CZĘŚĆ III - OSTATNIA BITWA
Rycerz Rouginu - Część III - Ostatnia Bitwa - Technika
Męczennik

      Technika
     
      Czworo wędrowców wracało tą samą drogą, którą dzień wcześniej spieszyło do Góry Klasztornej. Lucen, Szu-Lun, Arcer i Limon. Tym razem dłonie i plecy trojga pierwszych były wolne od balastu, pozostawionego w miejscu rozłąki z przyjaciółmi. Według zapewnień ich nowej przewodniczki, nie potrzebowali zabierać ze sobą zbyt wielu rzeczy; prócz odpowiednio przyrządzonego mięsa jeleniego nie posiadali prawie niczego, co nie mogłoby zostać zastąpione przez ekwipunek, jaki mieli otrzymać od ludzi z zachodu.
      Trzy wysokie, smukłe i dostojne w stromym majestacie masywy wyrastające z równin, ukoronowane opiewanymi przez minstreli Szpilicami, nie przesłaniały wspomnienia niedawnych pożegnań. Wręcz przeciwnie: z ich właśnie powodu czasem odwracali wzrok za siebie, by podziwiać piękno zachodnich rubieży Zundirougu a przy okazji raz po raz kierować oczy na Gorę Klasztorną. Wspominali następujące rozstania: ojca i syna – ich pełne dobrych życzeń błogosławieństwa na drogę; siostrzeńca i stryja – ich obfitujące w powagę i troskę wspomnienia o królu, państwie lendejskim i wojnie, a także podniosłe spojrzenia jednego na drugiego, jakby patrzyli na siebie władcy: przyszły i przeszły, a może niedoszły… Wreszcie przedstawicielkę zachodu, zwaną przez mnichów Szajdżanką i oficera lendejskiego – ich gest ręki odtąd na zawsze był obecny w powitaniach obu narodów – i niemą obietnicę rychłych wzajemnych odwiedzin mieszkańców obu krain; Pierwotnych – już uciekających na najwspanialszą w ich życiu wycieczkę do Lendi- i Zundirougu; Walecznego – jego wzbudzający ból uścisk silnej dłoni; zakonników z przełożonym na czele – w dziwny sposób patrzącego na dwóch kuzynów, jakby zgadywał to, co działo się w sercu jednego z nich… Jednak to Limon przewodził w tych rozstaniach, przygotowując się niejako do przyszłej swej roli…
      A jeden tylko z uczestników wyprawy znał cel podjętej przez siebie wędrówki.
      Nagle zza pagórka wyłoniła się przed podróżnymi grupa uzbrojonych w topory i zbroje Ditiańczyków. Przewodził nimi mężczyzna nieco mniejszy od tamtych wzrostem, odróżniający się za to szlacheckim strojem i uwieszonymi u szyi ohydnymi trofeami Dzikich i Olbrzymów. Twarz zasłaniał mu czarny kaptur, nie pasujący do reszty odzienia.
      Arcer chwycił w obie ręce kamienie i rzucił się na wrogo wyglądający oddział. Szu-Lun wyjęła „armatkę” i poczęła mierzyć w nieprzyjaciela, szykującego się do natarcia. Walka nawiązała się bez słów i wyjaśnień. Zwinny Fianijczyk ominął ciosy zadawane ostrymi jak brzytwa siekierami, sam miażdżąc kolana najbardziej białą z broni. Mogli podziwiać jego umiejętności, niedostępne nikomu z ziem północnych. Huk wystrzału sparaliżował napastników na kilka sekund, a jeden z nich padł na ziemię, chwytając się za bok. Przez rozbitą zbroję wylewała się krew. Pozostali rzucili się do ucieczki.
      Lucen i Leksel krzyknęli, by zaprzestać walki. Waleczny szybko odstąpił, pokonując własną agresję i zapamiętanie, wzbudzone przed chwilą na czas starcia. Tylko Szajdżanka wypaliła po raz ostatni, rozrywając dowódcy dłoń. Ranny zaprzestał ucieczki.
      — Mów prawdę! — rozkazał mu Arcer, który przypadł do niego. — Chcieliście nas zabić czy ograbić?!
      Ten jęczał z bólu, odezwał się za to inny zraniony Ditiańczyk:
      — Napadliście na nas pierwsi… Nawet się nie przedstawiliście.
      — Ale wasz wódz nosi na głowie czarny kaptur!
      — To my polujemy… na takich. I ich podwładnych. To trofeum.
      — Wy nikczemnicy!! Zabijacie Walecznych!
      — Zabijamy… żołnierzy Urugela.
      — Oni mogą kłamać — stwierdził Leksel. — Mnisi wiedzą coś o tym. Przyjrzyjmy się im bliżej.
      Podszedł z Lucenem do pobojowiska.
      Spojrzenia przywódcy nieznajomych i Lendejczyka spotkały się i na moment obaj zastygli w bezruchu.
      — Zdejmij kaptur — rozkazał Lucen.
      — Oszczędź mnie, rycerzu.
      Ukazała się zwyczajna twarz mieszkańca Ditu. Lecz obaj znali się wzajemnie… To był ten sam człowiek, który niegdyś w lendejskiej wsi po pasowaniu na rycerza okaleczył gospodarza i uciekł.
      Lucen nie spuścił zeń oczu, torturując go świadomością mającej nadejść zasłużonej kary.
      — Odbierzcie im broń — polecił.
      Tak też uczyniono.
      — Oszczędź mnie — powtórzył Ditiańczyk. — Zawołam tu tych, co zbiegli. Oddadzą wam topory i zbroje. Podarujcie to waszemu panu, królowi Lendirougu.
      — Sami porzucili to żelastwo! — zawołał Arcer spoglądający ze szczytu pagórka. — Byle szybciej uciec! To albo zbóje, albo słudzy Urugela!
      — Szlachcicu… — rzekł Lucen do dowódcy rozbójników w służbie Gradonu. — Odejdź w pokoju, daruję tobie.
      Tamten przybliżył twarz do ziemi i słychać było szlochanie. Gdy podniósł wzrok ku wybawcy, wstrząsnął nim dreszcz, jakby ujrzał coś niezwykłego.
      — Dziękuję tobie, panie — wyszeptał. — Nie jestem godny swego tytułu… Zrzekam się go. Ty stałeś się lepszym rycerzem ode mnie…
      — Umilknij — rozkazał pasowany z tego samego dnia.
      Dziki przyglądał się temu, co się dzieje. Nie miał wątpliwości, że grupa toporników to byli nikczemnicy. Ale nie odzywał się już i powstrzymał w sobie chęć karania, zaskoczony tym, czego był świadkiem – tym, czego on i jego plemię nie znało, a co przywieźli z sobą niegdyś Rougińczycy, nauczając inne narody półtoratysiącletniej mądrości…
      Pozbawieni ziół, nie mogli pomóc rannym; opatrzyli im tylko prowizorycznie rany. Kontynuowali marsz do „żelaznego statku”, ciągnąc za sobą Ditiańczyków. Dotarli do granicy Ditu, pofałdowanej krainy, gdzie pozostawili jeńców. Do niewidocznego stąd żelaznego szlaku dzieliły ich coraz to wyższe wzniesienia, przechodzące we wszystkich kierunkach w góry. Stamtąd właśnie, z południa, przybyli do Rouginu w dudniącym pojeździe, a teraz mieli jechać dalej, na północny zachód. Dziwił się były królewski sługa, że nikt z dworu nigdy nie dowiedział się o tym, co kryją zachodnie rubieże Ditu. Nawet mnisi dysponujący możliwością odległych obserwacji nie dostrzegli nigdy nic zadziwiającego w tych stronach, poniekąd słabo zaludnionych.
      — Lucenie!
      Obrócił się zawołany i mocno przejął tym, co ujrzał.
      Biegł ku niemu ten sam Ditiańczyk, któremu darował życie. Wymachiwał opatrzoną w szmatę ręką na równi ze zdrową, wzbudzając powszechne współczucie. Lucen przykazał towarzyszom zaczekać, podczas gdy sam wyszedł naprzeciw pędzącemu. Dotarli do siebie, a tamten padł, zmęczony, na trawę. Lendejczyk pozwolił mu zebrać tchu, by pierwszy przemówił.
      — Na imię mi Barul…
      — Nie po to tak się wysiliłeś, by mi to oznajmić — rzekł Lendejczyk, pełen podziwu dla determinacji Barula.
      — Tak… Nie pytaj, dlaczego porzuciłem zbójectwo na usługach Urugela. Nie pytaj, rycerzu. Widziałeś kaptur na mojej głowie? Oni zwerbowali mnie kiedyś; obiecali, że ja, szlachcic, będę bogatszy. Miałem zostać dowódcą oddziału broniącego Rougińczykom dostępu do metalowego konia jeżdżącego na granicy Ditu. I rabować tyle, ile zdołam, bez względu na to, kogo. Tylko Szajdżanie potrafili się bronić przed nami, więc zabijaliśmy głównie Dzikich, czasem jakiegoś zbłąkanego Zundejczyka. Lecz nie to chciałem tobie powiedzieć.
      — Boli cię ręka?
      — Nie przejmuj się. Pamiętasz przecież, co sam uczyniłem w Lendionie. Zawstydziłeś mnie, darując mi karę. Ja jestem tylko chłopem, głupim i zawadiackim. Twój pan, Gerun Pierwszy, odwoła moje pasowanie…
      — Nie czas teraz na to. Mów szybko to, co chciałeś mi oznajmić.
      — Usłyszysz teraz tajemnicę Kapturników.
      Lucen wstrzymał oddech.
      — Będąc u nich, podsłuchałem rozmowę. Oni mają wodza. Nie Urugela. Ten boi się ich, choć ma pewien Klejnot, dający mu większą pewność siebie. Za bardzo zajęty jest też sprawami wojny. A jej celem jest pokonanie człowieka, który także posiada podobny Klejnot. Zargan już nie żyje, Deskatesa zabił dawno temu… a pozostał trzeci…
      — Nie mów jego imienia… — Lendejczyk spuścił wzrok.
      — …Tak więc ich prawdziwym przywódcą jest Waladel. Wielki czarownik, gorszy od swego króla i nie potrzebuje nawet Kolczyka. Strzeże dostępu do najgorszej z broni, dającej ogromną władzę niszczenia. Nad całą krainą. Deskates ją posiadał. Nikt Waladela nie pokonał, a sam lubi się pojedynkować. Zaufani mu służą, choć zależy im też na Urugelu, bo to on skutecznie planuje kolejne podboje. To, co słyszysz, wie część Kapturników, ale ja poznałem największy ich sekret… Waladel przebywa w Północnym Trójkącie Wież. Podobno od kiedy tam zamieszkał, opętały go jeszcze gorsze moce nieczyste. Niech wasi żołnierze zaatakują obszar za Urdebem. Jeśli mogę coś wtrącić od siebie, to lepiej, by całą uwagę Urugela skupić na zwyczajnej wojnie o terytorium. Jeśli się nie uda, ci nikczemnicy przekonają króla do walki o swe własne cele. O religię.
      — Bóg mi ciebie przysłał, Barulu. Dziękuję za informacje. Niestety, ja zmierzam gdzie indziej, a Gerun… zabłądził. Sam oznajmisz te rewelacje Delionowi, głównemu dowódcy lendejskiemu. Przyjmie cię, jeśli udowodnisz mu swoją dobrą wolę. Możesz na przykład zniszczyć Południowy Trójkąt Wież, siedlisko sił nieczystych, i donieść o tym wszystkim oficerom lendejskim. Może Dit otrzyma za to nagrodę…
      — Stanie się tak! Złupimy Kapturników doszczętnie, tak, jak kiedyś ich nękaliśmy. Żegnaj, rycerzu.

      „Tyle państw odwiedziłem, a dopiero teraz usłyszałem coś więcej o Zaufanych” — zastanawiał się jeden z pasażerów „żelaznego statku”, mknącego na północ wzdłuż łańcucha granicznych szczytów, widzianych po prawej. Leksel z Arcerem przylgnęli do szyby po lewej stronie, przyglądając się ojczyźnie Szajdżanki. Rozległe pola uprawne o wysokich plonach, sadzone ręcznie lasy, miejscowości z betonu, metalu i cegły, domy ze szklanymi oknami, nietypowe stroje ludzi, wsiadających czasem do pomieszczenia, napisy znanymi literami rougińskimi o nieznanym znaczeniu, żołnierze z „armatkami” zamiast mieczy, inne „statki lądowe” na innych żelaznych traktach, a także pojazdy rzeczne bez żagli i wioseł, napędzane wielkimi łopatkowymi kołami, brukowane drogi z poruszającymi się po nich dziwnymi trzykołowymi pojazdami, napędzanymi podobnie jak śruba łódki Weliańczyków, wielkie dymiące kuźnie i robotnicy wracający do swoich bogatych jak na rougińskie standardy domów, nagle ciemny tunel, nie kończący się przez najbliższe kilka minut, a za nim otwarta przestrzeń, pofałdowana jak Dit, już nie zamieszkana, ale nie odgrodzona od prawej górami.
      — Dokąd my jedziemy? — spytał Leksel Lucena, ale nie uzyskał odpowiedzi innej niż wzruszenie ramionami. Dopiero po chwili zapytany oznajmił:
      — Parę tygodni temu byłem na wschód od miejsca, gdzie jesteśmy teraz. To Bezdroża. Jechałem tamtędy z Gerunem, Mekenem, Halenem i Dobrunem do Kaldenu. Byli to zacni przyjaciele… Ty zostałeś wtedy w Klasztorze. Teraz ponownie oglądam te tereny; niedługo pokażą się Góry Lodowe i Rzeka Spływu.
      — Zatoczyłeś koło, kuzynie. Ja zerwałem wtenczas z hulankami i odmieniłem swój stan, zostając zakonnikiem. Jak widzisz, znów wspólnie podróżujemy. Wyruszyłem za wami z Doneru i miałem długi postój na Górze Klasztornej. Pozwolono mi teraz przyłączyć się do ciebie. Czy oprócz śmierci lub zaginięcia twych towarzyszy zmieniło się coś od naszego rozstania do chwili obecnej?
      — Ta pierwsza wyprawa zdawała się być szaleństwem. Zawróciliśmy spod granicy Gradonu i zawędrowaliśmy daleko na południe, aż do starej fortecy na pustyni. A zdarzyło się dostatecznie dużo. Teraz jest tak, jak wtenczas marzyłem – ja sam kieruję tą wyprawą. Niech Szu-Lun zawiezie nas, dokąd chce. Wiem, co czynię. Cel mojej podróży staje się coraz bardziej wyraźny, choć pozornie błąkamy się po terenach prawie zupełnie nieznanych. A poza tym Lendiroug zjednoczył się, Zundiroug jest z nami, tak samo Pierwotni znad morza i ci z południa, a nawet niektórzy Dzicy. I poszły precz dwa Kolczyki, jedno ze źródeł nieszczęść na Wybrzeżu.
      Szajdżanka przyniosła obiad. W czasie gdy cała trójka spożywała go, ona pokazywała im nowy ekwipunek: lekki namiot z nieznanego płótna, cztery „armatki” i pakunek kul, zbroję o bardzo twardym pancerzu, w niepojęty sposób świecącą latarnię, specjalnie spreparowaną żywność, ciemne szkła przesłaniające oczy, ochraniające przed słońcem i mającym niebawem pojawić się śniegiem, zestaw leków, przenośny piecyk, lunetę, mapę ziem północnych wraz z Gradonem, Kalandinem i Urbidionem, inne sprzęty o mniejszym znaczeniu oraz normalnie wyglądający zbiornik z wodą. Otrzymali też nieco złota i srebra, którego dawno już nie widzieli.
      Limon nawiązał rozmowę na migi z Szu-Lun, o którą sama go poprosiła. Pytała o wierzenia Rougińczyków, zaciekawiona nabożeństwem na Górze Klasztornej. Zakonnik dołożył wszelkich starań, by przedstawić podstawy chrześcijańskiej wiary: Stworzenie świata i ludzi przez Boga, grzech człowieka, utratę przezeń nieśmiertelności, krótkie dzieje Narodu Wybranego i proroków oczekujących Odkupienia, nadejście upragnionego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, Jego naukę, śmierć za grzechy ludzi i powstanie z martwych, będące zwycięstwem nad śmiercią, zesłanie Ducha Świętego, prowadzącego Kościół Boży i dającego wiernym poznanie Syna Bożego, ewangelizację kolejnych ludów i narodów, głoszenie Zbawienia i Życia Wiecznego dla tych, którzy uwierzą, przyjmą do siebie Bożą Łaskę i w Niej wytrwają, wreszcie dziesięć przykazań i przykazanie miłości, obrzędy Mszy Świętej, na której Bóg ofiarowuje się za ludzi, dalej konieczne do Zbawienia Sakramenty Święte oraz powołanie każdego człowieka do świętości. Inteligentna i chętnie słuchająca przedstawicielka bardziej rozwiniętej technicznie krainy połykała wręcz wzrokiem całe przedstawiane jej na migi świadectwo, nie mając problemów ze zrozumieniem tego, co jej pokazywał. Fascynowały ją obyczaje i głębia duchowości Rougińczyków, którzy wielokrotnie przewyższali w tych sprawach znudzonych życiem Szajdżan. Na pytanie Limona, czy ona też pragnie dołączyć do Kościoła i należeć do Ludu Bożego, odpowiedziała, że się zastanowi…
      Przewidywania Lucena sprawdziły się. Gdy usłyszeli szum Rzeki Spływu, pojazd zatrzymał się. Mieli wysiąść. Na zewnątrz przywitał przyzwyczajonych do niedawnych wygód podróżnych chłodny powiew wiatru wiejącego od groźnie piętrzących się kilka mil dalej lodowców. Tam brała swój początek wielka woda płynąca do oceanu. Tym razem kry pływające po jej tafli były mniejsze niż przed miesiącem. Metalowa droga kończyła się rozwidleniem na dwie równoległe nici, schodzące się ponownie na samym krańcu. Po jednej z nich przejechał pierwszy człon pojazdu, by zaczepić się z drugiej strony i przewieźć całość z powrotem na południe. Uwagę obecnych przykuło małe skupisko zabudowań nieopodal, a pośród nich zawieszona w powietrzu olbrzymia kula, zdająca się unosić nad ziemią.
      Tamże udali się. Na niedużym placu ukazał im się umocowany linami do ziemi kosz, ciągnięty ku górze przez zaprzeczający rozumowi i zmysłom płócienny bąk, podgrzewany od dołu niewielkim płomykiem. Na pobliskich dachach siedziały wielkie ptaki o mądrym spojrzeniu orła, reagujące na głos mieszkańców. Szu-Lun wspomniała na migi o wietrze południowym i o możliwości przenocowania, a potem wskazała na owo dziwo, nazywane przez Leksela „wypuchem”.

      Nazajutrz spełniły się marzenia jednych i obawy drugich. Cały bagaż uwiesiła Szu-Lun u boków kosza, zapraszając do zajęcia miejsca tuż przy niej. Uśmiechała się przy tym jak matka do dzieci. Pozbawieni innej rozsądnej możliwości, wsiedli do środka. Szajdżanie nałożyli ptakom uprząż i przymocowali je linami do bańki. Opiekunka przekręciła zawór mechanizmu i buchnął zeń ogień, wlatujący przez dziurę do wnętrza pustej kuli. Odwiązano kosz od mocowań naziemnych, a ten, zwalając z nóg czwórkę pasażerów, uniósł się gwałtownie. To uczucie nagłego wzlotu ponad świat naziemny przesłoniło pasażerom wszelkie cielesne doznania, jakich dotąd posmakowali w życiu.
       Obraz miejscowości malał w oczach a świat pod nimi stawał się coraz mniejszy w szczegółach i większy w rozległości. Południowy wiatr pchnął ich nad oblodzone wierzchołki, nie oglądane nigdy z takiej perspektywy, zaś cokolwiek ujrzał wzrok, przypominało w pewnym stopniu obraz na mapie, choć w naturze wyglądało wszystko znacznie ładniej niż zdobione szkice na papierze. I Bezdroża, i Kalandin, i Gradon z zamkiem, i wieża za nim, nie znana kartografom lendejskim, być może tajna siedziba samego Urugela, i pazur Urbidionu, i Góra Klasztorna, i nawet skrawek Tumpirougu – to wszystko widziane było jak ze szczytu Szpilic, lecz dwukrotnie wyższych. Zaprzężone ptaki ciągnęły „wypuch” ku północy, prowadzone głosem przez Szu-Lun. Potężne skrzydła walczyły z siłami powietrza, podobnie jak ogień napełniał kulę gorącym powietrzem, by ta spierała się z ciężarem. Pasażerowie ledwo wychylali głowy zza barierki, lękając się bezkresu u spodu, a Lucen patrzył wzwyż, jakby czegoś szukał. Nie zachwycał się odległym miastem, skrzącym się metalicznie na północnym zachodzie, którego blask dostrzegł niegdyś nad Rzeką Spływu. Teraz mieniło się ono większym majestatem niż sam zamek Lender: żelazny kolos pośród śniegu i lodu, wyżej położony niż najwyższe górskie osady rougińskie i wymyślniejszy niż architektura pierwszych Rougińczyków. Zwierzęta same poznały cel podniebnego rejsu i skierowały się do miejsca przeznaczenia.
      — Lucenie… — szepnął Arcer niewiele głośniej niż wiatr. — Jakie to wszystko piękne! Dziękuję, że mnie wtedy zabrałeś ze sobą — współrozmówca uśmiechnął się, nic nie odrzekłszy, a Waleczny ciągnął dalej: — Poznałem technikę Szajdżan… „żelazny statek” i „wypuch”… wdzięk Pierwotnych… miłość i radość życia… naukę o Bogu… o Odkupieniu i Życiu Wiecznym… Klasztor i tę ceremonię… i ciebie… szlachetny rycerzu… królu… Jaśniałeś wtedy w świątyni…
      — Arcerze! Nie mów tyle. Ja wtedy miałem widzenie…
      Opowiedział Lucen przyjacielowi to, co ujrzał w kościele. Arcer zaś stwierdził:
      — Dlatego właśnie poszedłem za tobą. Wiedziałem o tym, że prowadzi cię droga zakryta dla zwykłych oczu… Ta sama, na którą wstąpiłem we Fianionie nawet o tym nie wiedząc… Kiedyś poznamy znaczenie tej wizji… Ty jesteś królem. Powiedz, jakiego kraju? Musisz nim być. Nawet nie koronowanym. Nie wzbraniaj się wyznać. Czuję, że powinienem to wiedzieć, że to ważne…
      — Jestem potomkiem króla Tumpirougu. Z rodu Deskatesa Trzeciego, zamordowanego przez Deskatesa Czwartego Uzurpatora, niegodziwca, który zniszczył przy udziale diabelskiej, smoczej siły własny kraj…
      Ku „wypuchowi” leciał smok.
      Szajdżanka wrzasnęła z przerażenia, zobaczywszy coś, w co nie wierzyła. Panicznie drżącymi rękoma chwyciła „armatki” i jęła strzelać do zbliżającej się bestii. Jej rozum i poziom wiedzy skonfrontowały się z demonicznością potwora, absurdem swej obecności wstrząsającego zachodnim, szajdżańskim sposobem postrzegania świata.
      Lucen chwycił „armatkę” i, przeżegnawszy się wśród krzyków Szu-Lun, począł mierzyć w diadem istoty. Wycelował, modyfikując swoje zdolności łucznicze i wypalił.
      Trafił.
      Kula zdjęła zdobioną opaskę z piekielnej szyi. Takiej celności uderzenia nie mógł osiągnąć zwykły człowiek. I to nie on sam z siebie ją osiągnął…
      Ciało, wyzbyte z obcej mocy, z rozpędem uderzyło w kulę, rozrywając ją na strzępy. Poczęli spadać, nabierając coraz bardziej przeraźliwej prędkości.
      Szu-Lun wskazała na linki do ptaków. Lucen, Leksel i Arcer chwycili się ich, lecz ona pozostała w koszu. Odwiązała je odeń, by tamci mogli się uratować, niesieni przez silne skrzydlate zwierzęta.
      Lendejczyk spojrzał na oddalającą się ku śmierci przyjaciółkę. Uczynił ponownie znak Krzyża, a ona odpowiedziała tym samym, mądrymi i ufnymi oczyma patrząc na tego, kogo ocaliła. Zaraz potem zanurzyła się w wodzie jednej z rzek, przyjmując Chrzest Pragnienia…
      Lucen odnalazł już odpowiedź na swoją wizję.
      Zniszczyć tajemne smocze Insygnium w Północnym Trójkącie Wież.
      Lub zginąć dla lepszej sprawy…

CZĘŚĆ III - OSTATNIA BITWA
Rycerz Rouginu - Część III - Ostatnia Bitwa - Technika
Męczennik