Smocza Władza
Rycerz Rouginu - Część II - Wyzwolenie - Schody Gór
Próba

      Schody Gór

      Zbliżało się południe, gdy cień opuścił miejsce, gdzie obozowali podróżni. Tym razem niebo pokrywały chmury i w związku z tym nie doskwierał upał znany z poprzednich dni. Pogoda zdawała się doskonale pasować do charakteru ekspedycji, wprowadzając monotonny nastrój szarego dnia. A tego było trzeba świadkom tych wszystkich wydarzeń, które miały niedawno miejsce. Przywitali z radością nowy dzień, który oferował im kontakt z najprawdziwszą i najbardziej naturalną rzeczywistością.
      Pożywiwszy się i zwinąwszy obóz, ruszyli wzdłuż łańcucha Gór Przybrzeżnych. Jako że i tak nie wiedzieli, dokąd powinni się udać, postanowili po prostu podążyć na południe, do krain, których jeszcze nie odwiedzili i stawić czoła temu, co ich tam czekało.
      Przede wszystkim należało dotrzeć do miejsca zamieszkałego. Wkraczali do krainy, zwanej Enoriatem. Tam znajdowało się miasto Ener, zamieszkane przez Pierwotnych. Jego dokładnego położenia nie znali, postanowili więc wypatrywać znaków, mogących świadczyć o występowaniu osady ludzkiej. W tym celu od czasu do czasu wstępowali na wierzchołki wzgórz, które ich otaczały, by ujrzeć większe połacie lądu. To dawało większe szanse niż tylko przemierzanie równiny.
      Pomysł okazał się trafny. Po przebyciu dziesięciu mil na południowym zachodzie pojawił się dym, zaś wprawne oko Lucena zaobserwowało ciemną plamkę zabudowań.
      Skręcili w tamtą stronę na wysokości przełęczy w Górach Przybrzeżnych. Natrafili na ścieżkę prowadzącą do Eneru; widocznie ktoś od czasu do czasu zapuszczał się w te rejony. Zostawili w tyle miejsce przypominające im czas wkroczenia do Wąwozu Grozy.
      Popołudnie dobiegło końca. Hipoteza, dotycząca ścieżki, sprawdziła się. Ale nie byli na niej sami. Przezorny Gerun oglądał się za siebie i za którymś razem dostrzegł grupę jeźdźców, forsujących coraz bardziej odległe wzniesienia. Niewątpliwie wędrowcy również zostali przez tamtych zauważeni. Nie ukryliby się przed nimi na tym bezleśnym terenie, więc zadecydowali kontynuować podróż do Eneru.
      Po kilkunastu minutach spostrzegli, że odległość między nimi a nieznajomymi mocno zmalała. Przybysze z gór bardzo szybko galopowali prosto na zmierzających ku stolicy Enoriatu podróżnym. Ci postanowili zatrzymać się i wyczekiwać dalszych wypadków.
      Wypadki faktycznie nadeszły. Oto na południowym zachodzie pojawili się inni ludzie, którzy wyłonili się nagle zza jednego z pagórków. Nie zauważono ich wcześniej, gdyż przypuszczalnie tkwili tam cały czas w ukryciu. Dostawszy się w dwa ognie, Rougińczycy przygotowali broń na ewentualną obronę: Gerun – Miecz Dumy, Lucen – kuszę, Meken – również miecz, Klenden pożyczył lancę od Mekena, zaś Runel trzymał Różdżkę.
      Dwa oddziały nieznajomych przybyły niemal równocześnie w pobliże czekających. Ci z zachodu okazali się Pierwotnymi. Zajęli wierzchołek sąsiedniego wzgórza, obserwując spotkanie dwóch pozostałych grup ludzi. Natomiast przybysze z przeciwnego kierunku ani nie myśleli zatrzymać się, tylko gnali z obnażonymi mieczami, by przywitać w ten sposób wszystkich napotkanych na swej drodze. Dziewięciu tęgich mężów o rysach Rougińczyków, odzianych w zbroje, natarło na zaskoczonych współbraci. Trzech wyhamowało gwałtownie, zsiadło z koni i dobyło kusz. Pozostali wjechali między podróżnych i nawiązała się walka.
      Pierwszy padł kusznik ugodzony przez Lucena z tej samej broni. Rozpędu natarcia nie przeżył również jeden najeźdźca, nabiwszy swe ciało na ostrze lancy Klendena. Pozostałe ciosy spoczęły bądź na zbrojach, bądź na tarczach albo uderzyły w powietrze. Impet wyszedł nieprzyjacielowi na złe. Zabrał Klenden miecz poległemu, gdyż trudno mu było wydobyć drzewiec z martwego ciała. Trzech walczyło przeciwko pięciu na miecze, jeden przeciwko dwóm na kusze a jeszcze jeden zdawał się pozornie nie uczestniczyć w potyczce. Diamentowe ostrze przecinało zbroje i zadawało rany i śmierć adresatom swych ciosów. Już dwaj kolejni walczący pożegnali się z życiem, gdy nagle rozległy się okrzyki wśród obserwujących tę potyczkę Pierwotnych. To jeden z nich padł, ugodzony strzałą.
      Dwóch najeźdźców pognało z powrotem w stronę kuszników. Jedynie Klenden zwarł się z pozostałym trzecim w śmiertelnej walce – nawzajem parowali swe ciosy, a każdy z nich był zabójczy; nawet ich konie natarły na siebie.
      Wróg zajął pozycję na wierzchołku jednego z pagórków, z którego mógł dogodnie atakować na odległość. Lucenowi udało się jedynie ugodzić konnego, który właśnie schodził z siodła, by położyć się na ziemi w celu uniknięcia strzałów z kuszy. Nieprzyjacielscy kusznicy odpowiedzieli, chybiając tuż koło pozycji Lucena. Gerun i Meken zajechali przed niego i zeszli z koni, odgradzając się zwierzętami przed ostrzałem wroga. Tymczasem Runel zaatakował kusznika na swój sposób. Zaczęło się więc dziać tak jak poprzedniego wieczoru – jeden z nieprzyjaciół obsługujących kuszę wstał i jął wykonywać nieskoordynowane ruchy, po czym padł z powrotem na ziemię i stoczył się stokiem wzgórza, drżąc w konwulsjach. Pierwotni znów podnieśli okrzyki; lecz tym razem żaden z nich nie został uśmiercony. Runel ruszył w stronę swej ofiary; ta, umierając, zaczęła wrzeszczeć, palona wewnętrznym ogniem lęku przed diabelską mocą, a Pierwotni jeszcze głośniej zawołali i, opuściwszy swe stanowisko, pojechali ku walczącym. Równocześnie Klenden wraz ze swym przeciwnikiem, który zdążył otrzymać cios w ramię, zbliżyli się do Runela. W chwili gdy koń, za którym bronili się Gerun i Meken, został śmiertelnie ugodzony, walczący z Klendenem niespodzianie cofnął się i zamierzył się na Runela. Ostrze zagłębiło się w jego nodze. W tym samym momencie Rycerz wyprzedził Klendena w ukaraniu nieprzyjaciela za ten cios – przeciwnik Runela padł z woli posiadacza tego, co dawało poczucie doczesnej władzy na tym świecie. Podobnie jak ugodzony w nogę posiadacz Różdżki. Ale ten żył.
      Lucen odpłacił wrogowi zabiciem ich konia, którego nie ukryli za wierzchołkiem wzniesienia. Teraz Klenden wziął naukę z tego, co ujrzał poprzedniego dnia: sam popędził, by zdobyć wzgórze, tracąc możliwość walki ze swym dotychczasowym przeciwnikiem. Tym razem nie wyprzedził go w jego zamiarach Rycerz. Omijając szczęśliwie strzał z kuszy, Tumpejczyk dotarł na szczyt. Ale kusznik gotów już był wystrzelić ostatni raz i teraz na pewno musiał już trafić. Ułamek sekundy zadecydował o wszystkim – poprzez nagłą błyskotliwą decyzję Klendena. Ciśnięty z pełnym rozpędem miecz zablokował mechanizm kuszy, nim strzała zdążyła wylecieć. Pozbawiony broni, rzucił się z galopującego konia na nieprzyjaciela, by ją odzyskać. Głowa leżącego na brzuchu kusznika doznała ciężkich obrażeń od butów skaczącego. Ostatni pozostały przy życiu wróg zapragnął wykorzystać przewagę nad chwilowo nieuzbrojonym Tumpejczykiem. Lecz Meken w samą porę pojawił się na wzgórzu i ciosem miecza dopełnił krwawej rzezi dokonanej na dziewięciu przeciwnikach.
      Nie tylko przyjaciele podjechali do rannego Runela. Uczynili to również Pierwotni. Pozwolono im zająć się nim. Lecz zaraz po udzieleniu pierwszej pomocy poczęli wiązać Kaldeńczyka, co wywołało sprzeciw jego kompanów. Nowi opiekunowie poszkodowanego zagrodzili tamtym dostęp do niego, ale nie użyli w tym celu broni. Spytani, czy potrafią mówić językiem rougińskim, nie odrzekli nic, tylko wskazali na swoje miasto, potem na rannego, następnie na Różdżkę, którą, owinąwszy w skórę, przywłaszczyli sobie, a na koniec na więzy, które krępowały spętanego. Zachęcającym ruchem ręki zaprosili zdezorientowanych i pełnych wątpliwości Rougińczyków do Eneru. Ci pokazali na martwych najeźdźców, oczekując jakichś wyjaśnień ze strony obserwatorów potyczki. Tamci znów wyciągnęli ręce w stronę miasta, po czym dwóch z nich zaimprowizowało walkę. Tak więc wyszło na to, że przybysze z gór usiłowali napaść na Ener, a ich pogromcy nieświadomie im w tym przeszkodzili.
      Po krótkiej naradzie przyjaciele Runela zadecydowali pozwolić Pierwotnym przejąć inicjatywę i wyczekiwali dalszych ich posunięć. W razie czego gotowi byli odbić rannego z ich rąk, pewni swej skuteczności w walce, jaką zaprezentowali przed mieszkańcami Eneru.
      Nastawał zmierzch, gdy wreszcie teren stał się bardziej płaski, pozostawiając za plecami jadących wszelkie odstępstwa od swej równinnej natury. Jedynie niskie zabudowania stolicy tej krainy wyrastały ponad taflę stepu, który mógłby uchodzić za morze, gdyby nie zieleń, ciemniejąca z upływem wieczoru. Lekko ponad dachami kamiennych domów, daleko na horyzoncie wznosiło się coś, co dawało początek odległemu pasmu górskiemu, jednocześnie wyznaczającemu granicę Enoriatu.
      Wokół miasta pojawiły się pola uprawne. Tu i ówdzie pracowali na nich Pierwotni, posługując się nieskomplikowanymi narzędziami. Lecz ilość ziemi, jaką dysponowali, zastępowała im technikę rolniczą.
      Eneru nie ogradzał żaden mur. Domy usytuowano przypadkowo, więc nie istniało tu coś takiego jak ulice. Jedynie trzypiętrowy budynek w centrum zwracał uwagę swą wysokością. Tam też Pierwotni prowadzili Rougińczyków, a inni, którzy przechodzili w pobliżu, kłaniali się wracającym z szacunkiem. Podróżni nie ujrzeli nigdzie innych enoriańskich wojowników. Może właśnie z powodu tak niskiej liczebności wojsk ci nie spieszyli się ze stawieniem czoła najeźdźcom z gór, wyczekując, aż rozprawi się z nimi ktoś inny.
      Przy wejściu do głównego budynku czekali na przybyłych stajenni. Rougińczycy bez wahania powierzyli im konie, gdyż zaobserwowany brak zbrojnych Pierwotnych utwierdził ich w przekonaniu, iż będą w stanie odzyskać swe zwierzęta bez problemu, choćby mieli stoczyć walkę.
      Pozwolono im wstąpić do wnętrza budynku za tymi, którzy wnieśli tam Runela. Tamże schody zaprowadziły ich na drugą kondygnację, mieszczącą duże pomieszczenie z dobrym widokiem na wszystkie strony świata. Gdy wchodzili, było ono puste, zasiedli więc na ławach znajdujących się przy ścianach, rannego zaś ułożono na stole stojącym pośrodku.
      Krew dawno przestała płynąć z nogi Runela. Od kilku godzin spał. Wolał sen niż znoszenie bólu. Podróżni stracili przy oblężeniu Kaldenu leki, jakie dano im na Górze Klasztornej i nie wiedzieli, w jaki sposób pomóc rannemu. Pierwotni mogli go chociaż uwolnić z więzów, które założyli mu z niejasnych powodów. Wojownicy Enoriatu i uczestnicy ekspedycji z Tumpirougu patrzyli sobie nawzajem w oczy; jedni wzrokiem wyrażającym pytanie i prośbę, drudzy z obawą, ale też z godnością.
      Niemą wymianę spojrzeń przerwało nadejście kilku ludzi, którzy przynieśli miejscowe leki. Zaraz też zajęli się też rannym.
      Upłynęło trochę czasu, nim do pomieszczenia wstąpił odziany w długie szaty Pierwotny i przemówił zrozumiałym językiem do obecnych.
      — Władam waszą mową, przybysze. Na imię mi Ader-Kar. Pozwólcie, że pomówię z moim wojownikiem, a potem zobaczymy, co dalej.
      W trakcie zdawania przez Pierwotnego relacji z przeszłych wydarzeń obudził się Kaldeńczyk i natychmiast po otwarciu oczu oznajmił, że ból minął. Spróbował wstać, ale nie pozwoliły mu więzy. Ujrzał nie skrępowanych przyjaciół i mocno zdziwiony tym, że ci spokojnie siedzą, zapytał:
      — Dlaczego tak?!
      To przerwało rozmowę Ader-Kara z wojownikami. Odstąpił od nich i zwrócił się do przebudzonego:
      — Powiem wam, dlaczego tak się stało. Ten oto człowiek popełnił wykroczenie wobec prawa, jakie Enoriat i Sendinat ustaliło wiele lat temu. Tacy jak on przyjeżdżali tu z północy i ich wizytom towarzyszyły przeróżne przykrości, które nas dotykały. Ich przedmioty posiadały tajemną moc, która była bardzo niebezpieczna. Kiedyś Lendejczycy zza wielkiego lasu przysyłali tu swoich kapłanów i, choć nie przyjęliśmy ich Boga, wzięliśmy do serca parę dobrych rad, jakich nam udzielili. Między innymi taką, że magia pochodzi od złych duchów. Dlatego nie chcemy tu żadnych przeklętych rzeczy. A ten człowiek posiadał jedną z nich i nasi wojownicy mu ją odebrali. Nasza pani oceni, co z tym dalej zrobimy.
      — Co uczynicie z Runelem? — spytał Klenden. — Chcielibyśmy, żebyście go rozwiązali. Mimo to dziękujemy za opiekę nad nim.
      — To też nasza pani zadecyduje. Odnośnie leczenia, to tradycja Enoriatu nakazuje nam opiekę nad rannymi, szczególnie, jeśli mają być później sądzeni. Doceniamy fakt, że uratowaliście nasz kraj przed kolejnym atakiem zbójców znad morza. Oni od dawna zagradzają nam dostęp na Wyspę Chmurną, skąd czerpiemy lekarstwa.
      — Powiedz mi, Ader-Karze, któż to taki nawiedzał was z północy? — zapytał Gerun.
      — Tumpejczycy. Sam ich król tu przyjechał, a potem, gdy zginął w Górach Masywnych i stracił pewien niezwykle cenny przedmiot, jego ludzie, gdy tylko tędy przejeżdżali, nękali nas pytaniami o to, co zginęło.
      — Czy wiecie, gdzie znajduje się ta zguba? — zadał Gerun pytanie, którego pożałował.
      — A więc po to tu przyjechaliście? Już myślałem, że nie jesteście z Tumpionu, bo przecież zgodziliście się na nasze postępowanie wobec tego… Runela. Doniosę o tym naszej pani. Szkoda, że okazaliście się nie lepsi od innych Tumpejczyków; ona was chyba stąd wypędzi, a mogliście usprawiedliwić swego towarzysza.
      — Co to za wasza pani? — ponownie zadał Gerun niewłaściwe pytanie.
      — Więcej szacunku, cudzoziemcze. Nasza pani to władczyni całego Enoriatu. Ona zachowuje mądrość naszych przodków i tych Rougińczyków, którzy przybywali do nas zza lasu. Nie jesteś królem, by tak się wyrażać o naszej pani.
      — Niech zatem sama tu przyjdzie.
      — Poczekajcie, oznajmię wszystko naszej pani i zaraz tu będzie.
      W pomieszczeniu zrobiło się już ciemno; wtedy zawitali tu nowi ludzie, niosący pochodnie. Zawiesili je na ścianach i zasiedli na pozostałych wolnych ławach. Wrócił Ader-Kar i poluzował więzy Runelowi, pozwalając mu o własnych siłach zejść ze stołu. Po tym, jak udzielono mu pomocy medycznej, mógł usiąść na jednym z krzeseł, które tu dostawiono. Na drugim zasiadł Ader-Kar. Trzecie pozostało wolne. Wojownicy stanęli przy każdym z nich.
      Nagle Rougińczycy spostrzegli, że z ciemności drzwi wyłoniła się młoda kobieta. Jasna jednolita suknia zabłysła światłem pochodni. Jednocześnie ogień rozjaśnił jej lica o szlachetnych rysach i sięgające ramion posrebrzane sztucznymi nitkami ciemne proste włosy. Od razu Meken, Lucen i Runel wiedzieli, iż tylko ona mogła być ową władczynią Pierwotnych. Ten ostatni nie potrafił wręcz oderwać wzroku od osoby, od której zależało jego życie.
      Pierwotni ukłonili się swej pani, okazując jej należny szacunek; podobnie postąpili goście, w tym nawet Klenden, który nigdy nie miał okazji uniżyć się przed królami i królowymi, gdyż po Deskatesie Czwartym rządziła w Tumpionie oligarchia. Jedynie król Lendionu śmiało patrzył w oblicze osoby równej mu godnością, przynajmniej tytularnie, co zwróciło uwagę Pierwotnych, a w szczególności ich zwierzchnika sił zbrojnych, Ader-Kara.
      Odezwała się po lendejsku pani Enoriatu:
      — Witam obecnych gości. Na imię mi Miketia. Jestem władczynią Enoriatu, a być może zostanę królową wszystkich Pierwotnych w tej części Wybrzeża. Słyszałam, kim jesteście, po co tu przybyliście i co uczynił wasz przyjaciel. Ader-Kar wyjaśnił wam nasz stosunek do magii. Co do tego przedmiotu, którym się posłużono, ustaliłam, że będziemy musieli wam go zabrać. W najbliższym czasie pojadę do sąsiedniego kraju, Sendinatu, i umieszczę ten rekwizyt w pewnym sekretnym miejscu, gdzie gromadzimy podobne przeklęte rzeczy.
      Zamilkła, chcąc jakoby zbadać reakcję tych, których własność uległa nagle konfiskacie. Ich miny zwracały wyraźną obojętność wobec utraty Różdżki – Lucen i Meken nieco się ucieszyli, Runel myślał raczej o tym, co wobec niego zawyrokują, Gerun gardził tą bronią, oczekując odnaleźć o wiele potężniejszą, Klenden zaś sam oddał ją przecież niedawno Runelowi.
      — Weź sobie naszą Różdżkę, Miketio — powiedział z wyższością Gerun. — Nie widzieliście siły mojego przedmiotu, którym władam.
      Ader-Kar z Miketią spojrzeli na tego, który wypowiedział te słowa.
      — Jak śmiesz?! — krzyknął Ader-Kar.
      — Spokojnie, najpierw osądzimy byłego posiadacza owej różdżki — odparła Miketia. — Widzę, że jest mocno ranny. Wiem, że został ugodzony w walce, a wy wraz z nim dzielnie odparliście atak naszych wrogów. Szkoda, że jesteście wobec nas tak szlachetni. Prawdopodobnie każę wam natychmiast opuścić nasz kraj i udać się z powrotem do Tumpirougu. Chyba że macie coś na swoją obronę. Waszego towarzysza odeślemy wam później.
      — Nie jesteśmy Tumpejczykami — rzekł Gerun. — Tylko ten oto Klenden nim jest.
      — Nie, poprzedni goście z północy też tak kłamali — zaprzeczyła Miketia.
      — Czy naszej szanownej pani mówi coś imię Gerun? A przydomek Cichy?
      — To obecny król Lendirougu.
      — Tak, Miketio, a czy Tumpejczyk znałby Lender, Ertel, Achen, Nidlen, Cintel, Mander, Doner, Nerfiela, Zundel, poległego niedawno Zargana, Górę Klasztorną, Kalden, który niedawno zniszczon został…
      — Dość. Twój język świadczy, że jesteś z Lendirougu… Mówisz, jakbyś był kimś ważnym — Miketia zamilkła, oczekując usłyszenia tego, co w końcu dotarło do jej uszu:
      — Tak, to ja, Gerun Pierwszy. Na pewno nie Cichy. Każ rozwiązać mojego człowieka. A to, co nam zabraliście, zawieźcie tam, dokąd chcecie. Ja pojadę tropem Tumpejczyków do Miejsca Wyzwania, więc i tak nie zagoszczę tu długo – dokładnie tak jak sobie tego podobno życzycie.
      Największe wrażenie wywarła ta wypowiedź na Ader-Karze.
      — Wierzę mu — zapewniła go Miketia, gdy ten gwałtownie zerwał się z krzesła, porwany zaskakującymi słowami. Nawet Rougińczycy dziwili się, dlaczego król ponownie zdemaskował swą godność przed obcymi. Tylko Runel adorował wzrokiem przyszłą królową nadmorskich Pierwotnych, która osobiście poczęła luzować pętające go więzy.
      — Dlaczego naśladujecie tych niegodziwców z Tumpirougu? — zapytała Miketia. — Posługujecie się ich czarami i jedziecie do miejsca, gdzie zginął nikczemnik Deskates Czwarty. Co innego nauczali nas niegdyś Lendejczycy.
      — Usiłuję zgładzić tyrana Urugela Pierwszego. Wyznaję zasadę wolnego korzystania z potęg tego świata: modlitwy, której nauczali was nasi misjonarze, zdaje się nieskutecznie, i magii, dającej mi władzę zniszczyć wroga, gdyż dzięki niej posiadam to samo, co on. Pragnę zdobyć jeszcze więcej i dlatego zmierzam tam, gdzie poległ Deskates. Powiedz mi, gdzie to jest.
      — Wasz kraj zmienił się. Sam jego król w twojej osobie najlepiej reprezentuje te zmiany. Nie jest to zgodne z tym, co mi o was opowiadano. Muszę jakoś przyjąć to, co mi rzekłeś, choć nie potrafię tego pojąć. Dobrze. Posłuchajcie. Udajcie się na południowy zachód, w Góry Masywne. Jeszcze przed Rzeką Spływu, jak ją nazywacie, pojawi się gdzieś szlak wiodący wierzchołkami w samo centrum płaskowyżu. Uważajcie na przepaście. Dotrzecie do mostu nad jedną z nich. Znajduje się tam budowla – Miejsce Wyzwania, jak mawiali Tumpejczycy.
      — Jutro wyruszymy — zawyrokował król. — Wy zaopiekujcie się Runelem. Wrócimy po niego, a w przyszłości pokonamy waszych wrogów znad morza. To obietnica.
      — Przepraszam, jeżeli uraziłam was tym, że zamierzałam osądzać waszego przyjaciela. Ale moim zdaniem, królu Lendirougu, nie powinieneś tam jechać. Ta wyprawa może się wam nie udać. Upadniesz…
      — Najwyżej któryś z nas wróci i powie wam, co czynić. Wierzę w to, że siły nieziemskie nam pomogą. Zwyciężę. Czy zastanę tu ciebie, kiedy wrócę? Mówiłaś, że chcesz odwiedzić Sendinat.
      — Tak. Planuję poślubić władcę Sendinatu, Erdeta. Sojusz naszych krajów umocni nas militarnie a my staniemy się królem i królową naszych zjednoczonych krain. Może dołączymy do Rouginu jako piąte królestwo…
      Nastała cisza. Ostatnie słowa odbijały się w niej echem wspomnienia. Pierwotni poczęli opuszczać pomieszczenie na rozkaz Ader-Kara. Gerun oznajmił, że on też musi już wyjść, gdyż pragnie wypocząć przed następnym dniem. Nalegania Miketii okazały się za słabe, by przekonać Rougińczyków do pozostania tu dłużej. Ader-Kar żałował decyzji wydanej swym podwładnym, a Runel spostrzegł, że jego spojrzenia dostąpiły odwzajemnienia…

      Czterech Rougińczyków i czterech Pierwotnych jechało w blasku porannego słońca ku coraz wyraźniej widocznym górom. Czekał ich cały dzień drogi przez step, zanim dotrzeć mieli do Rzeki Spływu. Objuczone konie z chęcią korzystały z faktu, iż nie można było rozwinąć dużej prędkości. Eskortujący Enoriatczycy wieźli ze sobą pokaźną tratwę, ledwo utrzymywaną przed upadkiem na ziemię. Nie było wśród nich ani Ader-Kara, ani żadnego z tych, których spotkali w drodze do Eneru; incydent z Runelem wpłynął na taką właśnie decyzję Miketii. Niestety, żaden z towarzyszących im Pierwotnych nie znał innej mowy niż własna, toteż porozumiewanie się z Enoriatczykami było problematyczne.
      Gerun, Lucen, Meken i Klenden szybko pogodzili się z nieobecnością Runela. Pierwsi trzej już parę razy doświadczyli rozstań z przyjaciółmi. Zdążyli przez ten czas związać się ze sobą; od samego początku uczestniczyli bowiem w wyprawie. Koleje losu nie doprowadziły jeszcze do ich rozdzielenia, a okazji ku temu zdarzyło się sporo.
      Obiad spożyli w miejscu, skąd Góry Przybrzeżne przestawały być widoczne. Ponadto na niebo wstąpiły chmury. Zrobiło się chłodniej niż poprzedniego dnia. Nie wprawiło to nikogo w dobry nastrój; woleli, by w górach zastała ich lepsza pogoda. Pocieszające było to, że obfite zapasy, poczynione na dalszy tydzień, wystarczyć mogły nawet na dwa.
      Gdzieś z oddali dobiegł grzmot pioruna. W tym mniej więcej momencie skończyli spożywać posiłek. Zapowiedź burzy zniechęciła wszystkich do dalszej jazdy. Lecz chęci nie miały tu nic do rzeczy – liczyło się podążanie do wybranego celu, bez względu na chwilowe przeciwności.
      Nie padało jeszcze, kiedy wstąpili na część stepu bardziej obfitującą w roślinność. Zaraz też pojawiła się przed nimi dolina Rzeki Spływu, prowadząca do bagiennych rozlewisk na południowym wschodzie. Po drugiej stronie, wyrastał znad jej brzegu pokaźny masyw górski, którego granice wyznaczało jej główne koryto oraz mniejszy dopływ z Lendirougu.
      Ostrożnie pokonali ostatnie mile w dół doliny i przybyli nad miejsce przeprawy. Słońce kolejny dzień z rzędu skryło się za wierzchołkami wzniesień. W ten oto sposób skracały się przedwcześnie długie wiosenne dni.
      Podczas dyskusji nad ewentualnym przebyciem szerokiej na ćwierć mili naturalnej przeszkody przestało błyskać i spadł deszcz, mający niewiele wspólnego z pozostawioną na wschodzie suchą burzą. Padało jednostajnie i z umiarem, co wręcz przesądzało o trwałej zmianie pogody. Tym razem tylko Gerun chciał wzbogacić kończący się bezbarwnie dzień o dodatkowe przeżycie związane z forsowaniem rzeki i gdyby nie jego królewska władza, nikt za nic w świecie nie ryzykowałby dodatkowego przemoknięcia.
      Enoriatczycy ucieszyli się, że nie muszą już dźwigać tratwy. Rzucili ją na wodę a jako pierwsi wstąpili nań Gerun i Meken oraz ich konie. Dołączył do nich Pierwotny, mający służyć za flisaka. Nurt nie był zbyt silny; koryto osiągało dużą głębokość przy niemałej szerokości, niewiele więc oddalili się od wysokości początku przeprawy, gdy przybili do drugiego brzegu. Zadowolony z udanego pomysłu Gerun wyszedł na ląd. Pozwolił nawet przywiązać tratwę liną do swego konia, który miał pociągnąć ją w górę rzeki. Pozostali również opuścili przeprawę. Cała trójka wróciła na wysokość czekających po drugiej stronie przyjaciół.
      Lżejszy prom szybko przepłynął rzekę. W momencie przybijania do brzegu zauważył flisak zbliżającego się od północy jeźdźca, którego pokazał go ręką pozostałym. Teraz wszyscy czekali, co nastąpi. Nieznajomy zatrzymał się przed wyczekującymi nań podróżnymi. Był nieuzbrojony. Ubrany w szary płaszcz, nie wyglądał na Pierwotnego, a tym bardziej na Dzikiego. Nie mogli poznać jego pochodzenia, gdyż twarz zasłoniętą miał chustą, podobnie włosy. Pod maskującym nakryciem głowy dało się dostrzec jedynie oczy.
      „Kim jesteś?”, spytano go, lecz nie odpowiedział ni słowem. Zsiadł z konia i począł rysować kamykiem znaki na piaszczystym brzegu. Ujrzeli tam rzekę, góry oraz ścieżkę do ich centrum. Wskazał na siebie, tratwę i drugą stronę wody, potem dał gestami do zrozumienia, że pojedzie z nimi dalej w głąb gór. W środku swej mapy narysował trupią czaszkę. Następnie znów pokazał na siebie i momentalnie starł ją. Zrozumieli, że będzie ich przewodnikiem. Nie mogli podjąć decyzji bez Geruna, więc zgodzili się przewieść nieznajomego na drugą stronę.
      Wsiedli we czwórkę na tratwę. Z trudem zmieściło się na niej siedem żywych istot. Deszcz wystarczająco zniechęcił obecnych do odbycia jeszcze dodatkowej rundy w tę i z powrotem. Drzewo prawie całkiem zanurzyło się pod wodę, lecz dało się manewrować. Będąc na środku rzeki, zlękli się, gdy prąd podtopił ich prom, tak iż Klenden stracił równowagę. Nie wypadł. Chwycił się nogi końskiej. Wtem coś grzmotnęło w wodę. Błysk oślepił Pierwotnego, który momentalnie stracił wiosło. Wystraszone konie o mało nie wskoczyły do wody, a sama tratwa poczęła się obracać. Wiosło popłynęło z prądem, oddalając się coraz bardziej. Nieznajomy przemówił głosem zbliżonym do falsetu w nieznanym nikomu języku. Spojrzeli na niego, ale on patrzył na zgubę. Wtem coś mocno szarpnęło i skierowali się w stronę zachodniego brzegu, dokąd płynęli. Powtarzało się to jeszcze parę razy, aż tuż przy brzegu zdesperowane konie opuściły niestabilne podłoże i pognały w płytkiej wodzie na grunt. Podobnie postąpili Lucen i Klenden. Przy kolejnym wstrząsie Pierwotny przypadł do nieznajomego i spróbował zerwać mu z twarzy chustę. Zaczęli się szarpać; ten zdawał się szukać czegoś w jego kieszeniach, ale nagle padł w jego rękach, po czym legł na wynurzone drewno. Zwycięzca przepychanki wyskoczył na brzeg. W tym momencie Pierwotny wstał na nogi. Lecz ostatni wstrząs tratwy strącił flisaka pod wodę, by pozostał już tam na zawsze, straciwszy wcześniej siły w szamotaninie.

      Wspinaczka po śliskiej turni wykańczała zmęczone konie. Po ulewnej nocy, podczas której deszcz całkowicie przemoczył namioty, po przejeździe skrajem zbocza potężnego wzniesienia, w pobliżu którego widły rzek wyznaczały granicę bagien, oraz po pokonaniu krętych serpentyn, prowadzących podróżnych coraz wyżej w stronę płaskowyżu, zatrzymali się na krótki odpoczynek pośród masywu górskiego. Chmury zupełnie przykryły słońce i nie mogli nawet ustalić pory dnia.
      Przewodnik nie odzywał się przez całą drogę. Poprzedniego dnia Gerun nie chciał nawet próbować się z nim porozumieć; wysłuchał relacji Lucena i Klendena, przyjmując obecność przybysza jako fakt. Później ci, którzy go przewieźli przez rzekę, spali z nim w jednym namiocie. Ten nawet wtedy nie zdjął chusty z głowy. Rano zaś, po krótkiej rozmowie na migi, dotyczącej incydentu z tratwą, król zgodził się na przewodnictwo nieznajomego. Uważał, że to Pierwotny zawinił, pierwszy atakując bez powodu. Nie udało się go jednak uratować, więc nie poznali motywów jego postępowania.
      Zrobiło się nieco ciemniej. Deszcz nie przestał padać. Szlak dotarł do pierwszej przepaści, ponad którą zawieszony był solidny sznurowy most. Według przewodnika, należało przezeń przejechać konno. Najlżej objuczony okazał się wierzchowiec Geruna. On więc pierwszy przemierzył za swym panem przeszkodę, ostrożnie truchtając po drewnianym spodzie. W drugiej kolejności przeszedł towarzysz bez imienia, również prowadząc swego konia. Potem padła kolej na Lucena, którego wierzchowiec wiózł cięższy ładunek. W pewnej chwili Lucen stracił równowagę i omal nie spadł prosto w czeluść pod mostem. Przy okazji udało mu się dostrzec w dole ruch: marsz ubranych w skóry piechurów i cwał przemykających obok nich jeźdźców. Tamci nie zauważyli przeprawiających się ponad nimi zdobywców gór. Następnie na most wstąpił Klenden. Nie dźwigał broni, ale za to właśnie jemu polecono przewieźć beczki z wodą. Gdy dojechał do połowy mostu, nastąpił tragiczny wypadek. Koń pośliznął się na mokrych deskach, przechylił na bok i ciężar ekwipunku pchnął go przez sznurową barierkę. Jeździec skoczył w drugą stronę, lecz, poniesiony wraz ze zwierzęciem, zdołał jedynie złapać się w ostatniej chwili liny. Żywy balast poleciał w przepaść prosto na głowy przechodzących poniżej ludzi. Wystraszeni, rozpierzchli się wraz ze swymi zwierzętami do szczelin w urwiskach. Ocalały Klenden walczył z własnym ciężarem. Drugą ręką chwycił się desek i próbował się podciągnąć. Przewodnik pospieszył mu na ratunek. Nie podszedł jednak bliżej. Zatrzymał się przed nim i coś do niego powiedział, wyciągając doń rękę. Nagle Klenden puścił się sznura i zawisł, ledwo trzymając się deski.
      — Nie chcę twojej pomocy! — krzyknął na nieznajomego i powtórnie złapał się sznura. Teraz zdobył się na położenie nogi na śliskiej desce i wreszcie wydostał się z niebezpiecznej pozycji. Pechowy pomocnik wrócił do pozostałych, a po nim nadszedł Klenden i dosiadł się do Lucena. Meken ostrożnie przeprowadził swego konia i wreszcie wszyscy znaleźli się po drugiej stronie.
      Tu krajobraz uległ zmianie. Wstąpili na grań, z której w dwie strony opadały coraz bardziej stromiejące zbocza. Ich wysokość stale rosła.
      Ciemniało coraz bardziej; również deszcz przybrał na sile. Dzień zbliżał się ku końcowi, a podróżni do celu. Przestali w końcu się wznosić i ujrzeli daleko przed sobą drugą tak samo podłużną górę, połączoną z obecną wielkim kamiennym mostem. Przyspieszyli, by zdążyć na miejsce przed zmierzchem. Stromizna zboczy wzmogła się tak bardzo, że poza ścieżką można było tylko stoczyć się ku zgubie. Na szczęście pojawiły się wysokie na dwie stopy kamienne barierki.
      Znaleźli się przed opadającym w trzy strony świata pionowym urwiskiem. Pół mili dalej znajdowała się podobna formacja terenu, do której prowadził wysoki na sto stóp kamienny most. W samym środku znajdowało się rozszerzenie, a przy nim niewielki plac, otoczony metalowymi prętami. To mogło być Miejsce Wyzwania. Tu ongiś poległ Deskates w starciu z władcą Gradonu. Tu spodziewali się znaleźć jego największy skarb, którego zagubienie nadało mu przydomek Zaginiony.
      Zanim padła decyzja o wjeździe na most, Gerun przemówił do obecnych:
      — Będziemy szukać pewnego Kolczyka. Może się zdarzyć, że nie znajdziemy Go tutaj. Musimy być pewni, że Urugel posiada tylko jeden, więc jeśli tu Go nie będzie, wrócimy do Eneru. Przypuszczam, że Miketia lub Erdet wiedzą, gdzie znajdują się rzeczy odebrane Tumpejczykom; wśród nich mogli umieścić Klejnot, jeżeli w jakiś sposób trafił w ich ręce. Wrócimy więc do Eneru, chyba że… no cóż… Wtedy pojedziemy dalej na zachód i zniszczymy Urugela. Jeżeli spotkają nas jakieś kłopoty, niechaj ostatni pozostały przy życiu wraca do Eneru po pomoc. Lub niech sam odnajdzie Kolczyk i jeden na jeden zmierzy się z naszym największym wrogiem. Tylko niech nikomu więcej o tym nie rozprawia. A teraz ruszajmy do Miejsca Wyznania. Poznaliście właśnie tajemnicę Urugela… i mojej wyprawy.
      Jak powiedział, tak uczynił, zabierając na swego wierzchowca Lucena. Ten mocniej chwycił się przyjaciela, obawiając się powtórki wydarzeń z poprzedniego mostu. Lecz cała konstrukcja sprawiała wrażenie stabilnej – jedynie nieuwaga konia lub głupota jeźdźca spowodować mogły nieszczęście. Dotarli do rozszerzenia. Tuż przed nimi zapraszał do swego wnętrza dobudowany metalowy krąg. Pod nimi sto stóp niżej czerniały zarośla. Zaś ponad głowami z każdą chwilą ciemniało niebo, a deszcz zmienił się w istną powódź wody.
      Dołączyli do nich pozostali. Wtedy Gerun nakazał im pozostać w miejscu, podczas gdy sam z Lucenem wjechał w krąg, w którym Deskates stracił życie. Wyjął Rycerz Kolczyk. Swój. Trzymając go w ręce, jął przeszukiwać wzrokiem otwarte pomieszczenie, licząc, że może sam przedmiot pomoże mu odnaleźć własną kopię.
      „Czy tu jesteś, Kolczyku?” — spytał w myślach Rycerz. — „Czy widzisz mnie, Urugelu?”
      — Głupcze!!!
      To rozległ się głos – jak wtedy, w poprzednim Miejscu Wyzwania – zewsząd.
      — Tu nie ma Kolczyka!!!
      — A ty…? — rzucił Rycerz, obracając się na koniu z Klejnotem w dłoni. Wzrok Lucena spotkał się przypadkowo ze spojrzeniem przewodnika. Ten cofnął się, wskazał na metalowy krąg i krzyknął. Pozostali spojrzeli na poszukiwaczy Zaginionego. Zdawało im się, że metal płonie. Kilkanaście piorunów rozerwało wokoło powietrze, gasząc w oślepiającym blasku ostatnie promienie dnia.
      Lendejczycy odczuli niepokój. Wiedzieli, że coś się do nich zbliża. Wszechogarniająca obcość, budząca niepomierny lęk przed czymś gorszym niż śmierć. To samo, co w ruinach Zundirougu Zniszczonego. To samo, co w katakumbach Tumpirougu Zniszczonego. Tylko gorsze od swych poprzedników. Materializował się ów fakt. Doświadczali tego całą swą osobą. A obca postać nie była Urugelem, jak myślał Rycerz. Przeciwnika Deskatesa nie przepełniała taka nienawiść do wszystkiego, co dobre.
      I pojawił się. Najpierw w umysłach obecnych. Oziębiał pośmiertnym chłodem i palił śmiertelnym ogniem. Nie tylko gasił życie, lecz próbował je wyrwać i zabrać ze sobą do królestwa gorszego od Gradonu. Jawił się oczom jako kształt przybierający najbardziej niechcianą i przerażającą formę. Wszyscy postrzegali go w podobny sposób. Drapieżne i lubieżne ciało, ślepiejące czernią, wielka głowa z rogami o okrutnym spojrzeniu i znaki widniejące na czole, i diademy.
      Ucieleśniony demon. Zaatakował dwóch wizytatorów swej ziemskiej świątyni. „Giń, giń, giń” – prosił Rycerz Kolczyk o śmierć przeciwnika, lecz ten nie miał natury materialnej. Rycerz usilniej błagał Kolczyk o pomoc, zdawał się na jego łaskę, oddawał mu swe zagrożone życie. Lecz jego litanie nie zostało wysłuchane.
      — Uciekajmy stąd — rozległo się wołanie Lucena, jak wtedy, gdy Rycerz pierwszy raz odwiedził Miejsce Wyzwania. Tym razem dobiegało go z tyłu, zza pleców, tam, gdzie siedział jego przyjaciel. Patrzył w oblicze demona i pozwalał wzniecać w sobie uśmiercający i poniżający lęk. Przeraźliwe drżenie rąk i nóg jeźdźca spłoszyło konia. Lucen doczekał się ucieczki, ale nie w stronę wyjścia. Raczej przez kamienną barierkę, między metalowe pręty… Zdążył przeżegnać się, nim znikł z Rycerzem w miejscu, które prowadziło tylko w dół.
      Porwał się Klenden, ujrzawszy czyn demona, i sam, nieuzbrojony, wyjechał mu naprzeciw. Nie patrzył nań; tłumił w sobie słuch. Nie próbował go zaatakować, nie wypowiadał sobie znanych zaklęć. Przeciwstawił mu spokój. Tamten całą swą moc skierował na niego, a ten, wiedząc, że nie wystarczy tylko spokój, powiedział:
      — Odejdź. Niech godność i szlachetność poczynań Mekena i Lucena wobec takich jak ty pomogą mi zwyciężyć twoje ciosy.
      Ciosy spadły na Klendena.
      — Niech… niech To, co tamtym pomogło, a czego ja nie znam, pomoże mi teraz. Niech To, co wspanialsze i lepsze od tego, czym sam niegdyś się parałem, udzieli mi wsparcia. Niech zwycięży demona Ten, kogo przyszło mi spotkać w czynach mych przyjaciół…
      — Rycerz rougiński?! — warknął szyderczo demon.
      — Nie! Raczej Ten, kogo zamierzam jeszcze poznać — odpowiedział Klenden, negując słowa demona.
      Który znikł nagle przed Obecnością, trwającą w Lucenie i Mekenie.
      Tyle widzieli z dołu ci, którzy spadli w gęste zarośla. Nim stracili przytomność, nie tracąc życia.
      Nie dostrzegli już, jak fałszywy przewodnik zepchnął Mekena z mostu po tym, jak tamten odwinął mu chustę.
      Po drugiej stronie nie było krzaków. Meken upadł na skały, by dołączyć do Halena.

Smocza Władza
Rycerz Rouginu - Część II - Wyzwolenie - Schody Gór
Próba