Rozstanie
Zupełnie wycieńczony szaleńczą szarżą goniec legł wraz ze swym konającym ze zmęczenia koniem u stóp Deliona, samotnie przechadzającego się wśród pól Ertelu. Nie na darmo galopowali ponad wytrzymałość: jeździec, słaniając się od zawrotów głowy, wręczył dowódcy Lendionu krótki list, po czym stracił przytomność. Adresat przeraził się na samą myśl, że tak pospiesznie przysłano mu wiadomość, a jeszcze bardziej tym, że nadeszła z Cintiolinu.
Trzy słowa najpierw wywołały nieme osłupienie, potem wycisnęły łzy z oczu, by w ostateczności cisnąć czytającym o ziemię, wzbudzając w nim rozpacz i niedowierzanie zarazem. „Urugel zamordował Orenfela” – tak brzmiało to, na co poświęcono zdrowie konia oraz gońca. I nadzieję Deliona…
Wstał i otarł łzy z twarzy. Spojrzał gdzieś w dal, szukając jakby kogoś, kto jakiś czas temu opuścił ten kraj, zostawiając jego sprawy na głowie Przewodniczącego Rady. A po śmierci Orenfela i coraz bardziej przedłużającej się nieobecności Geruna – także przyszłego władcy Lendionu. Zgodnie bowiem z dawnym prawem, w przypadku braku następców ze strony rodziny królewskiej, miał zostać mianowany przez Radę namiestnikiem, a po pewnym czasie być może nawet koronowany, o ile to jego właśnie wybrałaby na inicjatora nowej dynastii.
Jakkolwiek obiecująca wydawała się ta myśl, rzeczywistość przytłaczała swym okrucieństwem ostatniego obrońcę Rouginu: śmierć Zargana, Orenfela i coraz bardziej prawdopodobnie Geruna. I nurtujące Deliona przypuszczenia, iż wróg naprawdę posiada moc zabijania na życzenie, w co dotąd wątpił.
— Nie ujrzę już Geruna Cichego — wyszeptał, ale poza uschniętymi paprociami porastającymi miedzę i leżącym bez ruchu jeźdźcem, nikt więcej nie mógł usłyszeć jego słów. Nikt z żyjących na tej ziemi…
Wyjął miecz i, podniósłszy go, uroczyście zawołał przed obecnymi wokół świadkami:
— Będę walczył, choćbym miał stawić czoła temu wszystkiemu, co posiada jakoby Urugel! Obronię nasze ziemie przed absurdem rzekomo magicznych przymiotów nieprzyjaciela! Niech zwycięży siła naszego wyśmienitego oręża! Niechaj żołnierze staną ramię w ramię przeciw demonicznemu tajemnemu złu! Niechaj wygrają! Niech wspaniałe wojsko zjednoczonych krain przeciwstawi się ostatecznie nienaturalnej władzy…
— Delionie! De… lionie! List! Li… i… st!
To nadjechał drugi goniec, powtarzając los poprzedniego. Delion przyjął ze znieruchomiałych rąk wysłańca drugą wiadomość i dowiedział się, w jakich dokładnie okolicznościach zginął Orenfel. Poczuł, że zastępy znakomitych wojsk wyposażone we wspaniały oręż nie mogą same zwyciężyć nieprzyjaciela. Zrozumiał, że brakuje czegoś, co powoli ulegało zapomnieniu w wielu krajach tej części lądu, po kolei ginących z powodu usuwania tego z pamięci…
I miał rację.
Właśnie zakończono reperowanie uszkodzeń na statku. Mogli jeszcze płynąć, co prawda wolniej niż zwykle, ale niebezpieczeństwo zatonięcia zastało oddalone. Strzaskany dziób i przewrócony jeden z masztów nie stanowiły przeszkody w funkcjonowaniu żaglowca, ich jedynego ratunku. Na szczęście Tumpejczycy nie dysponowali już żadnym okrętem, gdyż sami zniszczyli prawie wszystkie należące do piratów, a ostatni ocalały został zatopiony w niedawnej bitwie morskiej. Ciała poległych Sergelczyków pogrzebano na jednej z łodzi, po czym, zaopatrzywszy ją w żagiel, posłano na wschód.
Oficerowie pragnęli podziękować gościom za współpracę, ale nie mogli do nich dotrzeć – Gerun i Lucen zamknęli się w kabinach, Klenden stał przy burcie i nie reagował na żadne pytania, patrząc martwo w stronę Trytelu, Miketia zaś i Runel stali objęci w ustronnym miejscu, co krępowało Sergelczyków. Ci znaleźli sposób na zwrócenie uwagi pasażerów: ogłosili posiłek. Podziałało, lecz mimo iż wszyscy kompani Geruna stawili się w jadalni, niechętnie odpowiadali na pytania, a ich nastrój udzielił się marynarzom i ostatecznie kolacja odbyła się w ponurym milczeniu wkomponowanym w ciszę nastającego wieczoru.
Gdy dobiegała końca, marynarze rozeszli się do swoich zajęć, czymkolwiek one były. Gerun i Lucen spotkali się z Klendenem na podwyższeniu, by zamienić ze sobą chociaż parę słów. Królowa Pierwotnych i jej ukochany wrócili zaś na swoje miejsce świętować odniesione zwycięstwo.
Jakże inaczej trzej przyjaciele patrzyli teraz na siebie! Rozumieli się już bez słów i barier, jakie sami jeden wobec drugiego budowali. Wszelkie tajemnice skrywane wzajemnie przez Geruna i Lucena zostały wyjaśnione. Poznali, jak bardzo oddalili się od siebie poglądami od czasu wyjazdu z Lenderu. Mimo tylu wspólnych przygód, przeciwności losu i bardziej lub mniej chwalebnych doświadczeń ich duchowe drogi rozeszły się. Ale teraz na powrót się zbliżyły. Tumpejczyk wyznał, że tego dnia podjął drugą ważną decyzję w swoim życiu, pierwszą powziął bowiem przy Rzece Granicznej. Podziękował Lucenowi za to, iż dzięki jego przykładowi, szczególnie temu, który dał w Grobowcu Deskatesów i w walce ze smokiem, obcym stawał mu się świat, w jakim wyrastał w Tumpionie. Podzielił się swoimi przemyśleniami na temat Deskatesa Czwartego. Pośrednio przyczyniły się one do postrzegania Drugiej Wojny Północnej. Odczuwał odrazę do czynów zmarłego uzurpatora. Gerun zaś przyznał, że od niedawnej kulminacji wydarzeń u wejścia do portu trytelskiego zaczął z niechęcią patrzeć na wszystko, co miało związek z Tumpionem. Zdradził go ten niewdzięczny lud, darzony przezeń zaufaniem, poszedłszy na układ z Urugelem i zmierzający do zaatakowania krajów Pierwotnych. Ponadto z Miecza Pychy spłynęła niewinnie rozlana krew. Lendejczyk miał sobie za złe, że posłuchał wróżbity i dobrowolnie wypełnił jego „przepowiednię”, doprowadzając do samobójczej śmierci Ader-Kara.
Ucieszył się Lucen, iż jego przyjaciel ostatecznie zerwał z wiarą w potęgę Diamentowego Oręża, na którego ostrzu sam ujrzał tę samą krew w chwili jego największego tryumfu w Tumpelu… Polecił Gerunowi pozbyć się również tego, co ten do niedawna ukrywał przed nim w tajemnicy: Kolczyków. Otóż Klenden zdążył już podrzeć i wyrzucić zapisane w kopercie kłamliwe zaklęcia. Pod wpływem tej propozycji odnalazł król Lendionu Świeczkę, po czym cisnął ją za burtę. Podobnie uczynił z Pierścieniem, będącym podobno amuletem przeciwko smokom. Zawahał się przy Mieczu. Woda morska mogła zniszczyć papier, wosk a nawet metal. Ale diament niezniszczalnym był tworzywem; nawet ogień go nie trawił. Jedynie piec z ciekłym żelazem zdołałby go pochłonąć. Toteż postanowili zaczekać z pozbywaniem się niechcianego przedmiotu.
Gerun sięgnął do schowka ze swym najcenniejszym skarbem: Kolczykami. Ugięły się pod nim kolana. Upadł na podłogę, ogarnięty bezwładem, jaki często spotyka się w snach, kiedy nie można uciec przed rozpędzonym wojskiem, gdyż ciało odmawia posłuszeństwa. Skulił się, jakby kładł się do snu, a chciał jedynie wyciągnąć rękę, by trzymane w dłoni przedmioty cisnąć do wody. Za to bez problemu włożył je z powrotem do schowka.
Mocno zdziwieni przyjaciele patrzyli z troską na wykonującego te dziwne ruchy przyjaciela, a Klenden, pojąwszy, co je spowodowało, zaproponował:
— Daj mnie, ja Je zniszczę.
Rycerz otwarł szeroko oczy, a źrenice jego zdradziły paniczny strach. Drżąc, odsunął się w tył, mimo iż te same oczy okazywały niewypowiedzianą prośbę. Gdy przyjaciel podszedł, ten przyjął postawę obronną i odrzekł:
— To moje przedmioty. Nic ci do Nich.
Jednocześnie spłynęła Rycerzowi po policzku łza, świadcząca o jego wewnętrznym cierpieniu.
— Ja tobie pomogę — zaproponował Lucen, zrozumiawszy zachowanie króla.
Udało mu się bardziej zbliżyć do posiadacza Kolczyków, a nawet sięgnąć do jego ucha. Rycerz spokojnie opanował drżenie. W momencie gdy Lucen dotknął Kolczyków, na niebie rozległ się błysk. Bezdźwięczny. Myśleli, że miało to związek z tym co robili, ale mylili się. To Runel i Miketia przywołali tajemne moce. Cofnął Lucen dłoń, przestraszony niespodziewanym zjawiskiem. Wtedy Gerun zaproponował:
— Zabierzmy im najpierw Różdżkę.
Jak powiedział, tak też uczynili. Udali się we trójkę do jej posiadaczy. Ci spojrzeli z obawą na nadchodzących, ale zachowali spokój.
— Dajcie mi to — rozkazał Gerun.
— Cóż zamierzasz uczynić? — spytał Runel.
— Zniszczę ją — odpowiedział.
— Ależ Gerunie! — zaprotestowała Miketia. — Ona dwukrotnie uratowała nas przed piratami! Przecież sam nam ją dałeś, nieprawdaż? Sam przekonywałeś mnie, a nawet tych złych Tumpejczyków, że Lendion uznaje używanie takich dobrych rzeczy! Czy pozostałe też zamierzasz zniszczyć?
— Tak, już tego dokonałem — odparł Gerun. — Tylko z Kolczykami się nie udało.
— Daj mu Różdżkę — polecił Runel. — Niech wie, że jesteśmy mu posłuszni — wypowiadając te słowa, patrzył w dół, pod nogi. — Nie Różdżką pokonamy Urugela, by zrealizować naszą przyszłość.
Miketia spojrzała pytająco na ukochanego, ale wręczyła Gerunowi kij, a on złamał go ponownie i tym razem wrzucił do wody, umieszczając wcześniej w blaszanej menażce wypełnionej kawałkami metalu.
Smocze Insygnium zatonęło jako drugi taki rekwizyt spośród trzech na tym lądzie.
— Dziękuję — powiedział Gerun.
— Pomogę ci zniszczyć Kolczyki — zaoferował się Runel.
— Dlaczego? — spytała Miketia.
— Zaufaj mi, ukochana — odrzekł jej. — Tak jak wtedy.
Po czym wyrzekł kilka słów w języku Pierwotnych, ku największemu zaskoczeniu obecnych.
— „Czyń, coś postanowił” — odpowiedziała tą samą mową.
— Nikomu nie oddam Kolczyków — zawyrokował Gerun. — Nie potrafię. Czas pokaże, czy sam sobie z nimi poradzę.
— Nadal oferuję swoją pomoc — oznajmił Runel.
— Ja też — rzekł Lucen.
— I ja — powtórzył Klenden.
— Czy można?
To zawołał z dołu oficer, chcąc nawiązać wreszcie rozmowę z zebraną piątką. Podziękował za współpracę, gloryfikując odniesione zwycięstwo. Wszystkim powoli wracał dobry humor. Może odreagowywali toczone przed chwilą rozmowy. Sergelczyk zapoznał ich z aktualną sytuacją, potwierdzając sprawność statku i wyraził zadowolenie z faktu rozgromienia floty trytelskiej, ktokolwiek to uczynił – oni, czy wrogowie piratów. Nie pocieszało to nie-Sergelczyków, ale król Lendionu wspaniałomyślnie zaproponował pomoc materialną w naprawie okrętu i przedsięwzięciu kolejnej wyprawy zamorskiej, która tym razem miała olbrzymią szansę się powieźć. Miketia zapytała oficera, gdzie aktualnie się znajdują. Ten odparł, że w nocy dotrą do delty Rzeki Granicznej, a nazajutrz w południe do Sergelu.
— Tej nocy wyruszę do Sendinatu — zadeklarowała nagle Miketia. — Muszę obronić kraje Pierwotnych przed agresją.
Na te słowa przystąpił do niej Runel i poprosił o wyjaśnienie. Ona wzięła go na bok i po krótkiej rozmowie wrócili na miejsce. Oznajmiła, że zna dogodną trasę, jedną z odnóg delty rzeki, a towarzyszyć jej będzie paru wioślarzy. Obiecała sowitą nagrodę za współpracę. Sergelczycy mieli być potem eskortowani przez las do swego miasta. Oficer przystał na tę propozycję bez pytań, ponieważ okazało się, iż sam zna tę samą drogę, wytyczoną przez niegdysiejszych budowniczych mostu na Rzece Granicznej. Z rezerwą podeszli do tego pomysłu Lucen oraz Klenden, nie mając zaufania do Pierwotnej po jej zmianie poglądów na pewne kwestie. Rozumieli jednak, że królowa pragnie między innymi wziąć w opiekę sprzymierzony z Enoriatem kraj. Spytano Runela, czy jedzie z nią, ale odparł, że nie. Tak ponoć ustalili między sobą. Kaldeńczyk miał towarzyszyć Gerunowi w dalszej wyprawie do momentu, w którym uzna, że czas wracać do Miketii.
Powzięto więc przygotowania do tego nieoczekiwanego desantu. Nim minęła północ, zbliżyli się do najbardziej północnego z kanałów. Metodą losowania wybrano kilku Sergelczyków spośród grona ochotników, oczekujących obiecanej zapłaty w złocie. Przygotowano zapasy na cztery dni, pełny ekwipunek podróżny i puste beczki na wodę, po czym po dotarciu do oświetlanego księżycem głównego odpływu rzeki zakotwiczono i o brzasku opuszczono na wodę dużą łódź. Zeszli doń marynarze, a Miketia pożegnała się z przyjaciółmi, całując się długo z Runelem. Gerun pogratulował jej odpowiedzialności względem swego państwa, jakiej jemu zabrakło w chwili wyruszenia z Lenderu… Życzył władczyni Enoriatu wszelkiej pomyślności w odpieraniu nikczemnych Tumpejczyków.
Miketia zeszła sama po drabince do łodzi. Śmiałkowie oddalili się w stronę bagiennych rozlewisk wielkiej rzeki. Nim stali się tylko małym punktem na tafli wody, zawołała raz jeszcze w języku Pierwotnych:
— „Czyń, coś postanowił, Runelu!”
Mgła wdzierała się w każdy zakątek statku. Podobnie jak przy wyspie, kryła w swej bieli wszystkie dalsze szczegóły zza burty. Jaśniejąca plama gdzieś na południowym wschodzie zdawała się być słońcem. O tej właśnie porze Gerun i Lucen opuścili swa kabinę. Ich przyjaciele też wstali wcześniej. Runel pomagał w załadunkach na łodzie, a Klenden stał w bezruchu odwrócony twarzą w stronę blasku. Tym razem jego oblicze nie zdradzało smutku, a jedynie coś w rodzaju afirmacji, może nawet uniesienia.
Dowódcy poinformowali, że śniadanie już czeka, a zaraz można opuścić okręt i wyjść na ląd, do portu w Sergelu. Dwaj Lendejczycy poszli za wskazówką i zjedli przygotowane dla nich najlepsze zapasy, jakie zostały z tego trzydniowego rejsu. Nim zeszli do łodzi, odbyli wraz z załogą uroczysty apel, jeszcze raz składając sobie wzajemne podziękowania. Potem sześć kilkunastoosobowych grup popłynęło do pomostu, na którym czekała Rada Miejska, wiwatująca na cześć przybyłych. Zaproszono ich do ratusza, by w dobrych, lądowych warunkach, wypoczęli i opowiedzieli o przebiegu morskiego wypadu.
Jakże ucieszyli się Sergelczycy na wieść o zwycięstwie nad piratami! Relacja oficera na temat aktualnych i przyszłych podbojów Tumpejczyków nie zdołała przesłonić tego szczęścia, jakie nie zdarzyło się przez ponad sto lat. Mało martwili się planowaną agresją nieprzyjaciół nieprzyjaciela wobec krajów Pierwotnych. Wszystko, co znajdowało się za wielkim lasem na północy Sergelu, było tak odległe w mniemaniu jego mieszkańców, jakby położone było gdzieś w rejonie samego Gradonu. Ze spokojem przyjęli wiadomość o śmierci Ader-Kara, którego znali zaledwie jeden dzień, a zignorowali zupełnie nieobecność Miketii. Gerun zapowiedział zebranym, że pójdzie za jej przykładem i wyruszy, by powrócić do swego własnego państwa, gdyż ma tam wiele spraw do załatwienia. Obiecał jednocześnie, że tak, jak zapowiedział, pomoże potem w przygotowaniu zamorskiej wyprawy, jakiej z dawna oczekiwano.
Przekonali się, że król Lendirougu nie rzuca słów na wiatr – kwadrans później po wypowiedzeniu swych zamierzeń opuścił wraz z towarzyszami salę, żegnając uprzednio obecnych. Podróżni zatrzymani zostali w drodze do stajni przez jednego z członków Rady, oznajmiającego królowi, że jednomyślną decyzją wszystkich, cały Sergelion poddaje się jego Królewskiej Mości pod panowanie w ramach Lendirougu. Na te wieści dziwnie wzruszony Gerun Pierwszy uściskał swego pierwszego z nowych poddanych. Sam nie wiedział, co wywołało u niego taką radość. „Dziwne mam uczucia co do tej krainy” — myślał. — „Tak, jakbym od dawna tęsknił do utraconej ziemi, o której tyle razy wspominał Delion…”
Wzrok spoczął na prastarych zabudowaniach portu. Monarcha lendejski, wpatrując się w pierwsze budowle osadników rougińskich, wyrzekł formalną sentencję:
— Oto ja, Gerun Pierwszy Wspaniałomyślny, król Lendirougu, obejmuję Sergelion w swe panowanie, by roztoczyć nad nim opiekę.
W tym momencie łzy udzieliły się także radnemu, a obaj, monarcha i poddany, odczuli doniosłość chwili. Klenden zaś pogrążył się w jeszcze większym rozmarzeniu, obserwując, jak ciemny ptak podrywa się do lotu, by na zawsze opuścić naznaczoną panowaniem królewskim nadmorską krainę, wrota do Ojczyzny Zamorskiej…
Władczyni dnia wyniosła się na najwyższy punkt swej wędrówki po nieboskłonie. Jej zwierzchność nad światem wypędziła zeń wszelki biały opar, uzurpujący sobie tego ranka prawo do przysłaniania jej blasku. Czterech jeźdźców popędzało swe konie, by jeszcze przed nocą zdążyć do miasta, znajdującego się w połowie drogi do Lenderu. Kilkadziesiąt mil bitego traktu położonego dawno temu na płaskim terenie dzieliło ich od Duklenu, stolicy i jedynej wielkiej osady Duklidonu, prowincji sąsiadującej z Lendionem. Kiedyś obszar tej krainy przewyższał swym rozmiarem ziemie leżące po wschodniej stronie Rzeki Leśnej. Teraz znacząco zmalał. Przyczyniło się do tego oderwanie Sergelu od Lendirougu oraz okrutne wojny z Czerwonymi, nomadami zza Rzeki Pustynnej. Całe południe utracone zostało na rzecz koczowniczych Dzikich, żyjących z łupiestwa ucywilizowanego Duklidonu. Pozbawiony bujnej roślinności rejon, z którego pochodzili, przestał im odpowiadać, gdy posmakowali dóbr systematycznie zabieranych rougińskiemu sąsiadowi z północy. Był to także swoisty rewanż za to, co działo się wcześniej. Dukleńczycy bowiem w czasie kulminacji swej militarnej potęgi zdołali opanować ziemie za rzeką, podążając kilkadziesiąt mil w głąb półpustyni. Założyli wtedy miasto nad rzeką, Belten, stąd nazwa podbitej przez Czerwonych części Duklidonu – Beltionu. Na Rzece Pustynnej także wybudowano wielki most. Wszyscy zgadzali się co do tego, że Czerwoni nie powinien rościć pretensji do obszarów na północ od rzeki; według starych zapisków jeszcze z czasów kolonizacji, cały Duklidon zamieszkiwali Pierwotni, przyjaźnie nastawieni dla swych gości zza morza. Odstąpili im swe żyzne pola, mieszając się z Rougińczykami, w zamian za co hojni przybysze wybudowali im dwa miasta na południowym zachodzie, w krainie zwanej Weklat. Oddzielona była ona od północy naturalną barierą nie do przebycia, mianowicie długim na dziesiątki mil przepastnym uskokiem, biorącym swój początek od Gór Wysokich, a kończącym się w pobliżu Rzeki Pustynnej. Tamże przenieśli się pozostali Pierwotni. Po wojnie z Czerwonymi zerwał się jakikolwiek z nimi kontakt.
Tak mniej więcej przedstawił Gerun swym kompanom historię utraconych ziem Lendirougu, po części zwróconych tego dnia w królewskie władanie.
Przez ten czas przemierzyli dwadzieścia mil, a jedyne, co zmieniło się w monotonii wyludnionych ugorów, to horyzont. Poczęły rysować się na nim łańcuchy górskie. Wielkie szczyty wskazywały na miejsce położenia zamku Lender, opuszczonego kilka tygodni temu. Ów drogowskaz miał służyć im przez cały czas podróży. Kamienny trakt porastała po trochu trawa, jednak szlak handlowy nie zanikł zupełnie, gdyż widniały tu ślady wozów, mimo iż dotąd minęli tylko jeden.
Fakt spożycia śniadania o świcie zaciążył wyraźnie na żołądkach podróżnych, postanowili bowiem zatrzymać się na obiad. Przywykli w swych wojażach do trzykrotnego napełniania brzuchów i nic nie miało już zmienić żelaznej zasady postojów.
— Piękny dziś dzień — wyrzekł w trakcie posiłku Klenden, przerywając ciszę składającą się na owo piękno.
— Cóż za uwaga! — zdziwił się Runel. — Jest jak zawsze, a nawet nieco smutniej, brak tu przecież pewnej osoby.
— Może i tak. Jednak smutniejsza jest dla mnie śmierć Mekena, a Miketia przecież żyje… A dziś napełnia mnie wielka radość.
— Zmieniłeś się ostatnimi czasy, Tumpejczyku.
— Nie tylko ja. Lecz szkoda, że nie każdy z nas.
— Ja wiem, o kim myślisz. A sam przecież głosiłeś te nauki, do których teraz się nie przyznajesz… — lekka drwina zabrzmiała w wypowiedzi Runela.
Oburzył się współrozmówca, ale, spojrzawszy wzwyż, rzekł ze spokojem:
— Twe słowa nie niweczą piękna dzisiejszego dnia. Niedługo wyruszy wyprawa za morze… Niech król się cieszy. Gerunie, dziękuję ci za to, że spotkałeś mnie w Istinionie i zabrałeś ze sobą. Ta wyprawa odmieniła moje życie.
— Klendenie! — poruszył się król. — To ty pierwszy zerwałeś ze złem, a ja wziąłem z ciebie przykład… Niedługo koniec mej włóczęgi. Przybędę do Lenderu, a wtedy możecie czynić, co chcecie, choć już teraz przecież nikogo przy sobie nie zatrzymuję. Unicestwię mój Miecz, poradzę sobie z Kolczykami i wyruszę ponownie do Urugela, ale spróbuję uczynić to inaczej, niźli wtedy. A jakie są wasze cele? Powiedzcie, co będziecie czynić, gdy opuścicie moje towarzystwo albo ja wasze?
— Jakże mógłbym! — krzyknęli równocześnie Lucen i Runel, a ten drugi ciągnął: — Będę przy tobie do końca; tak wróżyła mi ukochana.
— Ja już raz posłuchałem wróżb — wyznał Gerun. — Odpowiedz lepiej na moje pytanie.
— Wrócę do Miketii. Razem ruszymy na wroga. Będziemy zdolni go pokonać i zostać królami na jego ziemiach.
— Każdy z was coś otrzyma, gdy upadnie nieprzyjaciel — obiecał władca Lendirougu. — A ty Lucenie, co zamierzasz uczynić?
— Nie chciałbym ciebie opuszczać, kochany nasz władco. Ale jeśli coś nas rozdzieli, to wiedz, że postaram się nadal działać dla twojej sprawy. Sam nie podołam Urugelowi, ale pragnę zrobić coś dobrego dla naszego kraju. Wymyśl mi lepiej jakieś zadanie.
— Wiem, co tobie zlecić. Przydadzą się naszym żołnierzom leki. Na Górze Klasztornej przyrządzą z ziół z Wyspy Chmurnej preparaty dla lendejskiej elity. Może zdążą tego dokonać, zanim moja armia wyruszy bronić lendejskich i zundejskich ziem. A ty, Klendenie?
Ale ten nie odpowiedział. Siedział już na koniu, wpatrzony w dal, jak wtedy na statku. Lecz na horyzoncie nie widniało nic, co mogłoby przyciągnąć wzrok. Jedynie słońce powoli wstępowało nad drogę, by do końca dnia razić podróżnych swym blaskiem. Przez następne trzy godziny nic już nie mówili, pragnąc resztę jazdy w dokuczliwych promieniach przebyć w milczeniu. Czas zleciał każdemu na przemyśleniach a niezwykły nastrój końca popołudnia na nizinnym trakcie prowadzącym do domu, rozświetlonym gorącymi promieniami królowej dnia sprzyjał wzniosłym i dalekosiężnym myślom nawiedzających celebrujących to misterium pogromców równin…
Taki portret czterech przyjaciół utrwalony został w pamięci obecnych. Zmierzali do przedsionka Lendionu, który miał być przedostatnim celem w tej nieustającej podróży. Nikomu nie przeszkadzała monotonia pokonywania odległości, urozmaicona jedynie przez ruch cieni, które powoli zmieniały swój kierunek. Nawet ta w końcu ustąpiła, gdy pojawiły się zarysy dużego miasta, rzucającego rozciągnięty cień na pola uprawne wokół niego, upstrzone wioskami. Może nie zauważyli przybliżenia się do gór, jakie wyrastały od południa ku zachodowi. Uwagę skupili wyłącznie na witającej ich imponującymi rozmiarami stolicy Duklidonu – Duklenie. Wysoka wieża katedry, pamiętająca jeszcze czasy początku ekspansji ku Lendionowi, nie mówiąc już o Zundionie i dalszej północy, przypominała swym z dala dostrzegalnym dostojeństwem, które czasy historii Rouginu zasługiwały na największą chwałę i jaki był nadrzędny cel przybycia na te ziemie przybyszów zza morza.
Rozwinęły się zesztywniałe języki współtowarzyszy i aż do bramy wschodniej rozprawiali o krainie, w której się znaleźli, za nic jednak nie potrafiąc wciągnąć do gawędy Klendena, którego wzrok, zdawało się, już na zawsze utkwił w szczytowej części najwyższej budowli, jaką wzniesiono po tej stronie morza. Nawet oślepiająca czerwień słońca zniżającego się do horyzontu nie powodowała odwrócenia wzroku patrzącego, przez co jego twarz cała skąpana była w jasności. Ukazało się w ten sposób nowe oblicze Tumpejczyka, już nie tego, jakim przedtem zwykł być.
Na huk gongu przybywającymi z Sendelu jeźdźcami wstrząsnął dreszcz. Podniósł się też okrzyk znajdujących się pod bramą ludzi. Oniemieli podróżni zatrzymali się i czekali, co ich spotka. Dwóch Dukleńczyków skłoniło się do ziemi przed gośćmi. Jednocześnie wystąpił przed nich żołnierz w lśniącej, pełnej zbroi i, zdjąwszy hełm, odezwał się:
— Witaj, królu.
Był to Limon, stryj Lucena.
— Ujrzano was z wieży katedralnej — wyjaśnił. — Zawołano mnie i rozpoznałem was obu — wskazał na Geruna i swego bratanka. Lecz słowa te wcale nie spędziły bezkresnego zdziwienia z twarzy Lendejczyków. W takim stanie zabrano przybyłych do kwatery dla dostojników; tylko Lucen zdobył się na rozmowę z Limonem; król zaś trwał, nieprzytomnie, w zaskoczeniu. Nie on sam padł ofiarą dziwnego spotkania – również Dukleńczycy wyraźnie byli zszokowani zawitaniem tak znakomitego gościa w progi ich wspaniałego miasta.
Szerokie ulice przecinały się pomiędzy zadbanymi domami, sklepami i gospodami, na środkach placów tkwiły ozdobne monumenty przedstawiające postacie religijne, tu i ówdzie wznosiły się wieżyczki, z których oświetlano pochodniami okolicę, a całość okalał solidny mur z trzema bramami – wschodnią, do Sergelu, zachodnią – do Ertelu i południową – do Beltenu. A ponad głowami, celując ku wysokiemu niebu, olbrzymiała potężna katedra, chluba krainy. Nawet komin pobliskiej kuźni nie szpecił wspaniałego widoku bogato zdobionego kolosa.
Klenden i Runel trzymali się na uboczu, choć i tak nikt nie śmiał pierwszy nawiązać kontaktu z mieszkańcami północy. Temu drugiemu był na rękę taki stan rzeczy, a ten pierwszy zadowolił się bierną obserwacją dukleńskiego przybytku Bożego. W którejś chwili odezwał się Klenden do towarzysza:
— Chyba odnalazłem, czego szukałem… Dokąd się dziś udamy?
— Do gospody dla szlachty.
— A później? Może tam? — wskazał na katedrę. — Jutro wypada pierwszy dzień tygodnia. Imponująca, prawda?
Runel uśmiechnął się pod nosem. „Sam wybuduję lepszą” — pomyślał. — „W moim nowym królestwie. Świątynię Lepszej Wiary, Katedrę Potęgi…”
— To tutaj! — krzyknął Limon.
Zsiedli z koni i wstąpili do przytulnej gospody, dającej przykład czystością i wygodą. Usadowiono gości przy jednym stoliku z Limonem i co ważniejszymi Dukleńczykami; reszta zajęła pozostałe miejsca. Krewny Lucena opowiedział, jak doszło do tego spotkania. Otóż w Lendionie przeprowadzono właśnie mobilizację, a on, jako ważny dowódca, posłany został do Duklidonu, by sformować oddział ochotników spośród mieszkańców sąsiedniej prowincji. Niewielu się zgłosiło, gdyż mieszkańcy krainy nie chcieli uszczuplać garnizonu chroniącego ich przed Czerwonymi, którzy ostatnio zapuścili się po łupy, docierając aż do okolicznych wiosek. Według osobistego polecenia samego Deliona, wypytać miał Limon o nieobecnego króla Lendionu. Chodziły wśród mieszkańców Duklenu słuchy, że przebywa on w Sergelu, gdzie oglądał nowy statek. Od tamtej chwili poczęto wypatrywać podróżnych przybywających ze wschodu. Tego dnia, gdy Gerun zbliżał się do miasta, zaalarmowano Limona, a ten rozpoznał nadjeżdżających i oto wszyscy się tutaj zebrali. Przeprosił króla za zdemaskowanie jego godności przed Dukleńczykami. Ten oznajmił, że od czasu spotkania z Limonem w Ertelu, gdy jeszcze ukrywał się przed ludźmi, zdążył zmienić swoje postępowanie. Podziękował Limonowi za troskę o dobro kraju.
Wreszcie zaspokoił ciekawość wszystkich – opowiedział, jak się tu znalazł i co przydarzyło mu się od czasu wyjazdu z Lenderu. Zataił część wydarzeń, nie chcąc szokować obecnych, ale i tak opowieść tak bardzo im się spodobała, że miejski skryba poprosił o pozwolenie na zanotowanie wypowiedzi króla. Limon również zdradzał wyraźnie zainteresowanie przygodami przyjaciół. Uważnie wychwytywał wszelkie wzmianki o Lekselu i skwitował uśmiechem decyzję o jego pozostaniu na Górze Klasztornej. Smutek wzbudziły relacje o utracie Halena i Mekena, a nawet Dobruna, choć tego osobiście nie znał. Lecz gdy tylko padła z ust monarchy wzmianka o zniszczeniu piratów, ryk radości wypełnił gospodę. Wystarczyło, że wspomniał jeszcze o poddaniu się Sergelionu pod panowanie lendejskiego monarchy w ramach Lendirougu, a chór Dukleńczyków zawołał jednomyślnie, że i oni gotowi są uczynić to samo, a wtedy wespół ze swym nowym władcą rozgromią nieprzyjaciół z południa. Może rozochocony wspaniałym winem, a może jak zawsze wspaniałomyślny zgodził się Gerun na przewodzenie zbrojnej wyprawie do Beltenu. Ponownie całą salę wypełniły głośne okrzyki i zaraz potem zjawił się przed obliczem królewskim pisarz ze świeżo sporządzonym dokumentem, w myśl którego Duklidon miał wrócić pod panowanie lendejskiego króla – cały Lendiroug miał ulec zjednoczeniu! Natychmiast podpisał się pod tym aktualny zarządca prowincji, a zaraz potem sam król…
Wniesiono nowe beczki z trunkiem i przypieczętowano dokument wspólną biesiadą, z której goście szybko wymknęli się, by wypocząć przed następnym dniem. A wiele miało się wydarzyć.
Nigdzie nie znaleźli Klendena. Pomyśleli: „trudno”, i poszli bez niego do kuźni. Gerun, Lucen, Runel i Limon, eskortowani przez Dukleńczyków. Po nocnej rozmowie z Lucenem Limon wiedział już, co zamierzają tam uczynić. Nie potrafił pojąć wszystkich dziwów, jakie usłyszał od krewnego, a które pominął w swej relacji Gerun, ale rozumiał, dlaczego Miecz Pychy stopiony będzie w ciekłym żelazie.
Klenden samotnie zmierzał w stronę katedry. Nie chciał uczestniczyć w sprawach przyjaciół; wolał zaspokoić pragnienie odwiedzenia świątyni. Jak postanowił był niedawno odmienić swoje życie, tak obrał to miejsce, by rozwiać ostatnie wątpliwości, jakie nurtowały go przez ostatnie dni, a nawet dłużej.
Wkroczyli do wielkiej hali przepełnionej gorącem i duchotą. Z dala połyskiwał ogień – tam odlewano metal na potrzeby prowincji. Choć był dzień wolny od pracy, nie mogła ustać praca pieca, toteż spełniły się skrywane przed właścicielami kuźni oczekiwania Geruna.
Gdy tylko Tumpejczyk wstąpił do przeogromnego podłużnego pomieszczenia, poczuł ziąb i ogarnęły go ciemności. Przez kolorowe szkła na ścianach wpadało tu jednak światło, reflektując tęczą po rzeźbach i malowidłach. Powaga otoczenia rzuciła go na kolana i tak już pozostał, ujrzawszy w centralnym punkcie złotą skrzynię, a nad nią rzeźbę okrutnie zamordowanej Postaci.
Zbliżyli się do pieca mimo ostrzeżeń stróżującego. Kazali odejść Dukleńczykom. Ci, niechętni i pełni obaw, postąpili według zalecenia króla. Przez niewielki otwór buchał ogień, a przez inny widać było półpłynny błyszczący metal, jedno z bardziej niesamowitych zjawisk, jakie dotąd zaobserwowali podróżni. Na ten widok cofnął się Runel, ale powstrzymał się od odejścia. Na jego twarz wystąpił lęk, którego sam nie potrafił wytłumaczyć. Coraz dziwniejszym spojrzeniem patrzył w ogień, doznając narastającego strachu.
Padły z ust Klendena słowa obietnicy, echo powtórzyło je i zaniosło ku umęczonej Postaci, jakby występowała tu Jej Obecność. Tumpejczyk przypomniał sobie wydarzenia z warty przy moście na Rzece Granicznej i rozpoznał to samo naczynie, jakie ujrzał wtedy. Stało na stole przed skrzynią, pod sylwetką niemej Osoby. Przypomniał sobie, że dostrzegł był weń trunek a nie ujrzał butli. A tu flakoniki z wodą i winem stały w pobliżu. Ktoś musiał zapomnieć o sprzątnięciu naczyń. Klenden jął wpatrywać się w złoty Kielich, jakby to w nim była ta Obecność… Odniósł wrażenie, że tego właśnie szukał przy moście. Teraz, po zerwaniu z magią, nie lękał się…
Ostatni raz spojrzeli na lśniący od odbitych w krysztale płomieni Diamentowy Miecz. Wspomnieli Gerun i Lucen, że ostrze nie zawsze było czyste i nawet teraz takim się okazało. Po raz trzeci zdarzyło się to samo, co w Tumpelu i na statku. Tajemne Insygnium zdawało bronić się przed zagładą, ukazując przeróżne cudowne znaki – wystąpiły na nim czerwone plamy i spłynęły ku dołowi, by gasić ogień przelaną niegdyś krwią. Ale los Miecza został przesądzony…
Katedrę wypełnił odgłos spadającej Kropli. Uderzyła o dno Kielicha. Uniósł wzrok patrzący. Zabity Człowiek miał ranę na piersi, dokładnie ponad złotym naczyniem. Czy wypełniająca je wcześniej ciecz była dokładnie tym samym, co przelano z flakoników? Wraz z drugą kroplą wpadającą do naczynia uronił łzę świadek zdarzającego się Cudu.
Słona rosa wzruszenia i żalu za wcześniejsze grzechy spadła na kamienną posadzkę.
Miecz spadł w ogień.
Gerun zwolnił swoich towarzyszy, z którymi był w kuźni, ze „służby” u swego boku. Na ulicach Duklenu panował gwar związany z celebracją powrotu prowincji do zjednoczonego Lendirougu. W końcu nadszedł czas wspólnej zbiórki w murach dostojnej świątyni. Cały tłum wciskał się do środka i nie starczyło dla wszystkich miejsca w obrębie budowli. Tym razem Gerun, Lucen i Limon zorientowali się nagle, że znaleźli się tam we trzech – Runel znikł gdzieś po drodze. Również pośród wielu ludzi zapełniających wnętrze nie potrafili dojrzeć Klendena, wciąż klęczącego w pobliżu wejścia, wpatrzonego pełnym adoracji i ekstazy wzrokiem w oblicze umęczonej Postaci.
Podniosły nastrój nie dopisywał Gerunowi – nie potrafił rozstać się z Kolczykami – opory nabyte podczas rejsu po morzu zwyciężyły jego wolę. Liczył na to, że może podczas nabożeństwa w tym szczególnym miejscu uwolni się od przywiązania do przeklętych Klejnotów.
Ktoś podszedł do leżącego na posadzce Klendena i zapytał, czy nie pragnie skorzystać z Sakramentu Pokuty, by uzyskać odpuszczenie grzechów. Ten przypomniał sobie swoją wczesną młodość, kiedy to jeszcze wychowywany był przez matkę z Istenu w wierze. Długo trwała spowiedź z całego życia byłego adepta wiedzy tajemnej. Odczuwał nieustannie żal, wynikający z miłości do Świętej Osoby, która, jak sobie przypomniał, poniosła krwawą Ofiarę za jego własne nikczemności… Czuł, jak spadają z niego więzy niedawnej niewoli i wychodzą z duszy nieproszone Władze. Duchowny odmówił po cichu krótki egzorcyzm. W końcu Klenden doznał ogromnej ulgi, gdy usłyszał, że wszystkie przewinienia są mu odpuszczone. Uwielbił Boga w Trójcy Jedynego: Boga Ojca, Stwórcę wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych, Syna Bożego, który poprzez cierpienia, śmierć i powrót do życia pojednał grzeszników ze Sobą oraz Ducha Świętego, posłanego, by prowadził wszystkich do pełnej Prawdy, którą Klenden uznał i której zaufał.
Runel, pełen niechęci, unikał spoglądania w stronę górującej katedry, przechadzając się uliczkami sam na sam z własnymi myślami o przyszłości. Skręcił w ciemny zaułek, tchnięty dziwnym uczuciem, które go ogarnęło.
Lucen również przystąpił do spowiedzi, gdyż opuścił był aż dwie Msze Święte. Gdy skończył, właśnie wszedł kapłan i rozpoczęła się liturgia. Wszyscy za wyjątkiem jednej a może dwóch osób pół-obojętnie przysłuchiwali się czytanym Pismom. Przybysz z północy z wielką chęcią chwytał każde Słowo dochodzące do jego uszu. I mocą odnowionych otrzymanych niegdyś w młodości darów Ducha Świętego rozumiał tę naukę, którą Tumpejczycy z taką zawziętością prześladowali. W kulminacyjnym momencie oglądał, jak wino wypełniające ów Kielich przeistacza się w Krew Zbawiciela, przelaną także za grzechy samego Klendena. Dzięki otrzymanym nagle charyzmatom miał nadzwyczajną pewność, że tak jest, a łzy powtórnie popłynęły po surowych licach człowieka z północy, który bardzo cieszył się z tego, że i jemu dano szansę na chwalebne życie, a haniebna przeszłość przeminęła, by utorować drogę owocnej przyszłości…
Runel zbliżył się do postaci w ciemnym kapturze.
— Wiem, czego najbardziej pragniesz — powiedziała do niego. — Masz szansę. Będziesz Je miał. Przeczytaj to — podała mu pisany krwią zwój papieru.
Klenden zbliżył się do kapłana rozdającego Owoce męki Jezusa, Syna Bożego, Światłości ze Światłości. Przyjął Ciało Jego pod zasłoną Chleba. Pomyślał, jak wiele Ten wycierpiał dla niego. Wiarą postrzegał Jego Obecność. Zaprosił Pana do siebie, przyjmując Odkupienie swojej duszy. Padł na twarz, gdy cudownie ujrzał urywek mającej kiedyś nadejść Wspaniałości. Otrzymał więcej, niż się spodziewał. Posiadał teraz w Bogu większe zdolności, niż miał poprzez podstępne działanie Złego Ducha ku zatraceniu siebie oraz innych. Po odmianie wewnętrznej zostało Klendenowi dane czerpać z charyzmatów Ducha Świętego, ku nawróceniu siebie oraz wielu innych błądzących mieszkańców Wybrzeża…
Runel, targany niepewnością, rozejrzał na wszystkie strony. Przeciął nożem dłoń, umoczył palec we własnej krwi i podpisał nim Zwój. Wstąpił weń ten, który obiecał mu doczesną władzę na tym świecie. Kaldeńczyk padł na ziemię, jakby przerażony wizją piekielną…
Tłum wyszedł z katedry. Król rozmyślał o prośbie, którą wypowiedział w świątyni. Wtem dostrzegł Klendena i przestraszył się nieco wyrazu jego twarzy. Zamiast pytać, gdzie się podziewał, rzekł do niego:
— Nie zniszczyłem Kolczyków. Nie potrafię.
— Potrafisz — odrzekł Klenden, po czym dodał:
— Żegnam cię, Gerunie. Zostaję w Duklenie. Czyń nadal to, co niedawno postanowiłeś. Potrafisz się ich pozbyć. Pan Bóg wysłucha prośby twej…
Tumpejczyk odszedł, mimo protestów Geruna. Lecz zawołał jeszcze po raz ostatni:
— Przed tobą ciężka droga. Uratuje cię twój przyjaciel, gdy upadek spotka cię…
Tego dnia ani długo później Gerun ani nikt z jego towarzyszy nie widzieli już Klendena.
Ale król Lendirougu potrafił zniszczyć Kolczyki!!
Na placu odnalazł się Runel, który natychmiast dołączył do przyjaciół. Gerun poinformował ich ze smutkiem, że Klenden opuścił ich szeregi i należy to zrozumieć. Nie musiał im tego tłumaczyć – przyjęli tę wiadomość, jak przyjmuje się lekarstwo.
Na wieść o mobilizacji Czerwonych, szykujących się do szturmu na Duklen, wypadki potoczyły się szybko. Zadecydowano uprzedzić ich atak poprzez uderzenie na Belten. Dukleńczycy wypytywali Geruna o strategię. Poprosili też jego towarzyszy o dowodzenie niektórymi z oddziałów. Bez wahania Limon stanął na czele ciężkozbrojnej elity; posiadał bowiem duże doświadczenie jako oficer. Runel zgodził się na przewodzenie niewielkiej grupie bocznej, Lucen zaś zawiadować miał kusznikami, jak sam chciał. Przyodziano króla w nowe szaty i otoczono gwardią najbardziej obeznanych z walką wojowników.
Ciemniało, kiedy wyjeżdżali bramą południową ku Beltenowi. Do oddziałów nie włączono piechoty, więc obrano szybsze tempo. Podniosłość tego wydarzenia tak udzielała się każdemu, że nie zauważyli upływu czasu. Pojawiło się przed nimi rougińskie miasto, zdobyte niegdyś przez Czerwonych. Kilkuset mężów z pochodniami zawitało o północy na przedpola Beltenu po kilkugodzinnej jeździe przez coraz bardziej pustynniejące stepy.
Zatrzymali się na chwilę. Pożywili się przed bitwą, odmówili pacierz i uzgodnili rozkazy. W oddali szumiała Rzeka Pustynna. Nagle pojaśniały światła w mieście. Wtedy Gerun Pierwszy, władca Duklidonu, uniósł włócznię, tradycyjną broń prowincji i okrzyk wielu gardeł zagłuszył odgłosy dochodzące z osady. Rozwinęli szyki i popędzili po zwycięstwo. Naprzeciw nich wyszła armia, licząca parokrotnie więcej ludzi. Była jednak gorzej uzbrojona a jej dowódcy zaskoczeni. Szykowała się krwawa bitwa i powoli zapał zastępowany był przez trzeźwe myślenie. Do czasu.
Będąc na odległość strzału, chór trzystu gardeł jął wołać starą lendejską pieśń: „Niech żyje nasz król i władca, niech żyje Lendiroug…”, a potem skandowano: „Gerun Pierwszy Wspaniałomyślny!”
W tej chwili wydarzyło się coś, czego wojownicy dukleńscy nigdy sobie nawet nie wyobrażali: Czerwoni rzucili się do ucieczki, wołając w swym języku: „Nadchodzi Lendion! Zguba nam! Zjednoczyli się!”
Wycofując się, puścili strzały ku stanowisku króla, ale żadna z nich nie trafiła w monarchę. Dukleńczycy na własne oczy widzieli tubylców opuszczających pośpiesznie nie swoje domy, zabierając złupiony wcześniej dobytek i uciekając w stronę rzeki, na kamienny most zbudowany przez pierwszych Rougińczyków.
Gerun wstrzymał atak. Nakazał wyczekać, aż miasto opustoszeje, a sam w tym czasie zwołał do siebie przyjaciół na rozmowę.
— Jeszcze dzisiaj wyruszam zniszczyć Kolczyki. Czy ktoś z was zna jakieś ustronne i odpowiednio wyposażone miejsce, gdzie można tego dokonać?
— Tak — odparł Limon. — Na południowym zachodzie mieści się stary fort rougiński, opuszczony zarówno przez nas jak i Czerwonych. Obecnie nikt nie ma odwagi się tam zapuszczać. Znam drogę; kiedyś wysłano mnie tam na zwiady. To były jeszcze stare czasy.
O nic więcej nie zapytał już Gerun, tylko udał się do dowódców. Oznajmił im, że opuszcza ich, by kontynuować podróż, i nie będzie im teraz potrzebny. Nie śmieli nawet próbować zatrzymać swego dobroczyńcy; obrzucili go największymi podziękowaniami i gratulacjami, jakie tylko przyszły im do głowy, po czym eskortowali króla do mostu przez pustoszejące miasto. Nie walczyli z uciekającymi ludźmi; oni też nie wdawali się w potyczkę, zwracając zagrabione mienie prawowitym właścicielom. Zaśpiewali jeszcze Dukleńczycy pożegnalną pieśń na cześć władcy, aż monarchę i jego poddanych rozdzieliła rzeka.
A tej nocy dokonane zostało zjednoczenie wszystkich ziem Lendirougu, wielki krok ku militarnemu zwycięstwu z Urugelem.
Nie zdążył nadejść brzask, a już dotarli do podnóży gór. Żadne zbite masy roślinności nie zakłóciły przejazdu przez skąpo obrośniętą trawą równinę. Kilka mil od rzeki wysokość łodyg sięgała zaledwie kostek, a pomiędzy kępami pojawiał się piach, dość często grzebiący w sobie śmiałków, którzy zdobyli się na badanie południa Wybrzeża. Ostatnie znane miejsce stanowiły więc zabudowania starego fortu, mieszczące się w ścianie wielkiego urwiska, biorącego swój początek w kraju Pierwotnych, Weklacie, a kończącego się gdzieś na dalekim południu.
Na pół zburzone mury, oświetlone dużym księżycem, przywitały surowością otworów okiennych czerniejących nieznanym wnętrzem czterech przybyszów mających interes w odwiedzeniu tego groźnego miejsca.
Wspięli się do wejścia zaryglowanego spróchniałą deską. Odsunęli przeszkodę i zagłębili się z pochodniami do wnętrza. Płomienie ukazały kilka pomieszczeń równej wielkości położonych szeregowo w jednej kondygnacji. Każde z nich posiadało duże okno. Pod ścianami rdzewiały stare miecze, tarcze, szczątki zbroi i metalowe oszczepy. Nie nadawały się już do użytku, przypominając obecnym o przemijalności dotykającej nawet twardy metal. Tym razem pocieszyło to Geruna, gdyż spodziewał się, że, podobnie jak Diamentowy Miecz, tak i Klejnoty zostaną zniszczone…
W dalszych pomieszczeniach znaleźli jeszcze spróchniałe szafy i kamienny piec kuchenny. Wzrok penetrował wszelkie możliwe rzeczy, mogące przysłużyć się w dokonaniu unicestwienia Kolczyków. W przedostatnim znajdowało się wyjście, ale nie na zewnątrz, lecz do wnętrza fortu, prosto w stok urwiska. Poświecili pochodniami i dowiedzieli się, że ów otwór prowadził do tunelu wydrążonego w litej skale. Dalej zalegały nieprzeniknione ciemności. Zlękli się tej bramy do środka góry i udali się obejrzeć ostatnie pomieszczenie.
Tam czekała na nich armata i beczka z prochem. Nawet lonty wydawały się być w zadziwiająco dobrym stanie. To właśnie okazało się odpowiedzią na poszukiwania Geruna!
— Poczekajmy do świtu — zdecydował.
Brzask wdarł się do komnaty z działem przez jedno z dwóch okien. Wyjrzeli przezeń na zewnątrz. Bezkresne morze rzadkiej trawy i piasku rozciągało się na wschód i południe, jawiąc się jako dzika i nieprzebyta kraina na ostatnim krańcu znanych terenów. W tym odległym miejscu, znajdującym się najdalej jak tylko się da od Gradonu i Urugela, oczekiwano na zniszczenie broni, mającej podobno służyć do walki z nim. Tak daleko od celu, jaki obrał Gerun, gdy przyśnił mu się Kolczyk… Jednak ten rozumiał, że to nie pokonywanie odległości przybliża do celu i nie sama potęga broni prowadzi do pokonania wroga… To prawość serca, którą wybrał, siła ramion tysięcy walecznych mężów i to, czego brakowało Urugelowi, a było potężniejsze od czarów, będąc jednocześnie ich przeciwieństwem. Modlitwa. Tu ją odmawiał, w tym miejscu, w tej właśnie fortecy wzniesionej na krańcu znanego mu świata. Rozstał się z przywiązaniem do Insygniów; już potrafił się ich pozbyć.
— Przyjaciele moi — przemówił do obecnych. — Dziś ostatecznie pokonam nieprzyjaciela, Urugela.
Lekkie zdziwienie wystąpiło na twarzy słuchających. A on ciągnął:
— Niszczę jego największą broń, jego atrybut, jego tożsamość jako demonicznego, pełnego pychy tyrana. Kimże byłby on bez swych Kolczyków, bez swych czarów, bez swego okrucieństwa? Podobny byłby raczej do zwykłych władców, takich jak ja, choć dużo bardziej zawładniętych żądzą podbojów. A kimże zostałby ten, który zawezwałby tajne, nieczyste moce i przyjął herezję magii jako nową wiarę, nawet, jeśli służyłoby to walce z największym nawet nikczemnikiem?
— Urugelem — dokończył Lucen.
Nastało godzinne milczenie. Przez ten czas przyjaciele patrzyli na siebie, jakby już więcej nie mieli się widzieć. Największe napięcie zdradzały twarze Geruna i Runela. Zachowano cierpliwość, aż na ścianie zarysowały się cienie wartowników krańców świata, które powstały za sprawą wschodzącego słońca.
— Pragnę zostać sam — poprosił Gerun.
— Pójdziemy stąd — rzekł Limon i wyszedł wraz z innymi, opuszczając przyjaciela.
Ustawili się pod oknem na zewnątrz przedostatniego pomieszczenia, nie chcąc szpiegować poczynań króla. On zaś zajął się przygotowaniem armaty. Okazało się, że prochu starczyłoby zaledwie na parę wystrzałów. Wyjął Kolczyki ze schowka.
Do komnaty wszedł Runel.
Gerun spojrzał na niego pytająco.
— Pomogę ci zniszczyć Kolczyki — rzekł nieswoim głosem przybyły.
— Sam potrafię tego dokonać — odparł Gerun.
— Obiecałem ci wsparcie. Zaufaj mi. Czy pamiętasz, że to ja zniszczyłem Różdżkę na twoich oczach? Poza tym ta stara armata jest niebezpieczna. Ty się ukryj, najwyżej ja zginę, gdy coś pójdzie nie tak z wystrzałem.
— Czy mogę ci zaufać? — wyrzekł Gerun raczej do siebie.
— Klnę się na wszystko, że pokonasz Urugela! — zawołał Runel, ale to nie był jego głos. Zabrał Gerunowi Klejnoty, a ten nie protestował. Wsypał do armaty cały proch, jaki znalazł, a z rozciętej dłoni popłynęła mu krew, gdy wziął doń Kolczyki. Spojrzał w dół. Gerun przyłożył rękę do czoła, chcąc poczynić znak Krzyża, ale Runel przerwał mu, mówiąc: „Wyjdź i lepiej ukryj się.” Ten zdążył zobaczyć, jak śmiałek wkłada rękę do lufy i dopiero wtedy, odetchnąwszy, opuścił pomieszczenie.
Usłyszał syk zapalonego lontu i lekki hałas jakichś czynności, a także wypowiedziane niezrozumiałe słowo. Porwany niepokojem, schronił się w ciemnym tunelu we wnętrzu góry. Przyjaciele zza okna patrzyli na niego.
Wtem rozległ się wszechpotężny huk wybuchającej i rozrywanej eksplozją zardzewiałej armaty.
Fort runął w gruzach, grzebiąc w tunelu Geruna, patrzącego na swych przyjaciół, niknących za zawalającym się sufitem.
Ostatni raz Gerun i Lucen widzieli się jako żywi.
Runel nie zginął, gdyż właśnie posiadł znamiona doczesnej władzy na tym świecie.
|