skał i kamieni. Na tej części płaskowyżu nie było już prawie wcale roślinności. Nagie głazy zdążyły rozpalić się od nie skrytego za chmurami słońca i zrobiło się o wiele cieplej niż poprzedniego dnia. Znikło zupełnie to, co tak bardzo doświadczyło utrudzonych straceńców… Ale nie było tu z nimi ich przyjaciół: Mekena i Klendena. A może ten drugi zdołał się uratować.
      Pod wieczór, przy wejściu do wielkiej jamy przed potężną górą, na szczycie której bieliły się pokłady śniegu, spożyli wieczerzę. Skończywszy posiłek, wjechali w czeluść. Ciemność skończyła się, gdy z otworu w sklepieniu wleciały do pieczary promienie wieczornego słońca. W ścianach zaś tkwiły pochodnie, które przewodnicy zapalili. Pierwszą wzięli dla siebie, drugą przekazali Lendejczykom. Tak wyposażeni, wstąpili do korytarza prowadzącego w głąb.
      Dreszcz przeszył ciało Lucena. Przypomniał mu się grobowiec i upiorne wydarzenia z jego podziemi. Teraz jednak oglądali inny świat niż tamten, który był zbudowany ludzką ręką. Tu ziały czernią wielkie komory; ich mroku nie zdołała przebić jasność pochodni. Po prawej stronie straszyła swą obecnością przepaść, a lewa ściana obfitowała w odnogi i półki skalne, gotowe w każdej chwili posłużyć za mylne przejście, prowadzące do zagubienia i śmierci.
      W pewnym momencie władcy świata jaskiń zgasili pochodnie. Gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, spostrzegli nagle, że nie jest ona całkowita. Z bardzo wysoka wpadała tu jasna poświata nieba. Zobaczyli, że korytarz przemienił się w niezwykle wąską i głęboką szczelinę. Przebywali w wąwozie w miejscu, w którym pękła góra. Posuwali się bardzo wolno naprzód, ścigając się z gęstniejącym mrokiem. Jasna linia nad ich głowami rozszerzyła się, co znaczyło, że obniżyła się głębokość kanionu. Na szczęście tempo zmniejszania się wysokości stoku, w pęknięciu którego postępowali ku wyjściu z jaskini, było większe niźli szybkość zapadania nocy.
      Wtem rysa skończyła się. Wyjechali na drugą stronę. Słońce zaszło za horyzont, a Góry Masywne zostały za nimi. Otwierał się rozległy widok na nie kończące się bagna, położone w dolinie Rzeki Granicznej, płynącej z samego Lendionu. Rychło nastała noc i cała kraina u ich stóp zniknęła w ciemnościach.
      Rozbili obóz i przenocowali, a tubylcy na zmianę czuwali przy koniach.

      Gdy Gerun i Lucen obudzili się rano, po tubylcach i koniach nie zostało śladu. A więc okazało się, że zwierzę służyło im tylko jako tymczasowy transport. Rzeczy należące do Lendejczyków pozostały nietknięte, za co ci byli wdzięczni góralom. Zwinąwszy namiot, uzgodnili, że Lucen będzie go od tej pory dźwigał. Rozdzielili między siebie pozostały ekwipunek. Jedzenia starczyłoby na tydzień, ale wodę dano im tylko na jeden dzień. Może w dolinie dałoby się uzupełniać jej zapas, o ile znaleźliby świeżą.
      Spojrzeli na miejsce swej dalszej wędrówki. Sięgająca poza horyzont równina zieleniła się obfitą krzaczastą roślinnością. W wielu miejscach zalegała woda. Środkiem bagien płynęła rzeka, mająca połączyć się na północnym wschodzie z Rzeką Spływu. Obliczyli, że jeżeli Sendinat zaczyna się zaraz za horyzontem, to przebędą to miejsce w trzy dni, zwłaszcza że na południowy wschód prowadziła ścieżka.
      Wkroczyli więc na nią. Po chwili upewnili się co do swych przypuszczeń, zobaczywszy wbitą w ziemię włócznię, wskazującą drzewcem kierunek ich marszu. Zstępowali na dół, a w miarę posuwania się naprzód pojawiało się coraz więcej roślinności. Obok nich płynął niewielki strumień, który wziął swój początek ze źródła niedaleko kanionu pękniętej góry. Sprawdziwszy czystość wody, uzupełnili skórzane pęcherze. Od tej pory mieli możliwość zaopatrywania się w nią na bieżąco.
      Opadanie zakończyło się wraz z przybyciem nad niewielki staw, do którego wpadał strumień. Ścieżka okrążała go, by w miejscu, gdzie wypływał kolejny, rozszerzyć się i przemienić w dogodną, choć porośnięty trawą trakt. Mogli więc iść szybciej, zatem obrali tempo znane z pierwszego ich marszu po opuszczeniu Lenderu.
      Rozpoczęła się prawdziwa monotonia pokonywania odległości pieszo. Co prawda co chwilę następowały jakieś zmiany w charakterze krajobrazu, jednak jednostajny, choć szybki krok stawał się dla przywykłych do siodeł podróżnych nie do zniesienia. A najgorszy okazał się brak poczucia bezpieczeństwa, jakie dawał koń.
      Krzewy po obu stronach strumienia zgęstniały. Przeszli ponad pierwszą jego odnogą, a tych miało być teraz coraz więcej. Górujące słońce przygrzało mocniej. Gorąco poczęło jakby parować od zieleni wokół, a powietrze po raz pierwszy tej wiosny zadrgało. Równocześnie napotkali na pierwszą przeszkodę: przegradzające ścieżkę moczary. Pozbawieni innej możliwości wyboru, zagłębili się w wyższe od nich samych rośliny i po niedługich zmaganiach z zielonym przeciwnikiem utorowali sobie drogę na rozległą polanę, otoczoną gęstymi masami zarośli. Rozgałęziający się w dwie strony strumień pozostał za nimi; podobnie zniknęły przesłonięte przez bezdyskusyjnych rezydentów bagien Góry Masywne. Królestwo urodzaju zwyciężyło dominium skał. Lecz do stolicy pozostało jeszcze trochę drogi…
      Posilili się na wyrastającym ponad okolicę wzgórzu wieńczącym polanę, będącą oazą pośród rozpoczynających się nieprzebytych chaszczy, porastających brzegi Rzeki Granicznej. Przeszli jeszcze milę suchą nogą, nim trafili na skraj gąszczu. Na szczęście w dalszym ciągu zdawali się dostrzegać coś w rodzaju ścieżki, toteż bez wahania zaufali swym domysłom i pozwolili otoczyć się przez pałki wodne.
      Po ścieżce nie zostało ni śladu. Za jedyną orientację służyło im popołudniowe słońce, które postanowili mieć po prawej ręce. Rozlewisko okazało się kolejną rzeczką. Znów wyszli na twardy grunt, lecz świat niemych obserwatorów ich zmagań nie przeminął, przeciwnie, wszystko wokół jeszcze bardziej zgęstniało, aż musiał Gerun posłużyć się mieczem, którego ostrze tym razem splamiło się zielonym sokiem ciętych roślin…
      Grunt zmiękł pod nogami. Na chwilę opuścili zarośla, by zobaczyć beznadziejnie trudną przeszkodę, jaką szykowało dla nich państwo moczarów. Otóż przegradzał im drogę niewielki strumień, za nim żółto-zielona breja wody, błota i mchu, a także gnijących szczątków spróchniałego drzewa. Wiedzieli, iż takie podłoże natychmiast zapadnie się po nastąpieniu na nie. Ale kończyło się po jakimś czasie kolejnym strumykiem, za którym pojawił się znany podróżnym gąszcz pałek wodnych.
      Sytuacja byłaby naprawdę beznadziejna, gdyby nie górujące nad tą mazią drzewo. Co prawda chyliło się ku upadkowi na niepewnym gruncie, ale system korzeniowy dawał szansę posłużenia się nim jako prowizorycznym mostem ponad nieruchomym bagnem.
      Mocniej przytwierdzili do siebie ekwipunek, po czym Lucen wykonał skok nad wodą. Wylądował na korzeniach i, nie tracąc równowagi, doszedł po nich pod drzewo, po czym objął je, by nie wpaść do bagna. Gerun powtórzył jego wyczyn i teraz obaj trzymali się pnia, umieszczonego w samym sercu mokradeł. Pozostało im tylko powtórzyć ten sukces nad drugą częścią przeszkody.
      Teraz pierwszy odważył się pójść król Lendionu. Chwycił się konaru przechylonego drzewa. To był błąd. Korzenie powoli zanurzały się w żółtawej breji. Gerun puścił się nagle konaru, co wyhamowało na chwilę opadanie, ale począł tracić równowagę. Postąpił krok. Wtem noga ześliznęła się i wtopiła w płynny grunt. Poczuł siłę ssania. Ciągnęło go w głąb. Przechyliwszy się na bok, runął ciałem w błotnistą gardziel głodnej ziemi. Chwycił się rękoma korzenia, a pakunki, jakie miał przy sobie, znalazły się pod powierzchnią podłoża. Na chwilę zdołał wynurzyć tę nogę, którą jeszcze przed chwilą trzymał na drzewnym moście. Poczuł, jak Lucen chwyta go za nią i próbuje ciągnąć w górę. Teraz cały brzuch i drugą nogę miał pod powierzchnią, jak pływak przemierzający jezioro. Siłowanie się z żywiołem ni to cieczy, ni ciała twardego, przyniosło rezultat. Wyćwiczone w boju ręce wydobyły z bagna niedoszłego topielca. Lecz oto drzewo na dobre postanowiło się przewrócić, by dać się pochłonąć przez żądną pokarmu maź. Gerun znów uczepił się rękoma konaru i, straciwszy pod nogami korzenie, przebył z podkulonymi kolanami przestrzeń nad drugim strumykiem. Prawie nachodząc mu na plecy postąpił tak samo Lucen, lądując ostatecznie w wodzie, gdy konar na dobre zniżył się do ziemi. Wykonał jeszcze skok na ląd, a drzewo w całości przewróciło się do bagna, ratując swoją obecność nad powierzchnią tylko tym, że wyższe konary spoczęły na mniej grząskim dnie strumienia. Dwóch śmiałków wygrało bitwę z nieożywionym uosobieniem przeciwności losu.
      Gerun uprał swe szaty w strumieniu. Gorzej było z żywnością, która nasiąkła gnijącą substancją. Najstaranniej umył kieszeń z Kolczykami, z której nie ubyło ani jednego.
      — Dziękuję ci, przyjacielu — rzekł do Lucena. — Ty jeden mi teraz zostałeś z tych, którzy wyruszyli ze mną z Lenderu. Pamiętasz, jak pasowałem cię na rycerza?
      — Tak. Ale zmieniłeś się od tego czasu. Nie jesteś taki, jak wtedy. Masz te swoje tajemne bronie. Dlaczego nie zostałeś w zamku, gdzie ciebie potrzebują, królu Lendionu? Pojechałeś samemu zabić Urugela… Mogłeś to zlecić mnie.
      — Widzisz, tak to już ze mną było. Miałem wtedy pewien sen. Teraz jestem zmuszony czynić to, co czynię.
      — Jechaliśmy prosto do Gradonu. Wiem, że zdołałeś uratować się z oblężonego Kaldenu, ale dlaczego zaniechałeś swych planów? Udałeś się na wschód – do grobowca, smoka, demona i na te bagna. Nie pochwalałem twego pierwotnego celu, ale teraz oddalamy się od niego i czynimy jeszcze gorsze rzeczy.
      — Samemu bałem się przechodzić przez Gradon. Poza tym musiałem upewnić się, że jestem silniejszy od wroga. A co, jeśli on też ma drugi Kolczyk – po Deskatesie?
      — Nie liczy się siła. Czasami słabszy zwycięża. Bez pomocy zakazanych praktyk. Mówiono nam, byśmy działali zgodnie z Wolą Bożą. Wtedy nawet osobista porażka oznacza zwycięstwo dobra nad złem – dobrych uczynków nad złymi.
      Zaległa cisza, wkomponowana w bezgłos moczarów.
      — Cóż, Lucenie, dziękuję ci jeszcze raz, że mnie uratowałeś.
      — Będę cię chronił, królu; to moje powołanie. Może uratuję cię kiedyś od czegoś gorszego niż utrata życia…
      Powietrze przeszył dźwięk przelatującego ptaka. Rzeka musiała być już blisko.
      — Może zdążymy jeszcze dzisiaj — wyraził nadzieję Gerun.
      Wyruszyli, by przebyć ostatnie mile. Pałki wodne ustąpiły krzewom, które nie rosły jednak tak gęsto jak wcześniej. Gdzieniegdzie wznosiły się drzewa. Co chwila musieli przebyć jakiś strumień, aż trafili na taki, który płynął w kierunku ich marszu.
      Upłynęła godzina. Jedzenie, skąpane w bagnie, poczęło wydzielać nieprzyjemny zapach. Zajrzeli doń i z obrzydzeniem stwierdzili, że zaczyna się psuć, stając się legowiskiem różnorodnych owadów. Natychmiast je wyrzucili. Spostrzegli, że słońce właśnie zaszło. Przeszli jeszcze ćwierć mili parku nadrzecznego aż wreszcie ich oczom ukazała się Rzeka Graniczna.
      Była szersza i płytsza od Rzeki Spływu, o czym świadczyły liczne mielizny, tworzące nawet małe wyspy. Do przebycia mieli z tysiąc stóp. Nie potrzebowali szukać brodu – jak przypuszczali, znajdował się on właśnie tutaj. Po drugiej stronie wznosiła się wysoka na dwadzieścia stóp piaszczysta wydma, gdzie zamierzali rozbić namiot. Poza nią gęstniała roślinność taka sama, jak po tej stronie brzegu, po której się znajdowali.
      Znaleźli dogodną do przejścia płyciznę. Tym razem próbowali zachować większą ostrożność niż w czasie poprzedniej przeprawy przez strumienie. Początkowo szli szybko, zanurzeni do kolan, stąpając po piaszczystym dnie. Od drugiego brzegu wystawał ku nim półwysep, od którego przedzielało ich miejsce nieco głębsze niż dotąd. Spodziewali się zanurzenia do pasa i rzeczywistość potwierdziła te przypuszczenia.
      Brodząc w wodzie, zauważyli płynące w ich stronę deski. Groziła kolizja, jednak udało im się wyjść na półwysep, nim przeszkoda osiągnęła wysokość przeprawy. Zastanowiło ich to nagłe pojawienie się śladów ludzkiej obecności w tych okolicach. Obserwowali przepływ owych desek, zgłębiając ich szczegóły. Regularnie pocięte, z metalowymi częściami, powleczone różnymi kolorami na pewno musiały pochodzić z jakiejś budowli. Niektóre nadpalił ogień. Przepłynęła też drewniana skrzynia z wyrytym na niej Krzyżem. Potem pokazała im się biało-niebieska flaga doczepiona do drążka wystającego z jednej z desek. Zakończyła swą podróż Rzeką Graniczną na półwyspie.
      Gerun wyciągnął ją z wody.
      — Cintel — powiedział przez zaciśnięte zęby. Wszystko to pochodziło z niedawno zniszczonego budynku kościoła w książęcej prowincji Lendionu.
      Do końca dnia nic już nie mówił. Rozbili namiot na wydmie i, spożywszy wieczerzę, rychło usnęli po ciężkich przeżyciach. Nie chcieli nawet na przemian wartować; żaden inny człowiek nie powinien był zawitać do tych bezkresnych bagien, wewnątrz których Rzeka Graniczna rozdzielała państwo moczarów i zielonej dziczy od krainy mokradeł i roślinnych chaszczy.

      Odgłosy z zewnątrz zbudziły śpiących. Był środek nocy, tylko księżyc z lekka oświetlał teren. Gerun wyszedł z namiotu i jął rozglądać się oraz nasłuchiwać. Dźwięk powtórzył się i jakby zbliżył. Wrócił na wszelki wypadek po broń. Lucen również opuścił namiot, zabrawszy ze sobą łuk. W świetle nieba pobłyskiwała falująca tafla rzeki, ale nigdzie indziej nie dawał o sobie znać żaden inny ruch.
      Nagle doszedł ich uszu odgłos chluśnięcia. Zwrócili się w tamtą stronę i zobaczyli ciemny kształt, wystający do połowy z wody. Coś z lekka się w nim poruszało, a sam wielkością sięgał pięciu stóp. Czekali tak długą chwilę, celebrując nastrój grozy, jaka padła na trzęsawiska o drugiej godzinie po północy. W takt miarowego ruchu cienia nadlatywały dźwięki, których określić nie sposób. W całej tej symfonii zdawały się brać udział popiskiwania czegoś, co sprawiało wrażenie, że jest głosem fantastycznej istoty. Lecz pochodziło to od skrzydlatego mieszkańca pobliskiego drzewa, który odfrunął, opuszczając nocny koncert.
      Wtem ciemny kształt wyskoczył gwałtownie z wody i z impetem runął na drzewo. Rozległ się śmiertelny krzyk innego ptaka, a drapieżca spadł ze swą zdobyczą na ziemię, aż ta zadrżała pod ciężarem wielkiego ciała. Teraz ujrzeli go całego – wielką głowę z potężnym podgardlem oraz tułów z olbrzymimi podkulonymi nogami i brakiem ogona. Wysoka na pięć stóp ogromna żaba ukazała obecnym swe istnienie.
      Degustacja ptaka dobiegła końca. Istota patrzyła na dwóch znieruchomiałych ludzi i szykowała się do skoku. Niezwykle silne odepchnięcie od ziemi rzuciło korpusem w stronę potencjalnych ofiar, pchnąwszy w locie Lucena do wody. Lądując, przygniotła sobą namiot. Szarpała się, zaplątana w płótna, podskakując ponad głowy obecnych, aż wreszcie wylądowała w rzece. Tam uwolniła się z więzów i, wydawszy donośny rechot, zawróciła do ludzi. Gerun przyszykował się do obrony. Zwierz stanął pomiędzy nim a Lucenem i zwrócił się w stronę tego drugiego. Ten pierwszy podbiegł i zadał cios mieczem, zagłębiając w zimnym ciele diament. Żaba skoczyła wysoko, niosąc na tułowiu swego przeciwnika, który chwycił się oburącz rękojeści. Oboje spadli na piasek. Trysła płazia krew, gdy miecz został wydobyty z ciała. Paszcza zwierzęcia rozwarła się i wchłonęła górną połowę śmiałka. Ten ustawił swój miecz w poprzek, by nie dopuścić do zaciśnięcia szczęk. Wór podgardla rozdął się, zapraszając żywą ofiarę na ucztę – z nią w roli głównego dania. Płaz wykonał skok, ale nagłe szarpnięcie przebiło ostrzem miecza podniebienie i wbiło się w łeb, wychodząc wielkim oczodołem. Upadli obaj, a Gerun wydostał się z gęby potwora, kończąc śmiertelny taniec dwóch ciał.
      — Nic ci nie jest? — Lucen przybył na miejsce, wydostawszy się z wody.
      Poruszył Gerun członkami i rzekł:
      — Myślałem, że się połamię przez to obrzydlistwo. Zraniłem sobie dłoń mieczem.
      Pokazał lewą rękę, całą we krwi. Lucen zdarł kawałek ubrania i owinął nim draśnięcie. Tuż obok drgała w konwulsjach żaba. Gerun usnął na piasku, Lucen zaś wyjął ze zwierzęcia miecz i poszedł pozbierać utracony ekwipunek. Niewiele znalazł – cała reszta popłynęła w dół rzeki, podobnie jak ruiny kościoła z Cintelu. Czuwał potem przy poszkodowanym do poszarzenia nieba. Wtedy ten obudził się. Krew z rany dawno już zakrzepła, więc posilili się, a Gerun oznajmił, że przestało boleć. Umył dłoń w rzece, nim owinął ją na powrót w tkaninę.
      Pozwolił Lucenowi przespać się, podczas gdy sam objął czuwanie do rana. Sprawdził stan zapasów i odkrył, że wilgotne suchary i resztki jakichś bulw starczały zaledwie na śniadanie dla dwóch. Woreczek na wodę nie zaginął, podobnie krzemienie do krzesania ognia, kilkanaście strzał i łuk, który nie uległ złamaniu, gdy Lucen został pchnięty do wody. Mogli przy takim wyposażeniu iść najdłużej kilka dni, tracąc stopniowo siły aż do śmierci z wyczerpania.
      Sytuacja nie była jednak beznadziejna. Przez te kilka godzin oczekiwania na poranek zdążył wartownik wpaść na pomysł, mogący uratować ich od głodu. Otóż należało postąpić jak ten płaz – samemu upolować ptaki, które zwykle przebywały w koronach drzew. Mieli nawet czym rozpalić ogień, by je upiec.
      Gdy tylko Lucen zbudził się, usłyszał ów pomysł od Geruna i niezwłocznie przystąpił do jego realizacji. Podkradł się do najbliższego drzewa i począł wypatrywać wśród liści zdobyczy. Odnalazł gniazdo. Mógł sięgnąć doń ręką, więc uczynił to, wyjmując zeń jajko. Nie doszukał się niczego więcej. Podeszli obaj do następnego drzewa. Gdzieś w jego koronie ukazał się ptak. Naciągnął Lucen cięciwę a w tym momencie ofiara przestraszyła się i opuściła swój dom. Łucznik wycelował i wypuścił pocisk. Trafił. Przebił skrzydło i ofiara upadła na wydmę. Już chcieli tam podejść, gdy nagle kilka innych sztuk wyleciało z gąszczu liści. Zdezorientowany Lucen strzelił w powietrze, lecz nie powtórzył sukcesu sprzed chwili. Nie zaniechał prób. Tym razem mierzył dłużej, mimo znacznego oddalenia się ptaka. Pocisk przebił ciało na wylot. Posiłek spadł do parku okalającego wydmę.
      Gerun poszedł pozbierać zdobycz, a Lucen został, by kontynuować starania o pozyskanie pożywienia. Zebrał z piasku pierwszego trafionego ptaka, po czym poszedł w stronę drugiego, wstępując między drzewa. Kluczył jakiś czas, nim go znalazł. Podniósł go z ziemi, po czym stanął w bezruchu. Usłyszał rechot żaby. Rozejrzał się. W pobliskim strumieniu siedział taki sam zwierz, jaki w nocy niemal nie zjadł Geruna. Wystraszony, bezgłośnie oddalił się z tego miejsca. Wróciwszy na brzeg, opowiedział kompanowi, co widział. Obaj zgodzili się co do tego, aby niezwłocznie opuścić rejon Rzeki Granicznej.
      Przywiązali zestrzelone zwierzęta do ubrań, zebrali trochę chrustu, unieruchomili to sznurkiem, po czym ruszyli pospiesznie na
południowy wschód. Teraz było im łatwiej zachować szybkość – mieli mniejszy ciężar do dźwigania. Na wszelki wypadek omijali wodę, starając się nie iść wzdłuż, lecz w poprzek strumieni. Póki co, nie zagradzały im marszu gęstwiny zarośli. Sami nie wiedzieli, czy lepsze jest bagno, czy żaby-olbrzymy w parku nadrzecznym. W drodze spożyli resztki żywności, która pozostała im jeszcze z Eneru i Gór Masywnych.
      Wedle prawideł, jakie poznali po tamtej stronie rzeki, dotarli do zwartej masy krzewów w miejscu, gdzie drzewostan znacznie się przerzedził. Zrezygnowali z unikania wody i, idąc skrajem gąszczu, szukali przecinki krzewiastej w chaszczy, jaka kłębiła się przed nimi. Mimo opuszczenia rejonu żab bardzo obawiali się bagna, a w szczególności tego, że strumień rozgałęzi się jak przy przeprawie po korzeniach drzewa i grunt zrobi się niebezpiecznie miękki.
      Natrafili na dość szeroką lukę, stopniowo rozchodzącą się w obie strony. Porastała ją tylko trawa, a gdzieniegdzie wystawały małe skałki. Ciągnęło się to daleko w kierunku, w którym mieli iść. Skorzystali z tej niespodziewanej okazji. Całość polany wyniesiona była nieco wyżej niż otaczające ją zarośla. Miało to swój odpowiednik po tamtej stronie rzeki, choć zdecydowanie krótszy.
      Zatrzymali się po przejściu kilku mil. Należało spożyć upolowaną zdobycz, nim zdążyłaby się zepsuć. Toteż rozpalili ognisko na skale. Obrali ptaki z piór i wypatroszyli wnętrzności, po czym przystąpili do pieczenia nabitego na kij mięsa. Włożyli również cudem nie rozbite jajko do żaru. Badyle szybko wypaliły się, ale prowiant zdążył nabrać smaku. Podzielili się nim, odkładając resztki na później.
      Lucen zerknął na niebo, odruchowo wypatrując dalszej zdobyczy. Na południu dostrzegł dym ogniska, odległego jakieś dwie mile stąd. Gerun ujrzał to samo. Zdjął z siebie płaszcz oraz koszulę i rzucił tą drugą do wygasającego żaru. Objęły ją płomienie, a czarny dym poleciał wysoko nad teren. Po chwili okazało się, że tamci również dołożyli do ognia. A więc zauważyli się nawzajem.
      Upłynęła ostatnia wieczorna godzina samotnego przebywania w dolinie Rzeki Granicznej w oczekiwaniu na pomoc. Lendejczycy spojrzeli na południe. Zostawili tam całą plejadę przygód, których mieli już dość. Gerun wolał powrócić do tradycyjnych spotkań z ludźmi, byle opuścić Królestwo Wielkiej Żaby.
      Pomoc nadeszła.
      Siedmiu Pierwotnych, Klenden, Runel i Miketia.

      Ci, którzy spadli, nie mogli przeżyć. Most miał wysokość aż stu stóp. Poza tym kazano mu wracać do Eneru na wypadek śmierci pozostałych. Ruszył więc Klenden w pogoń za nikczemnikiem, który zabił jego przyjaciół. A ten jechał na wschód. Opuścili w gonitwie gigantyczną ponadgórską konstrukcję. Nastała noc. Na szczęście niebo poczęło rozpogadzać się, pozwalając księżycowi minimalnie oświetlać drogę. „Niech chociaż wypełnię, co mi polecili” — myślał Klenden. — „Potem zdecyduję, czy dalej zmierzać do pierwotnego celu”.
      Przeciwnik oszczędzał sił swego konia. Lecz za każdym razem, gdy goniący zbliżał się do niego, przyspieszał, by nie wpaść w jego ręce. Zwierzęta dzielnie pokonywały nierówny teren górski, chwytając oczami urywki tego, co pokazywał im swym blaskiem nocny lampion.
      Klenden przypomniał sobie, że zaraz wyjadą na wiszący ponad przepaścią most. Przyspieszył konia, aż sięgnął prawie uciekającego. W tym momencie poczuli obaj, że osiągnęli chwiejną przeprawę. Natychmiast zwolnili pędu, zapominając na chwilę, że jeden ściga drugiego. Teraz liczyło się tylko bezpieczne przebycie przeszkody. Jakiekolwiek manewry oznaczałyby podzielenie losu tych, którzy zginęli ostatniego wieczoru.
      Pierwszy na twardy grunt wjechał zabójca Mekena. Zaniechał prób zniszczenia za sobą przeprawy i popędził dalej w stronę Rzeki Spływu. Teraz obaj gnali szczytami na wschód, ryzykując niefortunny upadek w dół zbocza. Trwało to długą godzinę, nim płaskowyż zakończył się prowadzącą nad sam brzeg stromizną.
      Rozpoczął się najbardziej karkołomny zjazd, jakiego Klenden kiedykolwiek doświadczył. Prędkość obu koni skazywała je na ślepy przypadek w odnajdywaniu bezpiecznej drogi. Znikła ostrość szczegółów w przemykającej pod kopytami ziemi. Same wierzchowce usilnie redukowały swój pęd, lecz jeźdźcy poganiali je bezlitośnie, aż zerwał się ekwipunek Klendena i rozbił w ciemnościach nocy.
      Lekkie odblaski świetlne poniżej ścieżki zwiastowały bliskość rzeki. Księżyc górował na nieboskłonie, dając więcej światła niż późnym wieczorem. Najwyraźniej zrobiło się już mocno po północy, a obydwaj pokonali taką odległość, na jaką w tamtą stronę stracili cały dzień. Być może sprzyjał temu brak deszczu, którego koniec ledwie zauważyli, zajęci wzajemną pogonią.
      Oto dotarli nad Rzekę Spływu. Uciekający natychmiast skręcił na południowy wschód, zgodnie z jej biegiem. Na drugim brzegu rozległy się okrzyki i błysły ognie pochodni. Wtem Klenden poczuł, że jego koń nie galopuje, tylko, zesztywniały, upada na grunt. Wyrżnął pyskiem w trawę i jeździec przeleciał w powietrzu parę stóp, nim zarył się w mule rzecznym. Pozbierawszy się, wylazł na brzeg, gdzie leżało nieżywe zwierzę. „Co się stało, że tak nagle zdechł?” — dziwił się Klenden, lecz odpowiedzi na to nie znalazł lub nie chciał znaleźć. Może należało się cieszyć, że chociaż cudem udało mu się pokonać Góry Masywne. Wraz ze swym przeciwnikiem, który znikł mu z oczu.
      Pierwotni posłali tratwę. Płomień pochodni przemierzył rzekę, docierając do miejsca, gdzie czekał Klenden. Flisak wyszedł mu naprzeciw. Oświetlił oblicze Tumpejczyka, by rozpoznać w nim tego, kogo już raz widział. Zapytał na migi, dlaczego ten drugi, który z nim tu przybył, odjechał w dół rzeki. Tumpejczyk wyjaśnił gestami, że był to wróg, ale nie uda się go już doścignąć. Pokazał też martwego konia. Wioślarz nie zdążył zaspokoić swej ciekawości, gdyż pasażer zdążył już wejść na tratwę.
      Na drugim brzegu podjechali do nich pozostali. Zapytał, co tu robili, a ci wyjaśnili, że czekali na powrót tych, którzy poszli w góry. Zakomunikował im, że tylko on jeden przeżył i pragnie wrócić do Eneru. Zaprosili go do namiotów, by odpoczął po całej dobie bez snu. Zasnął wraz z nastaniem świtu i obudził się po południu.

      Runel, Ader-Kar i Miketia wysłuchali z przejęciem relacji Klendena. Najgorszym momentem było wspomnienie śmierci Gerun, króla Lendionu. Ader-Kar sugerował, że być może przeżył, jako że mógł upaść na krzaki rosnące tuż pod mostem. Zawdzięczali im życie niektórzy Tumpejczycy, niechętnie dzieląc się tym faktem z Pierwotnymi w obliczu sądu Miketii. Klenden przekazał im wolę Geruna odnośnie wyjazdu do Sendelu. Runel przyjął z entuzjazmem uczestnictwo w tym przedsięwzięciu. Jak się okazało, wyzdrowiał i nabrał sił w przeciągu trzech dni i był już w stanie dosiąść konia. To zadziałały lekarstwa Pierwotnych oraz osobista opieka ich pani nad rannym. Ader-Kar oznajmił, że już nazajutrz można wyruszyć do Sendelu, realizując od dawna planowany ślub Miketii i Erdeta w celu zjednoczenia dwóch krajów małżeństwem ich władców. Miketia zgodziła się towarzyszyć Klendenowi i Runelowi. Jednak – co do samego ślubu – wyrażała brak gotowości. Kłóciła się z Ader-Karem w ich własnym języku, po czym obydwoje uznali, że pierwszorzędnym celem jest wypełnienie woli Geruna Pierwszego, mimo iż nie w pełni rozumieli jego intencji.

      O świcie opuścili Ener. Klenden, Runel, Miketia, Ader-Kar i dwudziestu eskorty, uzbrojonych w łuki i dzidy. Dla gości oraz dowódcy znalazły się trzy miecze tumpejskie. Miketia zabrała też Różdżkę, by zanieść ją do miejsca składania podobnych jej rzeczy.
      Początkowo jechali w milczeniu. W bezładnej grupie konnych nie trzymali żadnego szyku. Miketia ogłosiła trzydniową żałobę dla Enoriatczyków z powodu śmierci króla Lendirougu. Planowali przybyć do granicy Sendinatu późnym popołudniem, po drodze spożywając obiad. Oba kraje dzieliła Rzeka Graniczna, nazwana tu zbiegiem okoliczności tak samo jak w Lendionie. Podobno znajdował się nad nią bardzo stary i duży most, zbudowany jeszcze przez pierwszych przybyłych w te okolice Rougińczyków jako dar dla gościnnych plemion nadmorskich.
      Po przejechaniu kilkunastu mil jedynym śladem bytności człowieka stała się droga. Praktycznie już tutaj kończyło się panowanie Miketii. Klenden zastanawiał się, czy wcześniej nie żyli tu ludzie, którzy w następstwie jakichś wydarzeń opuścili południe Enoriatu. Przypomniał sobie najazd na Ener, odparty wespół z przyjaciółmi. „Może to ci barbarzyńcy zmusili Pierwotnych do wycofania się stąd?” — myślał.
      ¬Słuszne były obawy Klendena. Ader-Kar zaalarmował ekipę. Od wschodu, znad morza nie zakrytego przez góry nadciągała horda jeźdźców. Ci od dawna nie widzieli Pierwotnych w tej części Enoriatu, nie zamierzali więc przepuścić okazji do dokonania grabieżczej rzezi. Klenden, widząc, w jak prymitywny sposób Ader-Kar dowodzi swymi ludźmi, poprosił go o oddanie mu zwierzchnictwa nad wojownikami, podczas gdy sam miał tłumaczyć rozkazy. Po krótkim wahaniu zapytał ich Enoriatczyk, czy zgodzą się słuchać Tumpejczyka, a ci, namówieni przez świadków niedawnej bitwy podgórskiej, przystali na tę propozycję.
      Nakazał im uformować szyk – włóczniarze z przodu, z ostrzami skierowanymi przed siebie, łucznicy z tyłu, celujący za plecami tych pierwszych. W żadnym wypadku nie pozwolono nikomu opuścić swej pozycji do czasu pierwszego natarcia.
      Naliczono aż dwudziestu przeciwników uzbrojonych w metalowe miecze i kolczugi. Mimo równej liczebności, atakujący posiadali przewagę. Bardzo szybko zbliżyli się do nastawionych w ich stronę włóczni. „Celujcie w głowy” — rozkazał Klenden, sam czekając wraz z Ader-Karem i Runelem na pierwszy kontakt z nieprzyjacielem. Teraz pozwolono strzelić łucznikom. Paru trafionych wieloma strzałami najeźdźców spadło z koni. Druga salwa nie przyniosła lepszego wyniku, choć liczebność oddziału wroga zmalała.
      I naparł on na włóczniarzy. Taktyka Klendena sprawdziła się. Ciężkozbrojni nie spodziewali się takiej prostej sztuczki wojskowej u Pierwotnych. Aż za dobrze włócznie przebiły szyje i twarze rozpędzonych konnych. Straty jednak dotknęły obie strony. Przeżyło pięciu w pierwszym szyku i ośmiu w drugim oraz dziesięciu ludzi wroga.
      Klenden i Ader-Kar włączyli się do walki, osłaniając Miketię rozmawiającą z Runelem. Ten mówił jej, że jej żołnierze nie mają szans i prosił o danie mu jego Różdżki, aby zapobiec śmierci wszystkich. Ona pokazała mu dzielnie broniących się Pierwotnych, zachęconych sukcesem taktycznym. Słowa Runela nie były więc adekwatne do sytuacji. Lecz już po chwili siły zdawały się wyrównywać. Nieprzyjaciel zabił kilku Enoriatczyków a sam stracił dwóch swoich. Klenden i Ader-Kar dzielnie wspierali swoich podkomendnych, przeciwstawiając mieczom miecze, a nie same włócznie i łuki.
      Wtedy Runel wyjawił Miketii tajemnicę Geruna:
      — Mój pan Gerun nakazał nam jechać do Sendelu, by odnaleźć Kolczyk Deskatesa. On sam posiadał Swój i chciał Nim zgładzić Urugela. Król Lendionu nie mógł się mylić. Proszę, piękna pani, daj mi chociaż tę Różdżkę, którą sam władca odnalazł.
      Oczy Miketii spoczęły w martwym punkcie. Tuż obok rozdarł się okrzyk śmiertelnie ranionego najeźdźcy. Nie patrząc i nie słysząc świata wokół, podała Runelowi owinięty w tkaninę przedmiot.
      — Kocham cię — powiedział posiadacz Różdżki i, wziąwszy ją do ręki, przyłączył się do walki.
      Działanie czegoś złego ogarnęło najeźdźców. Jeden z nich zsiadł z konia i zataczał się, jakby trawiły go niewidzialne płomienie. Klenden spojrzał wrogo na tego, kto przywołał tajemną władzę. Pierwotni oniemieli i, zaprzestawszy potyczki, wycofali się do Miketii i Ader-Kara, dając Runelowi swobodę działania. Wróg przestraszył się, lecz tym bardziej postanowił walczyć już nie w ataku, ale w obronie własnej, gdyż zorganizowany opór Pierwotnych dość już dał się mu we znaki.
      Porwany dziwnym szałem, podjechał Runel do nieprzyjaciół i, wystawiając przedmiot prawie na odległość pięści ku jednemu z nich, wymawiał nie znane nikomu słowa. Ofiara spadła z konia, skręciwszy kark. Ktoś zamachnął się na Kaldeńczyka mieczem. Ten odparł cios, parując samą Różdżką, i w niewyjaśniony sposób wyrwał tamtemu jego własną broń, która z impetem ugodziła następnego napastnika w bok. Klenden ruszył ku pozostałym, aby wyprzedzić posiadacza smoczego Insygnium w zadawaniu razów. Za nim postąpili Pierwotni i nowe posiłki odparły kontratak kilku ostatnich najeźdźców, którzy wspólnie wymierzyli ostatni cios w Runela. Atak posługujących się bronią drzewcową wojowników dokończył życia u wszystkich przeciwników. Powtórnie odparto najazd, powtórnie z uczestnictwem właściciela Różdżki, powtórnie jego niechęć do użycia zwykłej broni budziła mieszane uczucia. Lecz tym razem nie miała nastąpić rozprawa sądowa ani potępienie czynu Runela, ani odebranie mu Insygnium.

      Warta Klendena dobiegała końca wraz z nocą spędzoną przy moście na Rzece Granicznej. Nurt płynął szybko, przelewając znaczne ilości wody w tym jedynym przewężeniu, przez które wiódł szlak z Enoriatu do Sendinatu. Tylko tutaj przy żadnym z brzegów nie zalegały bagna, w przeciwieństwie do rozległej delty na wschodzie i wielkich mokradeł na zachodzie. Następował tu przełom pomiędzy dwoma pagórkami, będącymi początkiem długiego acz niewysokiego pasma gór, kończącego się gdzieś na południu. Właśnie tutaj znajdowało się najlepsze miejsce do zbudowania przeprawy.
      Od samego początku warty ciekawiły Klendena płynące tędy od czasu do czasu deski, wyglądające na szczątki drewnianego budynku. Część z nich zahaczała o stromy brzeg, a część zostawała tam na dłużej. Zainteresowanie budziła zdobiona skrzynia, spoczywająca tuż przy pierwszym przęśle, częściowo w wodzie, częściowo na brzegu. Kilka godzin niezaspokojonej ciekawości wygrało nad obowiązkiem nieopuszczania stanowiska.
      Zeszedł po skarpie do miejsca, w którym leżała. Miał dość wspomnień walki z najeźdźcami, dręczących go przez cały dzień i pierwszą część nocy. Pragnął czegoś nowego, innego, a zdawało mu się, że odnajdzie to w jej wnętrzu.
      Zawahał się. Pamiętał, że to właśnie poszukiwanie odpowiedzi na urojone przeczucia i niewytłumaczone ich odnajdywanie, następujące w wyniku zbiegów okoliczności, doprowadziły go do zainteresowania się wiedzą tajemną. Ostatnimi czasy nabierał coraz większych co do niej wątpliwości. „A jeżeli tam będzie to, co wydaje mi się, że znajdę?” — pomyślał. — „Pewnie wystarczy, że wypowiem pewną formułę, której nauczyli mnie w Tumpelu, a będę wiedział, co tam jest, już teraz”.
      Ale nic nie powiedział. Zawrócił z powrotem, by dalej pełnić wartę. Wyglądało na to, że podjął jakąś decyzję. Patrzył dalej na płynącą rzekę. Nagle usłyszał głośne stuknięcie przy pierwszym przęśle. Wychylił się i zobaczył, że jedna z większych desek, które tkwiły zaplątane w pobliskich szuwarach, uderzyła mocno w skrzynię, rozbijając ją. Teraz jej zawartość popłynęła pod most. Pobiegł na drugą stronę i czekał. Pierwsze zobaczył złote kielichy, ustawione jak łódeczki na wodzie. Potem pękniętą skrzynię, a następnie znów ukazał mu się kielich, tym razem z jakąś cieczą. Przestraszył się, że to krew, ale odetchnął, gdyż przypuszczalnie mogła być winem. Nigdzie nie widział jednak śladów rozbitej butli, której to zawartość mogła wlać się do naczynia. Przetarł oczy. Już chciał odejść, lecz jego wzrok przykuł dziwny przedmiot w połowie wystający spod mostu. Podłużny i jakby płócienny. Czym prędzej zstąpił na dół, by go obejrzeć. Zahaczony o wystający z przęsła pręt, szamotał się pod wpływem porywistego nurtu namiot. Ten, który dobrze znał i w którym niedawno sypiał.
      Tak więc przynajmniej jeden z jego przyjaciół Lendejczyków żył i przeprawił się przez rzekę na bagnach na zachodzie. Klenden zaś odniósł dziwne wrażenie, jakoby chwilę wcześniej odnalazł był To, czego szukał.

      Wąski trakt leśny z trudem przepuszczał kilkunastu ludzi zmierzających w głąb Sendinatu. Odwrotnie niż w górach masywnych, im wyżej wznosił się śródleśny łańcuch wzgórz, tym bujniejsza otaczała ich roślinność, zapraszając do kilkudziesięciomilowego boru, sięgającego na zachodzie aż po granicę Cintiolinu, prowincji Lendionu. Żaden z obecnych od dawna nie odwiedzał królestwa drzew; Enoriatczycy żyli na obszarze zdominowanym przez step, Rougińczycy zaś ostatni raz zawitali do większego lasu w Pernacie. Mimo świecącego gdzieś na niebie wieczornego słońca panował tu mrok, rzucający cień grozy na zbite chaszcze po obu stronach ścieżki. Tylko czasami na szczytach wzniesień pomiędzy koronami drzew wpadało więcej światła, przypominając obecnym, że nie nastała jeszcze noc.
      Jednak gwar panujący wśród wizytatorów lasu wcale nie pasował do tajemniczej i strach budzącej zarośniętej przestrzeni wokół. Już od samych bagien opowiadali sobie wzajemnie własne przygody i wciąż jeszcze dziwili się cudownemu spotkaniu sprzed trzech godzin. Najbardziej uradowani byli z niego Klenden, Miketia i Ader-Kar, mimo iż to nie im ocalono żołądki od głodówki. Ku udawanemu oburzeniu Geruna, Lucen dziękował Bogu za ową gigantyczną żabę, która niechcący przeniosła ich namiot do rzeki. Klenden uważał, że i jemu sprzyjało szczęście i że dzięki dziwnemu zbiegowi okoliczności zauważył pod mostem zgubę. Nie brakło też smutnej chwili, kiedy padło pytanie o Mekena. Ale przygnębienie udzieliło się tylko Gerunowi, Lucenowi i Klendenowi; Enoriatczycy nie znali osobiście zmarłego, zaś Runel przyjął tę wiadomość neutralnie i kontynuował rozmowę z Miketią, prowadzoną z przerwami już od wieczora poprzedniego dnia. Zaniechano więc prób włączenia ich do rozmowy o minionych wydarzeniach, pozostawiając dwoje rozgadanych samych sobie.
      Lecz Miketia odstąpiła od Runela i podjechała zamienić parę słów z Gerunem.
      — Usłyszałam, że jedziesz do Sendelu po to, by odnaleźć Kolczyk, którego jeden egzemplarz już posiadasz.
      — Gdy zdobędę jeszcze jeden, zgładzę Urugela bez cienia wątpliwości. Runel powiedział tobie o tym, po co kazałem im tam jechać? Nie dochował tajemnicy…
      — Tak, powiedział mi o tym. A więc mówił prawdę. Ty rzeczywiście, królu, chcesz zdobyć to, o czym Tumpejczycy mówili dopiero pod groźbą sądu i stracenia… Lecz ja wiem, jak znaleźć ten przedmiot. Po tym, co widziałam i słyszałam… dojrzałam do tego, by tobie pomóc. Osobiście nie znam miejsca składania tego typu rekwizytów, ale Erdet, władca Sendinatu, wie, gdzie ono się znajduje. Zapytam go o nie…
      Okrzyki z naprzeciwka przerwały rozmowę. Dotarli już do Sendelu; właśnie wjeżdżali do śródleśnego miasta, wzniesionego na kilku polanach. Pierwotni wyszli im naprzeciw, witając śpiewem swych sąsiadów wraz z ich panią. Ader-Kar tłumaczył, że nucą pieśń weselną. Miketia nakazała uciszyć się tłumowi i ustąpić drogi do drewnianego pałacu w centrum, służącego za rezydencję Erdeta i ratusz dla Sendinatczyków.
      Wstąpiwszy do niego, zebrali się w dużej sali, w której miano podać im wieczerzę. Przeproszono za to, że zmuszeni są czekać. Przy olbrzymim stole zasiedli Miketia, Gerun, Lucen, Klenden, Runel, Ader-Kar, Enoriatczycy oraz dowódcy sendinejscy władający językiem lendejskim, i Erdet, narzeczony Miketii, ubrany w uroczyste szaty. Nim rozpoczęła się biesiada, gospodarze jęli wypytywać gości o wszystko, o co tylko się dało, a ci, pomijając niektóre wydarzenia, z chęcią opowiadali bardziej lub mniej prawdziwą historię, niemniej dość ujmującą. Znów wszyscy zachwycali się obecnością króla Lendionu i nie szczędzili mu pochwał i wygód, mimo iż sam nie wykazywał żadnego zainteresowania ich staraniami. Dopiero gdy poruszyli kwestię najazdów nikczemników znad morza, przypomniał swą obietnicę, że jeszcze się z nimi rozprawi, podobnie jak rozprawił się z rozbójnikami w Lendionie. Teraz wszyscy poczęli mu dziękować i traktowali go tak, jakby już rozgromił nieprzyjaciół. Mówili o morzu i o wyspie, na której rosną ich wspaniałe zioła, i o przybyciu pierwszych Rougińczyków z krainy za morzem, i o moście, jaki im tamci zbudowali, wreszcie o misjonarzach lendejskich, którzy nauczyli ich wielu ciekawych i mądrych rzeczy, częściowo zapomnianych z biegiem lat.
      Do sali wszedł jeden z Pierwotnych i oznajmił, że w okolicach miasta zauważono podejrzany ruch – zwierzę lub człowieka. Podawano właśnie do stołu, więc odkrzyknięto mu, że to nic ważnego i że pewnie ktoś nie wrócił na noc do domu. Erdet wyszedł z pomieszczenia, opuszczając biesiadników. Ci wrócili do przerwanej gawędy. Ktoś wspomniał o Tumpejczykach nawiedzających Enoriat: o tym, jak przychodzą ze swymi magicznymi przedmiotami, a oni, Pierwotni, systematycznie im je odbierają i zanoszą do Sendinatu. Spytał zatem król, gdzie je składują, ale odpowiedzieli mu, że tylko ich władca i niektórzy z jego doradców znają to miejsce. Wtedy Gerun zszokował Sendinatczyków swą wypowiedzią na temat magii. Wyznał im, że zmienił się pogląd Rougińczyków na tę kwestię i obecnie wszystko, co służy zwycięstwu z Urugelem, jest dopuszczalne.
      Tymczasem Miketia również wyszła z sali, może pod wpływem słów Geruna. Pierwotni, zachęceni absencją obu władców, skierowali rozmowę na inny tor – dotyczący mariażu nieobecnych.
      — Już myślałem, że nie przyjdziesz, Miketio — rzekł Erdet do wchodzącej do jego komnaty pani Enoriatu. — Pamiętasz zapewne, że zaplanowaliśmy się pobrać. Cieszę się, że przybyłaś do Sendelu. To miło z twojej strony, że uhonorowałaś nas obecnością samego króla rougińskiego.
      — Ach, Erdecie, nie przyszłam tu ze względu na nasz ślub. Przykro mi, że muszę to rzec: chyba nic z tego nie będzie. Nie mogę… Zmieniłam się. Tak naprawdę tu chodzi o Geruna…
      — Miketio!! — zawołał z podziwem i zawodem zarazem. — Zostaniesz królową rougińską!? Królową Lendirougu!!?
      — Nie! Nawet przez myśl mi to nie przeszło! Jak mogłeś powiedzieć taką rzecz?
      — Przepraszam. Nic nie rozumiem. O co tu chodzi z tym królem? A może ktoś inny przeszkadza w naszym małżeństwie, które sam aranżowałem?
      — Nie chcę o tym mówić. Teraz mam ważniejszą sprawę na głowie. Powiedz mi, Erdecie, gdzie są te przedmioty, które wam posyłaliśmy; gdzie jest Kolczyk?
      Erdet osłupiał.
      — Ten, który dawno temu moi przodkowie znaleźli pod Schodami Gór — wyjaśniła. — Należał do Deskatesa.
      — Czy to wszystko jest ważniejsze od ślubu?! Ale skoro prosisz, to powiem. Na południowym wschodzie, w Ekisenie, w bezleśnym obszarze poza lasem, w samym jego centrum stoi taki sam krąg, jak ten na Schodach Gór. To miejsce przeklęte, więc zanosiliśmy do niego przeklęte rzeczy. Żaden z Sendinatczyków, poza mną, tam nie pójdzie, gdyż kiedyś wydałem taki zakaz. Lecz łatwo tam trafić i znaleźć te przedmioty.
      — One nie są przeklęte. Sama widziałam, jak działają; uratowały mnie przed śmiercią z rąk najeźdźców.
      — Co takiego??? Ty je… Kto je użył? Ci, co tu przybyli z tobą? Przecież… mówiono nam, że są złe.
      — Runel posiada Różdżkę. To on mnie uratował. Ader-Kara i Klendena też.
      Słowa te podziałały na Erdeta jak cios.
      — A poza tym — ciągnęła Miketia — Gerun Pierwszy we własnej osobie pragnie zdobyć Kolczyk. To on podarował Runelowi Różdżkę.
      Erdet ponownie zamilkł. Ale odezwał się zaraz:
      — Nie wierzę, żeby było tak, jak mówisz. To niweczy wszystko, co niegdyś mówili nam Lendejczycy.
      — Przysięgam, że tak właśnie jest.
      — Więc sam król Lendionu się myli — słowa te zawisły w powietrzu, aż poczęli obawiać się, że ktoś je usłyszał. — Nie mylił się zaś nasz dawcy władca, Inaret, który przejął naukę od pierwszych rougińskich misjonarzy. Jeżeli Lendejczycy zmienili się, to przestali mieć rację. Prawda została u nas, gdyż te mądre opowieści, które nam przekazywali, nie mogły być złe, choć po śmierci Inareta Pierwotni przestali dawać im pełną wiarę. Deskates i Urugel, i jego naśladowcy są i byli nikczemnikami. Wolę wierzyć w to, co nas podniosło niż w to, przez co spotkać nas może nieszczęście. Tak przynajmniej mówi mi rozum a nawet serce, które ciebie kocha. Pogodzę się z tym, że teraz mnie nie poślubisz. Faktycznie, są ważniejsze sprawy. Proszę, nie wpadaj w ów błąd, w który wpadł Gerun Pierwszy. Odbierz od Runela tę różdżkę i pojedźmy ją ukryć. Kolczyki również, o ile uda się namówić ich właściciela. Lepiej dla Jego Królewskiej Mości, by się ich pozbył. To my mamy rację.
      — Rougińczycy posiadają większy od nas autorytet. Sami uczyli nas różnych rzeczy i zbudowali nam nawet most — odpowiedziała z wahaniem Miketia.
      — Idź i spełnij moją prośbę. Uczyń to ze względu na miłość, którą do ciebie czuję, choć ty mi jej nie odwzajemniasz.
      Wyszła. Zmierzała do sali głównej długim korytarzem, rozważając słowa Erdeta, wzbudzające w niej dumę Pierwotnej, którą mogła teraz obronić lub odrzucić. Ten, do kogo zmierzała, sam ku niej wyszedł. Stanęła na środku korytarza, a on podszedł do niej i zapytał:
      — Wiesz, gdzie jest Kolczyk? Gerun kazał mi ciebie spytać.
      — Wiem. Runelu, daj mi twą Różdżkę…
      — Dla ciebie wszystko — rzekł i podał jej smoczy kij.
      Chwyciła go i powiedziała:
      — Wiesz… Erdet, mój narzeczony, przypomniał mi o tych przedmiotach i o naszych poglądach na ich temat… I o nauce Lendejczyków, która wydaje się słuszna. Gotowa jestem przyjąć ich wiarę… Choć sama nie wiem. Ukryję Różdżkę… i Kolczyki… Choć nie wiem…
      — Miketio! Co się stało? Dlaczego tak mówisz? Pamiętasz, jak dzisiaj rozmawialiśmy? Słuchałaś mnie i akceptowałaś wszystko, co mówiłem… Widzisz… Ja też w pewnym stopniu wyznaję poglądy zaczerpnięte z Chrześcijaństwa, głoszonego wam przez Lendejczyków. A przecież można je nieco zmodyfikować… dopuścić czary i te wszystkie ukryte potęgi świata, opóźniające naszą śmierć i niszczące naszych wrogów. Zbyt długo nie było żadnych zmian w tej religii… Wprowadźmy je wraz z Gerunem. Razem zabijmy Urugela potęgą Kolczyków i zgłębmy to, co ukryte przed zwykłymi ludźmi. Wspólnie zaprowadźmy nowy ład w federacji Rouginu, a ty zostań królową odbudowanego Gradirougu. A ja niech zostanę królem, bo jedyny dobry ocalałem z Kaldenu. Proszę cię, pozwól nam osiągnąć te świetlane cele i zostań ze mną, gdyż bardzo cię kocham i ty mnie również!
      Trwała w bezruchu, trzymając w ręku Różdżkę. Przed nią stał Kaldeńczyk, Rougińczyk, przyszły król, ofiarujący swą miłość – jej, Pierwotnej. Rozstrzygnięcie nadeszło samo. Erdet ujrzał Miketię całującą Runela, trzymającą w dłoni to, co miało zostać odebrane… Ci zauważyli, jak władca Sendinatu biegnie ze łzami na twarzy w stronę wyjścia, ale postanowili trwać w objęciach, pragnąc przedłużyć chwilę przyjemności.
      Nagle zjawił się Gerun, zniecierpliwiony nieobecnością Runela.
      — Wy tam! Wiecie już, gdzie jest Kolczyk? — zapytał, nie zważając na sytuację.
      — Tak — odpowiedziała Miketia, przerywając pocałunek.
      — Bardzo dobrze — rzekł król. — Erdet ci wyjawił?
      — Tak. Teraz dokądś sobie poszedł.
      — Wróćmy więc świętować sukces.
      Po chwili cała trójka przyłączyła się do biesiadników.
      Tymczasem Lucen opuścił salę, zaniepokojony nieobecnością Erdeta. Skierował się do stajni i okazało się, że się nie pomylił.
      — Dokąd wyjeżdżasz, królu Pierwotnych? — zapytał.
      — Nie mogę tobie nic powiedzieć. Może nigdzie nie jadę. Nic ci do tego, Lendejczyku. Nie jesteście już dla nas tacy, jakimi byliście kiedyś, gdy wasi kapłani odwiedzali te tereny. Teraz interesuje was tylko wojna.
      — Wiedz, że nie wszystkich z nas. Ja nie po to wyruszyłem z Gerunem, by zabić Urugela, lecz aby służyć swoją obecnością uczestnikom wyprawy i napotkanym po drodze ludziom. W Kaldenie dowiedziałem się, że narody Wybrzeża potrzebują nawrócenia, gdyż ich wiara w Jedynego Boga ulatuje z serc zajętych tylko marną doczesnością.
      — Twój pan szuka Kolczyka. Nie tego uczyli nas misjonarze.
      — Dobrze was uczyli. Bóg jest Jeden, a poza Nim nie ma żadnego innego. Żadne Władze ani Potęgi nie mogą Mu się równać. Sądzę, że obroni jeszcze Swojej czci w królestwach Rouginu, coraz bardziej pogrążonych w ułudzie zaklęć i panowaniu oręża.
      — Dobrze mówisz, mieszkańcu Lednionu. Pierwotni wierzą, że Bóg, nasz Stwórca, jest Jeden. Tego uczyli nas kapłani i do tej pory uznajemy tę Prawdę. Lecz przestali już do nas przychodzić. A tyle ciekawych rzeczy głosili o pewnym człowieku, który kiedyś nauczał, uzdrawiał, a nawet, będąc zabity, ożył po kilku dniach. Musiał być wielkim czarodziejem, a przecież mówiono nam, że magia, którą praktykowaliśmy przed przyjazdem misjonarzy, jest zła. Dlatego dziś nie wierzymy we wszystko, co mówili, ale wciąż zachowujemy pouczenia o dobrym postępowaniu, w przeciwieństwie do niektórych Rougińczyków.
      — Kto wam opowiadał, że Syn Człowieczy jest czarodziejem?!
      — Wrócili do nas jeszcze wasi misjonarze, tym razem w ciemnych kapturach, i nauczali, że ten boski człowiek był magikiem i zostawił nam ukryte Potęgi, z których mogą korzystać nieliczni. Mówili, że już nie mamy słuchać pewnego boskiego ducha, lecz sami pozyskać wielką Moc. Wypędziliśmy ich i już nikt więcej do nas nie zawitał, przynajmniej do Sendinatu.
      — Oni nie pochodzili od Kościoła! To mogli być Kapturnicy, Zaufani Urugela lub inni odstępcy. Okłamywali was, chcąc usprawiedliwić praktykowanie magii.
      — Wiem o tym.
      — To dlaczego naiwnie uwierzyliście im, że Syn Boży jest tylko człowiekiem i to w dodatku czarownikiem? On jest Bogiem i dlatego właśnie jest Wszechmogący, choć gdy przebywał na tej ziemi, dał się ogołocić z Chwały, którą posiadał jako Bóg. Tak bardzo się ogołocił, że ludzie nie uwierzyli, że Nim jest, mimo wielu cudów przezeń uczynionych i sądzili, że sprawia je mocą złych duchów. A on czynił cuda, gdyż był Bogiem zrodzonym z Boga. Dla naszego Zbawienia przyszedł na świat jako człowiek i został przez ludzi odrzucony oraz zabity. A Duch Święty, który od Ojca i Syna pochodzi, był stale z Nim i jest teraz z nami, i prowadzi nas do poznania Syna. To w nim możemy Mocą Bożą działać cuda, jakich Sam dokonywał, bez korzystania z jakichś podstępnych, tajemnych sił. To On prowadzi nas do pełnej Prawdy, więc nie należy zamykać się na Niego, jak kłamliwie zachęcali was do tego Kapturnicy.
      Pierwotny zadumał się. Nie mógł nic odpowiedzieć. Wiedział, że tylko Boże działanie jest dlań dobre, w przeciwieństwie do zaklęć Tumpejczyków.
      — Syn Boży Mocą Bożą wrócił z powrotem do życia — ciągnął Lucen — a teraz przebywa w Niebie. Dzięki Jego śmierci i Zmartwychwstaniu stało się możliwe odkupienie naszych grzechów i przyjęcie nas do Życia Wiecznego w Niebie. Otrzymają je ci, którzy w Niego wierzą i słuchają Jego nauki, spełniając dobre uczynki i korzystając z Jego Łask Sakramentalnych. Rozumiesz, że Bóg jest w Trzech Osobach?
      — Tak, przecież jest Tym, Którym Jest. Mów dalej, bo poznaję fałsz tych nikczemników, którzy nas zwodzili.
      — On ogłosił Zbawienie wszystkim ludom ziemi, dlatego także wy o Nim usłyszeliście. On wyzwolił was z oddawania czci temu, co nie jest Bogiem, byście żyli w Prawdzie, a nie w oszustwie. On wyzwolił was od zabobonów i przeklętych nauk o mocach tajemnych. Ci, którzy Jemu ufają, nie pokładają nadziei w tym, co pochodzi od demonów. On umarł i zmartwychwstał za nas wszystkich: za ciebie, Pierwotny, i za mnie, Rougińczyka, a nawet za tych, którzy dotąd nie mieli okazji Go poznać, a nieświadomie oczekują Zbawienia.
      — Jak zatem można Go poznać?
      — Wystarczy, że Pierwotni uwierzą w to, co wam przypomniałem i potwierdzą to swoim postępowaniem; wiara bowiem nie może być martwa. A misjonarze wrócą do was i przyniosą wam Sakramenty Święte, w których jest obecny Bóg. Mam nadzieję, że teraz już rozpoznacie, czy ci, którzy do was przyjdą, będą prawdziwi, czy nie.
      — Dziękuję tobie za to, co mi przekazałeś. Już wiem, co powinienem uczynić, by przysłużyć się dla Jego sprawy.
      — Pragniesz dołączyć do Kościoła Bożego przez Chrzest Święty? Możemy zabrać cię ze sobą, by ci to umożliwić.
      — Pragnę, ale teraz gdzieś się spieszę. Niech wasi kapłani znów nas odwiedzą i ochrzczą, jak dawniej czynili to naszym przodkom za czasów Inareta. Do zobaczenia.
      — Dokąd jedziesz?
      — Nie pytaj, spotkamy się niedługo.
      Radość Geruna, Runela i Miketii przerwało powtórne nadejście gońca, oznajmującego tym razem, że przyszły król Sendeneru, Erdet, opuścił pałac, a nawet miasto.
      — Gerunie — rzekł Runel. — Może udajmy się teraz do Ekisenu? Martwię się o Kolczyk… — ledwo skończył zdanie, a już Klenden zechciał podzielić się także swoją wątpliwością:
      — Mnie niepokoi ten nieznajomy, o którym Pierwotny wspomniał wcześniej. Martwię się o Erdeta.
      Skutek tych komentarzy był piorunujący. Zostawiwszy oniemiałych Sendinatczyków i Enoriatczyków, pobiegli Gerun, Miketia, Ader-Kar, Runel i Klenden do stajni. Tam zastali Lucena, który powtórzył im ostatnie słowa króla Sendinatu. Czym prędzej objuczyli sześć koni podstawowym ekwipunkiem ze składu, zabrali swe osobiste rzeczy oraz broń i wyjechali na południowy wschód. Weterani bagien pogodzili się z kolejną szaloną nocą, nie dającą im szans regeneracji utraconych sił.
      Ader-Kar, trzymając w dłoni pochodnię, prowadził nocny orszak, bynajmniej nie weselny. Migające w ciemnościach drzewa, rosnące po obu stronach jeszcze węższej, niż poprzednio, przesieki, teraz już naprawdę wzbudzały grozę wyobrażeniem tego, co mogło kryć się za nimi. Prawie ślepi, patrzyli tylko na płomień przewodnika a biedne konie zdawały się na swych szalonych jeźdźców i światło księżyca. Co pół mili to pięli się po wzgórzu, to w zawrotnym tempie zjeżdżali jego stokiem. Raz usłyszeli nawet plusk wody w przebytym właśnie strumieniu.
      Po godzinie odetchnęli z ulgą, opuściwszy mroczny las. Tylko konie nie miały wytchnienia, gdyż popędzano je na stepowej równinie bezlitośnie. Wciąż jechali jeszcze drogą, zbliżając się nieustannie do Miejsca Wyzwania, kryjącego w swym wnętrzu trzeci Kolczyk. Dla Geruna oznaczał on gwarancję olbrzymiej przewagi nad wrogiem, nad Urugelem!
      Gdy trakt zakończył się w szczerym polu, zobaczyli pośrodku równiny wzgórze, na szczycie którego górowały kamienie. Cel należał do przybyłych. Patrzyli, jak rośnie przed nimi przysłaniający gwiazdy cień. Wreszcie dane im zostało ugościć środek kamiennego kręgu. Ader-Kar rozświetlił płomieniem Miejsce Wyzwania, trzecie takie odwiedzone już przez Rycerza. Nigdzie nie znaleźli Kolczyka. Tylko martwy koń spokojnie leżał na kamiennej podłodze, obok przywiezionego tu młota kowalskiego i zmiażdżonych resztek przeróżnych przedmiotów. A przy koniu zmasakrowany Erdet, ochrzczony przed śmiercią we własnej krwi. Widać było, iż próbował zaciekle dokończyć destrukcji tajemnych rekwizytów, nie bacząc na liczne razy, zadawane mu sztyletem. A przy nim leżała chusta, niegdyś osłaniająca twarz „przewodnika”, który zamordował Mekena.
      Urugel, zabójca męczennika Erdeta, zdążył ocalić przed zmiażdżeniem swą najcenniejszą zdobycz.
      Władca Gradonu miał teraz dwa Kolczyki.

Schody Gór
Rycerz Rouginu - Część II - Wyzwolenie - Próba
Odwrót