Smocza Władza
Nocleg w pobliżu grobowca nie należał do przyjemnych. Co prawda, spali wygodnie, lecz mieli kłopoty z zaśnięciem. Zaś ten, który o danej porze pełnił wartę, doświadczył horroru stróżowania w sąsiedztwie miejsca, w którym tak niedawno wydarzyły się potworne rzeczy. Na szczęście tej nocy nie powtórzyło się nic takiego i nad ranem podróżni szykowali się do dalszej drogi.
Udali się na północny wschód, do Kraju Smoków, niegdysiejszej rubieży Tumpirougu. Jechali w milczeniu, wciąż jeszcze będąc pod wrażeniem wydarzeń z poprzedniego dnia. Opuścili byli katakumby zaraz po zgładzeniu upiora, który, płonąc, zaraził ogniem kilka trumien. Czym prędzej wynieśli się stamtąd, zostawiając mogiły władców na pastwę ognia. Lecz pożar skończył się szybciej, niż myśleli.
Oddalili się konno od miejsca spoczynku Deskatesów i, posuwając się wolno wśród bezdroży wielkiej równiny, przekroczyli nieoznaczoną granicę Tumpirougu Zniszczonego. Jako że słońce świeciło mocno, zapowiadając pierwszy wiosenny upał, nastrój Geruna i Mekena poprawił się. Obydwaj wypatrywali zmian w płaskim krajobrazie, które informowałyby o bliskości Gór Przybrzeżnych, gdzie miała znajdować się wspomniana Różdżka. Pozostałym humor nie dopisywał. To właśnie oni mieli bliski kontakt z upiorem i nie przestali tego przeżywać. Runel zdawał się nie opuścić stanu, w jaki wtedy zapadł – z opóźnieniem reagował na to, co do niego mówiono, patrząc pusto przed siebie, przez co zawierzył drogę swemu koniowi. Z całej trójki zdawał się być w największym szoku. Klenden zaś stał się ponury i milczący. Widać było, iż usilnie analizuje przeszłe chwile i próbuje zrozumieć to, czego nie potrafił zrozumieć. Postępowanie Deskatesa nie mogło pomieścić się w jego głowie. Miał trudności z przyjęciem historycznego faktu dokonania na Deskatesie Trzecim tak wymownego morderstwa. A już zupełnie zdezorientowały go słowa o pochodzeniu Lucena. Obserwował tego cichego i spokojnego Lendejczyka i próbował zgłębić jego naturę. Ta odwaga, jaką pokazał, ta skrywana niechęć do uczestniczenia w rozmowie z duchem nieczystym, wreszcie ta szlachetność pochodzenia, największa zagadka, której rozwiązania nie podjął się Meken, ani nawet Gerun. Lucen również wpadł w zamyślenie. Nie zdradzał po sobie przejęcia przeszłymi wydarzeniami, w których uczestniczył jako główny bohater. Zdawał sobie sprawę z tego, że w trakcie tej wyprawy po przeklęte rekwizyty doświadczy jeszcze niejednego niebezpieczeństwa.
— Stójmy! — rozkazał nagle Gerun, prowadzący ekspedycję. — Tu ktoś leży…
Podjechali do wskazanego miejsca i ujrzeli zbroję, wewnątrz której zalegał węgiel. Nie mieli wątpliwości, z czego on powstał.
— Piorun go zabił — stwierdził Meken.
Przytaknęli mu, gdyż woleli myśleć o tym właśnie w ten sposób. Nikt nie śmiał wypowiedzieć swych najgorszych przypuszczeń co do przyczyny śmierci tego człowieka. Dopóki sama nie dała o sobie znać.
Na wschodzie pojawił się dym. W chwilę potem ujrzeli błyski ognia, który płonął na horyzoncie, obejmując coraz większy obszar stepu.
— Wiatr wieje ze wschodu — zauważył Meken. — Uciekajmy, ale nie z wiatrem. Na północ.
Nie potrzebował tego dwa razy powtarzać. Zerwali się do szarży po nie do końca płaskim terenie, usiłując ujść zagładzie. Usłyszeli syk palącej się trawy, który stopniowo się wzmagał. Na domiar złego południowe słońce mocno grzało, dając przedsmak tego, co miało ich spotkać w ogniu. Gdy obracali się za siebie, widzieli czerwoną łunę nieco przed horyzontem, która z prawej strony znajdowała się już bliżej. A może sami zmniejszyli do niej dystans. Równocześnie niebo płonęło w promieniach jasności, nie przysłoniętej obłokami.
Meken miał rację. Prześcignęli pożar w kierunku, w którym rozprzestrzeniał się wolniej. Za nimi, na południu, cały bezkres równiny płonął, sięgając daleko na zachód. Tam, gdzie znaleźliby się, uciekając zgodnie z pierwszym odruchem strachu.
Napotkali strumyk przecinający ich drogę ucieczki. Przy brzegach rosły liściaste krzewy i wilgotna trawa, toteż stanowił on naturalną zaporę dla ognia. Wody płynęło w nim niewiele, ledwie dostrzegali jej ruch w czarnym błocie, lecz to wystarczało, by znacznie opóźnić śmiertelne zagrożenie.
Skręcili na wschód, przeprawiwszy się przez ciek wodny. Nadal jechali szybko, a ogień znacznie przybliżył się do nich. Ścigał ich od prawej długim językiem. Przejechali na wysokości końca tego języka i otworzyła się przed nimi przestrzeń na wschodzie, gdzie nie zawędrował jeszcze żywioł. Teren zrobił się falisty, co oznaczało, że przybliżyli się do gór.
Tu strumyk zaginął. Wznosili się lekko po zboczu. Powiał silniejszy wiatr. Obrócili się za siebie i ujrzeli z wyższej wysokości, że obręcz ognia została przerwana – wschodnią część stłumił przeciwny wiatr, dusząc resztki płomieni na skraju spalenizny, północną zaś zatrzymał strumyk, którego pożoga nie zdążyła sforsować, zanim przygasła. Pozostałe płonące miejsca znikały na zachodnim i południowym horyzoncie. To skłoniło podróżnych do urządzenia postoju na szczycie pagórka.
Spożywali popołudniowy posiłek, starając się nie patrzeć na zgliszcza. Na wschodzie piętrzyły się Góry Przybrzeżne, ciągnąc się łańcuchem na południe. Tam powinna znajdować się Różdżka. Dokładnie w miejscu, w które patrzyli, widniała przełęcz, zapraszająca do wkroczenia na ścieżkę, znaną Klendenowi jako Wąwóz Grozy. Formalnie miejsce to wyznaczało granicę Tumpirougu a zarazem Kraju Smoków. A jeszcze dalej znajdowało się morze…
Światło słoneczne uległo lekkiemu przyćmieniu. Ucieszyli się obecni, liczyli bowiem na deszcz. Ale nieba nie pokrywał żaden obłok. W stronę światła nie dało się patrzeć, więc przyczyna przygaśnięcia słońca nie została dostrzeżona. Kontynuowali postój, rozważając przypuszczalne miejsce położenia Różdżki, celu ich wyjazdu na północny wschód. Klenden wiedział tylko tyle, że Wąwóz Grozy skręcał na południe i, prowadząc między dwoma łańcuchami górskimi, kończył się kilkanaście mil od przełęczy na granicy Enoriatu, krainy Pierwotnych. Rekwizyt mógł znajdować się gdzieś w pobliżu Kraju Smoków, czyli przy wejściu do wąwozu, które ukazało im się na wschodzie.
— Wycofajmy się stąd — przerwał rozmowę Lucen. Zrozumiał, czym mogło być przyćmienie słońca. Napawało go to nieznaną formą strachu, który jednak był w stanie opanować. Tego samego, jakiego nie opanował ongiś Dobrun, ujrzawszy w potrzasku wielką czaszkę… — Pędźmy jak najszybciej się da na południe.
— Dlaczego chcesz się wycofać? — spytał Gerun.
Lucen wskazał palcem na niebo.
Spojrzeli tamci, lecz odwrócili wzrok od słońca. „Przysłońcie blask ręką” — polecił im, a ci postąpili według jego rady. W oślepiającej bieli czernił się ruchomy kształt, rzucający złowrogi cień na stok pagórka. Znajdował się daleko, a więc jego rozmiary musiały być wielkie. Znów przysłonił słońce, pogrążając w półmroku cały wierzchołek, na którym obozowali podróżni. Gdy tylko zamilkli, usiłując zachować bezwzględną ciszę, usłyszeli regularne odgłosy, dobiegające ich stamtąd.
— Wróćmy do Tumpirougu — zaproponował Lucen.
Lecz Klenden wyciągnął miecz, kierując jego ostrze ku punktowi na niebie. Pozostali poszli za jego przykładem.
Cień począł się powiększać. Dźwięk powoli stawał się coraz głośniejszy. Wsiedli na konie i czekali, patrząc wzwyż. Nagle kształt urósł na tyle, że wyraźnie postrzegali jego kontury. Dwa potężne skrzydła trzepotały miarowo, utrzymując w powietrzu bardzo ciężkie ciało. Z dołu wystawał długi ogon, zaś górę wieńczyła głowa; cień krył jej szczegóły, lecz połyskujący płomyk na jej tle upewniał obecnych, iż napotkana istota była tym, co w ludziach królestw Rouginu wzbudzało ogromny lęk.
— Może go zwyciężymy — powiedział Klenden. — To smok.
Gerun rozejrzał się wokół.
— Ruszajmy stąd!! — rozkazał. — Na wschód! Do przełęczy! — i popędził, gdzie zapowiedział.
Porwani tym wezwaniem, rzucili się galopem za nim, zdając się całkowicie na wolę autora szaleńczej decyzji.
Nie potrafili powstrzymać się od oglądania za siebie, by stale obserwować ucieleśnienie grozy, które poleciało za nimi. Teraz jawiło im się w całej okazałości. Kanciaste, rażące ostrością swych krawędzi ciało, zwinne ruchy ogona i monumentalnych skrzydeł oraz świst przecinanego z dużą prędkością powietrza powiększały respekt, jaki odczuwały wobec smoka jego potencjalne ofiary. Bestia nie leciała już na tle słońca. Oświetlało ją ono z boku, ukazując kolor skóry. Ciemna czerwień, połyskująca na konturach była jedyną barwą, jaką postrzegali, choć i ta okazała się jedynie efektem odblasku; całe ciało pokrywała czerń, nie pozwalająca dostrzec żadnych uwypukleń powierzchni.
Przemierzali pagórek za pagórkiem, coraz bardziej zmniejszając odległość do gór. Znikła bujna trawa, ustępując miejsca jej namiastkom. W pewnej chwili dystans do smoka począł drastycznie maleć. To nie szybkość koni pozwalała do tej pory unikać starcia z nim, lecz on sam zdawał powstrzymywać się od ataku. Akurat teraz wybrał swój moment i u progu przełęczy runął na konnych.
— Na boki! — krzyknął Meken i rozstąpiła się grupka uciekających, odstępując połyskującej czerwienią bestii korytarz nagiej ziemi. Ta przeleciała tym korytarzem i, wyprzedziwszy ofiary, zahamowała gwałtownie z wielkim hałasem, błyskawicznie odwróciła się i stanęła na ziemi, zmuszając swe ofiary do zaprzestania galopu. Skupili się powtórnie w jedną grupkę, niedwuznacznie wystawiając Geruna na czoło.
A dwieście stóp przed nimi, na tle rozstępu między dwoma wzniesieniami olbrzymiał wielki jak budynek, wysoki jak wieża w murze kaldeńskim, ciemny i niezwyciężony jak zamek w Tumpelu potwór, jakiego bałby się nawet sam Urugel. Oświetlony przez popołudniowe słońce, zdradził im kolejne szczegóły własnego wyglądu: trupioblade oczy, długi pysk, wsparte na szponach nogi, uzbrojone w ostre kolce krawędzie skrzydeł. Będąc teraz wystawiony na pełne światło bijące z południowego zachodu, odbijał w wielu miejscach kolor przyjmujący odcień czerwieni, co sprawiało, że jego postać różniła się swą naturą od otoczenia – podczas gdy ono szarzyło się swą naturalną normalnością, ta malowała się fantastycznością swych cech, wydając się być raczej doskonale wykonanym ożywionym portretem smoka niż nim samym. Istota rozpostarła skrzydła, jeszcze bardziej powiększając swą sylwetkę. Nagle z otwartego pyska prysła ciecz, a zaraz po tym nastąpił błysk i buchnął ogień. Sięgnął połowy odległości dzielącej go do wędrowców. Powiało gorącem. Sama bestia cofnęła się trochę. Aby przyszykować się do kolejnego ataku.
— Już nie zionie — powiedział Klenden. — Musi zebrać ogień.
Lecz nikogo to nie pocieszyło. Niezwykle silne skrzydła i ostre szpony mogły teraz posłużyć do zadania śmiertelnych ciosów. Smok wstrzymał atak. Podniósł głowę i ujrzeli na jego szyi i czole ciemnobłękitne przepaski, zawierające jakieś znaki. Spoglądając na to, niektórzy doznali lęku podobnego temu, który paraliżował ich przy spotkaniu z duchem nieczystym. Wtem w swych wnętrzach odczuli coś obcego, zimnego i ciężkiego; rzecz, a może broń nieistniejącą, lecz dającą o sobie znać, niszczącą życie jak jad węża. Trwało to trochę, powoli jakby obezwładniając ciała i umysły obecnych. Klenden usiłował temu przeciwdziałać, deklamując na głos jakąś sentencję. Smok cofnął się, jakby wykonując przed czymś unik, ale nie przestał oddziaływać sobie znanym sposobem.
— Nie patrzcie na to — zdołał przemówić Lucen. — Nie patrzcie na zło.
— Patrzcie.
To rzekł Gerun. Pognał prosto w stronę przeciwnika. Ten rzucił się nań, chcąc zmiażdżyć go swym ciężarem, lecz oto Rycerz wyciągnął z kieszeni mały przedmiot i założył go na rękę. Uniósł palec z błyszczącym pierścieniem i wskazał nim na potwora. Ten zboczył z drogi i poleciał przed się, niknąc za jednym z pagórków. Rycerz podjechał wyżej, aby zobaczyć to miejsce z wysoka, ale, dotarłszy na szczyt przełęczy, ujrzał jedynie nagie zbocze w miejscu, gdzie miał skryć się smok.
— Można było inaczej — stwierdził Lucen. — Lepiej ufać Opatrzności. Potwór wróci. Twój przedmiot nas nie obroni.
— Zobaczymy — powiedział Klenden.
Przyjaciele Geruna woleli nie upewniać się, czy zagrożenie minęło tylko na chwilę. Podjechali do króla i zaczęli zadawać pytania. Ten wyjaśnił im, że posiada Pierścień, amulet chroniący przed smokami, o którym wspomniał Deskates. Wyjaśnił im szczegóły jego zdobycia. Klenden i Runel pełni byli podziwu dla właściwości owego przedmiotu.
Droga do Wąwozu Grozy stała otworem. Ścieżka prowadziła do wnętrza łańcucha górskiego, który piętrzył się z północy na południe. Przed wędrowcami widniała ściana równoległego pasma wzniesień, biegnącego podobno tuż przy brzegu morza. Stąd droga opadała do niewielkiej kotliny, zakręcającej przed drugim łańcuchem na południe. Zstąpili do miejsca, którego nazwa nie odpowiadała raczej charakterystyce tych terenów. Wydawało się ono raczej sielskim zaciszem. Łagodnie obniżali wysokość, pozwalając stopniowo rosnąć szczytom zewsząd ich otaczającym. Roślinność praktycznie zniknęła. Dopiero w dole zieleniło się coś, co mogło uchodzić za trawę.
W pewnym momencie ogarnął ich cień. Spojrzeli odruchowo na niebo. To tylko stok za ich plecami przysłonił słońce, aby zaprosić śmiałków do świata mroku. Skłonili się więc ku decyzji, aby zakończyć ten dzień u spodu krętej ścieżki.
Po godzinie dotarli do miejsca, gdzie teren przestał się obniżać. Faktycznie, rosła tu trawa. Dalsza droga skręcała nagle na południe, do wąwozu, który otwierał się nagle pomiędzy dwoma, ciasno do siebie zbliżonymi zboczami. Jego środkiem płynęła zwykle woda, ale tym razem – z powodu bezdeszczowej pogody – mętniało tam tylko ciemne błoto. A cień, jaki padał od zachodu, zupełnie pogrążał wąwóz w ciemności. Teraz jego nazwa powoli zaczynała pasować do charakteru tego miejsca…
Zaległa głucha cisza, gdy skończyli wieczerzę i rozbili namioty. Dla bezpieczeństwa wyznaczyli po dwóch czuwających na daną porę nocy. Pierwsi mieli objąć tę funkcję Meken i Lucen.
Obserwacja przesuwającej się granicy cienia na stoku wschodniego pasma wypełniła im monotonny czas. Trwali w atmosferze, której spokoju nie zakłócił ani jeden dźwięk. Meken niedaleko od miejsca postoju dostrzegł orle gniazda. To natchnęło wartowników do podjęcia małej wyprawy po łupy, mogące zastąpić ubytki w zapasach żywności.
Lucen zabrał ze sobą kuszę, licząc, że upoluje ewentualną ofiarę, której krzyk rozdarł nagle skrępowane ciszą niebo. Szybko, żeby zdążyć przed nocą, podeszli do gniazd, które mieściły się nisko w niewielkich zagłębieniach w stromej skalnej ścianie. Zajrzeli do nich i wybrali z nich większość jaj, pozostawionych bez opieki właścicieli. Zapełnili nimi cały worek.
Wtem orzeł przemierzył ze świstem powietrze, aby zaatakować złodziei. Chwycił Lucen kuszę, ale nim zdążył załadować strzałę na ciężki mechanizm, ptak odstąpił nagle od swego celu, usłyszawszy wysoko nad sobą trzepot o wiele większych skrzydeł. Nie chcąc patrzeć w górę, ponaglił Meken przyjaciela, by wrócić czym prędzej do pozostałych i zaalarmować ich o niebezpieczeństwie.
Ciemny punkt na niebie zawrócił z powrotem ku przełęczy. Po chwili wyszedł ku dwom wartownikom Gerun, by zastąpić Lucena w pełnieniu wyznaczonego mu obowiązku. Zeszli we trójkę do obozu, przynosząc ze sobą łup. A ci, którym przypadła ostatnia straż, zauważali czasem zjawisko to gaśnięcia, to zapalania się gwiazd tuż ponad górskim siodłem.
Ranek podobny był do wieczoru. Czarne cienie zalegały między dwoma łańcuchami górskimi, skutecznie pogrążając w mroku jadących dnem wąwozu. Ścieżka skręcała tu i ówdzie na przemian to w jedną, to w drugą stronę, zwiększając swą przewidywalną zmiennością monotonię podróży. Krajobraz nie ulegał przeobrażeniom – tylko gdzieniegdzie parów rozszerzał się bądź wysuwał ślepo kończące się odnogi. Teren niewątpliwie obniżał się, aż wreszcie ujrzeli strugę wody, płynącą dnem wąwozu zgodnie z kierunkiem ich ekspedycji.
Przejechali kilkanaście mil ciężkiej drogi, wkraczając do miejsca, gdzie wąwóz rozszerzał się nagle, otwierając przed podróżnymi dość dużą kotlinę o bujniejszej roślinności. W średnicy miała pół mili, a w samym jej centrum zalegał duży staw, do którego spływał potok towarzyszący im od niedawna. Tu zrobiło się dużo jaśniej; słońce wspięło się wyżej niż szczyty gór na wschodzie, rozświetlając półotwartą przestrzeń.
Postanowili spożyć posiłek. Wybrali do tego celu brzeg jeziora, aby napełnić czystą wodą beczki. Usmażyli resztę mocno obitych już orlich jaj, spożywając przy okazji owoce, jakie znaleźli wśród krzewów obrastających zbiornik wodny. Szybko zorientowali się, że można ogołocić to miejsce z pożywnego pokarmu, tworząc spore zapasy na dalszą drogę.
Zabrali się więc do dzieła. W tym czasie Klenden uważnie obserwował okolicę, poszukując tego, po co tu przybyli. Nie mylił się, sądząc, że pożądana rzecz mogła zostać ukryta w tej oto dolinie, z daleka od uczęszczanych szlaków.
Na południu otwierał się kolejny wąwóz, tym razem szerszy i prowadzący wzwyż, w miejsce, gdzie dwa łańcuchy poczynały zlewać się w jeden. Lecz nie tam spodziewał się Klenden znaleźć Różdżkę. Oczy, wspomożone wypowiedzianą ustami cichą deklamacją, dostrzegły na stoku góry na wschodzie miejsce, które zwracało uwagę kamiennym okręgiem, w środku którego czerniła się niewielka jama. Dało się dojechać konno do tego miejsca.
Klenden wskazał je Gerunowi, a ten, porzuciwszy zrywanie owoców, dosiadł konia i, nie pytając znalazcę o zdanie, pojechał w stronę łagodnego zbocza.
— Zaczekaj! — krzyknął tamten w stronę odjeżdżającego.
Ten zatrzymał się i zawołał:
— Jedź więc ze mną! I tak powierzę tobie Różdżkę.
Klenden ruszył za Gerunem. Początkowo jechali bardzo szybko, jakby ścigając się do celu. Nie trwało to długo. Otoczyła ich wielka gęstwina krzewów i zmuszeni byli zwolnić. Nagle koń drugiego jeźdźcy zatrzymał się, wplątany w coś w rodzaju pnączy, spowijające zarośla. To skutecznie uwięziło Klendena. Po długim zmaganiu się z krępującą siecią zrezygnował z podążania za Gerunem i wrócił do pozostałych.
Słońce górowało na południu, odbijając swój blask w tafli rozlewiska. Wzmógł się taki sam upał jak poprzedniego dnia. Zbieracze pożywienia odetchnęli z ulgą, gdy skwar zmniejszył się z powodu cienia rzuconego na skrawek terenu, na którym przebywali…
— Cień!!! — rozdarł ciszę krzyk Lucena.
Wszystko stało się jasne. Rzucili swą pracę i pobiegli chwycić za broń. Znad głów spadł smok i olbrzymim zamachem skrzydeł powalił ich na ziemię. Mieli szczęście, że osłaniały ich krzewy. Zanim nastąpiło drugie natarcie, zdążyli dobyć oręża. Wymierzyli to, co posiadali, w stronę nadlatującej czarno-czerwonej bestii. Ta zrezygnowała z bezpośredniego kontaktu z ostrzami mieczy i lanc, przelatując ponad głowami obecnych. Spryskani zostali jakąś cieczą. „Do jeziora!!” — zawołał Klenden. Rzuciwszy żelastwo, pobiegli jak najszybciej potrafili w stronę wody.
A z góry zleciał ogień. Schlapani oleistą wydzieliną, zapalili się, lecz płomień nie zdążył poparzyć ich ciał, gasnąc w zbawczej wodzie. Najgorsze mieli za sobą. Pozostało trochę czasu do następnej ognistej salwy.
Teraz woda poczęła ich dusić. Wnikała do wnętrz, topiąc życie i krępując siły. Tak przynajmniej zdawało się tym, którzy znaleźli w niej ratunek, choć obiektywnie radzili sobie w niej doskonale. Opuścili jezioro, resztkami sił wychodząc naprzeciw oprawcy. Klenden wyrzekł zaklęcie i chwilowo przestał odczuwać cierpienie związane z uczuciem wody we wnętrzu. Runel powtórzył jego słowa i zaznał czegoś, co wprawiło go w wielką afirmację dla zjawiska, którego nagle doświadczył. Powtarzał te słowa, próbując nawet odnaleźć inne i z determinacją ruszył ku monstrum, by skonfrontować z nim to, co wydawało mu się, iż posiadł. Wespół z Klendenem próbowali razić przeciwnika jego własną bronią, jak im się wydawało. Nie stawiał im oporu… A tylko po to, by skupić się na zabijaniu Lucena i Mekena!! Ci czołgali się w stronę porzuconego oręża, zmagając się z uczuciem słabości, które zostało im jakby narzucone z zewnątrz. Przezwyciężali narzucone im cierpienie i pokusę rezygnacji, próbując odegnać to, co usiłowało ich zniszczyć.
Zaniechał Klenden walki i pospieszył do przyjaciół. Smok zastąpił mu drogę. Na czole błysły mu czerwień i błękit, powalając śmiałka i jego pomocnika na ziemię. Zakończona została walka na magię, jak sądzili. Runel leżał nieprzytomny, a Klenden mógł jedynie biernie obserwować egzekucję przyjaciół.
Chwycili za broń dwaj wojownicy. Kusza i miecz. Przed nimi stało ucieleśnienie Siły. Szpony, skrzydła, masa i ogień. Świsnęła lucenowa strzała. Trafiła w czoło. Opuściło ich na chwilę to, co owładnęło nimi wcześniej. Lecz blade oczy nadal emanowały czymś, co nazwano by życiem. Olbrzymi zamach kolczastym skrzydłem zmiażdżył głowę konia, stojącego obok. Pozbawiony głowy korpus legł na ziemię. Meken wskoczył na drugiego wierzchowca i postanowił być szybszym od swego wroga. Zatrzymał się tuż przed wielkim szponem. Z kuszy Lucena poleciała druga strzała, trafiając smoka w szyję. Prysła ciecz, oblewając wszystkich obecnych. Biel oczu piekielnej istoty lekko przygasła, a potężna głowa obniżyła się do ziemi. Potężny cios mekenowego miecza zagłębił się w pysku istoty, przebijając kość osłaniającą wnętrze czaszki. Ostatnim wysiłkiem odjechał zwycięzca od pokonanego. Współzwycięzca również się wycofał. Błysło światło, a za nim ogień…
To płonął ten, który sam władał ogniem. Odbyło się to tak szybko, że ani zauważyli Lucen, Meken i Klenden, jak na ziemi leżały jedynie ciężkie, olbrzymie kości prehistorycznego gada. Jeszcze przed chwilą były ożywione przez ziejące nienawiścią istnienie, próbujące nimi władać, a teraz wróciło ono do sobie przeznaczonego miejsca.
Zobaczył Tumpejczyk, jak słaba siła oręża, wsparta heroicznym porywem wiary, skutecznie sprzeciwiła się nieznanej tajemnej potędze.
I zwyciężyła.
Obrali inną drogę niż wąwóz prowadzący na południe. Ustalili, że skoro już zdobyli to, po co tu przyjechali, nie musieli kontynuować przejazdu Wąwozem Grozy. Wspinali się pieszo na zachodni stok, który w okolicach kotliny stawał się łagodniejszy. Słońce skryło się za wierzchołkiem, ale spodziewali się jeszcze tego dnia ujrzeć je przed zachodem, gdy miną przełęcz. Pokonywanie nie porośniętej trawą pochyłości należało do średnio trudnych wyczynów i już po czterech godzinach osiągnęli turnię.
Udało się więc ujrzeć zachód słońca, które znikało za kolejnym grzbietem, należącym do niewielkiej odnogi pasma górskiego, położonego półtorej mili dalej. Przestrzeń pomiędzy dwiema przełęczami wypełniała niewielka dolinka, o wiele mniejsza od pozostawionej na wschodzie kotliny, ale również porośnięta roślinnością. Wybrali to miejsce na nocny odpoczynek.
Zstąpili na dół. Już mieli zsiąść z koni, gdy wtem zobaczyli, że nie są tu sami. Dwóch Dzikich, uzbrojonych w łuki, wpatrywało się w przybyłych. Trzymali w rękach kije, które skrzyżowali, informując jakoby, że nie przepuszczą intruzów przez górskie siodło na zachodni skraj Gór Przybrzeżnych.
— Przejedziemy — zawyrokował Gerun. — Klenden wypróbuje nową broń, jeśli stawią nam opór. Ja zadowolę się własną.
Przekazał wybranemu Różdżkę, zaznaczając, że staje się ona jego własnością, jeżeli nadal pragnie wspólnie pokonać Urugela. Ten ani się uradował, ani zasmucił, tylko począł oglądać Insygnium. Wykonane było z lekkiego metalu, miało postać kija, a w szerszym miejscu, przeznaczonym do trzymania, widniała sylwetka smoka.
Dzicy cofnęli się na wysokość przełęczy, uniemożliwiając ominięcie ich inną drogą. Rougińczycy wsiedli na konie i podjechali do strażników przejścia. Ci wycelowali w nich z łuków i strzelili. Strzały trafiły pomiędzy konie i nikomu na szczęście nic się nie stało.
Klenden i Gerun wysunęli się naprzód, pozostali zatrzymali się, a Lucen przyszykował kuszę. Dzicy napięli cięciwy, szykując się do kolejnej salwy.
I wtedy Klenden skierował Różdżkę na jednego z nich. Przeciwnik wypuścił pocisk, który chybił. Zaraz potem chwycił krótką dzidę. Począł iść w stronę konnych wraz ze swym towarzyszem, który również odważył się na bezpośrednie starcie. Przypomniał sobie Klenden podobną sytuację sprzed kilku godzin – dwóch śmiałków idących na rzeź, by stawić czoło nieznanej mocy. Trzymał w rękach to, co ponoć dawało mu podobną władzę. Poczuł, że sam odgrywa tutaj rolę smoka.
— Już! — zawołał Gerun.
To przerwało wahanie Klendena. Zamknął oczy i pomyślał tak, jak zawsze to czynił, chcąc przywołać ukryte moce.
Dziki zachwiał się i, padłszy na ziemię, począł drżeć. Klenden ujrzał świat oczyma smoka a raczej tego, kto w smoka się wcielał. Na moment przeleciał mu w myślach obraz jakby ataku wielu potworów na bezbronne ofiary, chroniące się w swojej wiosce.
Ofiara przestała drżeć. Cała nieswoja nienawiść skierowana nań przez posiadacza Różdżki zabiła w niej życie. Lecz nie do końca. Dziki poderwał się z ziemi i resztkami sił kontynuował swój pochód w stronę agresorów.
— Myślałem, że silniej zadziała — powiedział Gerun. — Spróbuj jeszcze raz.
Klenden znów wcielił się w kogoś, kim nie chciał być. Oddał mu się pod władanie. Tym razem Dziki został skuteczniej rażony działaniem, jakie zostało przywołane przez posiadacza zdobytego przedmiotu.
— Mam większą potęgę — rzekł Rycerz. — Patrz.
Drugi Dziki podchodził już do konnych.
Nagle padł na ziemię. Tak chciał właściciel Kolczyka.
Klenden prawie nie uwierzył w to, co się wydarzyło. Ale mimo to zapytał:
— Posiadasz Kolczyk?!
— Tak. Poznałeś mój sekret.
— Deskates też Go miał. To właśnie On zaginął.
Tym razem Rycerz się zdziwił. Rzekł:
— Jest Ich rzeczywiście cztery. Ja jestem we władaniu dwóch, Urugel jednego, o ile sam nie zdobył niegdyś Tego, którym dysponował twój Deskates. Poszukajmy Go. Jest więcej warty od tej Różdżki.
Wjechali na skraj przełęczy i przekłuli leżących mieczami, gdyż ci jeszcze się poruszali, nie rozstawszy się w pełni z życiem. Zaraz potem przybyli tu pozostali kompani.
— Nie chcę tego.
To rzekł Klenden, ciskając Różdżkę na ziemię. Podniósł ją Runel i spytał, czy on sam może się nią zaopiekować. Były właściciel z niechęcią się zgodził.
— Mądra decyzja, Klendenie — stwierdził Gerun. — Lepsze jest to, co silniejsze.
— Nie — odparł Klenden. Spoglądał na rozległą równinę na zachodzie, na kresy Tumpirougu Zniszczonego. Na miejsce, które Deskates Czwarty spustoszył, nasyłając nań smoki, którymi zawładnął. A właściwie to one nim zawładnęły. Zgodnie z wolą tego, który się w nich ukrywał.
|