Zdrada
Jechali przesieką do Pernatu. Nikt nie wiedział, dokąd uciekł nieznajomy. I kim naprawdę był. Nawet Gerun, któremu przez chwilę wydawało się, że to Urugel, nabrał poważnych wątpliwości, gdy tamten wspomniał o drugim Kolczyku u Zargana. Zdumiał się istnieniem więcej niż dwóch tajemniczych broni. Być może było ich nawet jeszcze więcej. Poza Gerunem i być może Lucenem nikt nie zrozumiał powodu starcia, a ten nie chciał dzielić się swoją tajemnicą. Oprócz straty dwóch koni nic się nikomu nie stało. Przewagę fizyczną olbrzymów zniwelowała ich wrodzona bezmyślność.
W mroku błysły światła. Tutaj kończyła się wędrówka; dotarli do Parelu, centrum Pernatu. Minęli ogniska oświetlające wjazd do miejscowości i znaleźli się na głównej uliczce, wzdłuż której ciągnęły się zabudowania. Na widok nadjeżdżających pilnujący miasta strażnicy chwycili za pochodnie i podeszli do wędrowców. Gerun przedstawił się jako król Lendionu, a jeden z Pernatczyków poznał goszczącego tutaj czasami Leksela. Ugoszczono przybyszów w kwaterze strażniczej. Nie zadawano sobie zbyt wiele pytań, ponieważ przybyłym bardzo chciało się spać. Przyszykowano im dwie izby z łóżkami. Ponoć sypiał tam sam Nerfiel a nawet Zargan, król Zundionu.
Poranek przywitał ich pogodny. Szybko wstali, by nie tracić dnia, zjedli śniadanie i wyszli na zewnątrz. Tutaj czekali już na nich Pernatczycy. Ci bez żadnych korowodów zaoferowali przybyszom sześć dorodnych koni. Nie chcieli zapłaty; po pierwsze – mieli takich sporo, po drugie – wystarczającą zapłatę stanowił dla nich fakt przybycia króla Lendionu, co w ich mniemaniu miało w przyszłości zaowocować częstszymi wizytami innych Lendejczyków a przez to wzmożoną wymianą handlową.
Gerun postanowił wypróbować nowe wierzchowce. Dosiadł jednego z nich. Sprawdził, czy dobrze rozpoznaje wolę jeźdźca. Reakcje niczym się nie różniły od tych u zwyczajnych koni. Widocznie szkolono je po rougińsku. Wydał rozkaz jazdy i zwierzę posłusznie postąpiło naprzód. Jechał, mijając domy, przed którymi stali przypatrujący się mu miejscowi. On – król Lendionu i oni – pierwotni mieszkańcy tych ziem. Za miejscowością las ustąpił polom uprawnym. Mocno pofałdowany teren stopniowo przechodził w łańcuch, zwany Górami Wapiennymi. Koń posłusznie piął się stokiem wzgórza. Jeździec chciał spróbować, jak sprawuje się w walce. Wydał polecenie bojowe i wyjął miecz, który błysnął w słońcu wieloma kolorami. Na nieszczęście rumak ujrzał to i wystraszył się tak mocno, że, szarpnąwszy jeźdźcem, ruszył do przodu łukiem, zawracając w stronę Parelu. Pasażer stracił równowagę w siodle i zawisł z boku, trzymając się grzywy. Prędkość galopu okazała się większa niż na wyścigach rycerskich w Lendionie… Przerażony król schował Miecz Dumy, wykonując niebezpieczną akrobację. Wjechał w granicę Parelu. Gnał w ten sposób kilka chwil i nagle puścił grzywę, gdyż sama wysunęła mu się z ręki. To koń hamował. Jeszcze przez jakiś czas udało się Gerunowi jakoś utrzymać, aż w końcu upadł na ziemię. Ale zwierzę już stało. Przewróconego podnieśli jego towarzysze, którzy wyszli przed gospodę. Jedynie Leksel został w środku.
— Ale rumak… — rzekł z podziwem Gerun. — Takich nam było trzeba. Szkoda, że trochę lękliwe. O mało mnie nie zabił; wystraszył się mojego miecza.
— Królu, nic ci nie jest? — spytał zatroskany Lucen.
— Nie. Zupełnie nic. Widziałeś, jak pędziłem? Jak szybko? W takim tempie dojechalibyśmy z Lenderu do Zundelu w dwa dni lub krócej.
— To jedziemy? — zapytał Meken.
— Tak, to dobra propozycja — odparł król. — Gdzie Leksel?
— W gospodzie. Dużo wypił…
Gerun zastał Leksela przy dzbanie z winem, uczącego Pernatczyków grać w kości. Na widok króla wstał i, pomimo wypicia sporej dawki trunku, podszedł prostym krokiem do niego.
— Jestem gotów — powiedział. — Nie upiłem się.
— Nie pij tyle — pouczył Gerun. — Wyruszamy do Zundelu, szykuj się.
Po upływie zaledwie godziny wyjechali z Pernatu i z Boru Północnego. Minęli miejsce potyczki z Olbrzymami i otoczył ich bujny step Zundionu. Czekała ich monotonna droga wśród traw do stolicy niedawnego imperium, obecnie podzielonego.
Miejscami trawa dochodziła do sześciu stóp wysokości, czasami nawet do ośmiu a nawet dziesięciu. Pod wpływem wiatru kładła się, uginając swe potężne źdźbliska. Przy silniejszym powiewie ujrzeli ruchome punkty wynurzające się znad zielonego morza. To jacyś ludzie zmierzali w ich kierunku. Zundejczycy? Na wszelki wypadek podróżni wyciągnęli oręż i na rozkaz Geruna zboczyli pojedynczo, jeden po drugim, w gąszcz. Schylili się w siodłach, aby ich nie dostrzeżono. Po chwili usłyszeli tętent pędzących konnych. Nie zostali przez nich zauważeni, kiedy tamci mijali miejsce ich ukrycia. Uważnie przyjrzeli się przemykającym. Ci posiadali zwykłe wierzchowce, odziani w skóry, uzbrojeni w tarcze i miecze. Na końcu przemknął osobnik ubrany na czarno, z laską zamiast miecza, wyróżniający się od innych tarczą z godłem Urbidionu. Tyle zdołali dostrzec. A nieznajomi nie zauważyli świeżych śladów w trawie. Gerun rozkazał czym prędzej wyjść z powrotem na drogę, tym razem całą grupą. Uczyniono, jak polecił.
I wtedy natarł na nich oddział drugich jeźdźców, pędzących również w tę stronę, co ci pierwsi. Zaskoczenie tak sparaliżowało Lendejczyków, że jedynie Gerun stanął naprzeciw, gotów do walki. A przeciwników było wielu. Jeden z nich wyjechał wprost na niego, nastawiając ciężką kopię prosto w samotnego króla. Pozostali rozdzielili się na dwa skrzydła i jęli okrążać zdezorientowanych. „To nie Dzicy.” Tyle tylko przeszło Gerunowi przez myśl, zanim jego przeciwnik przebił mu kopią tarczę. Teraz zaatakowany ujrzał go z bliska. Silnie zbudowany, na pernackim koniu, w płytowej zbroi, z ciężkim mieczem przy pasie i kopią. Wyglądał na Zundejczyka. Ale Gerun, pozbawiony innej możliwości, podszedł do konnego i uderzył mieczem w żelazną zbroję, czyniąc rysę na zdobionej płycie. Puścił bezużyteczną tarczę, która zawisła na końcu równie już bezużytecznej kopii. Nieznajomy dobył własnego miecza i, siedząc w siodle, parował ciosy.
Nagle cofnął się i, uniósłszy broń, krzyknął coś w nierougińskim języku. Lendejczyk ciął powietrze i, tracąc równowagę, spadł z konia, uderzając ręką w ostrogę jeźdźca.
— Gerunie!! — wrzasnął Lucen, widząc, co się dzieje.
— Gerun!? — zawtórował mu okrzyk przeciwnika.
— Lendion!!! — ryknęło wojsko, które zdążyło w pełni okrążyć Lendejczyków.
— Uciekli nam! — krzyknął przywódca nieznajomych. — To nie tych ścigaliśmy! To Lendejczycy! Cofnąć się! Nie będziemy walczyć!
— Kim jesteś?! — spytał król Lendionu.
— Jestem Zargan Drugi. Najmocniej przepraszam, drogi władco Lendirougu. Myślałem, że jesteście Dzikimi. A kiedy już z tobą walczyłem, starałem się tylko bronić, nie tyle atakować. Dlatego spowodowałem twój upadek, tym bardziej że poznałem, kim jesteś.
— Za… Zargan?? Przez twoje sztuczki się skaleczyłem! Chciałeś mnie zabić, o nierozważny.
— Jeszcze raz przepraszam. Nie chowaj do mnie urazy. Widzimy się po raz pierwszy i nie chcę, żebyśmy się poróżnili. To był wypadek. Uzdrowię cię. Zarządzam zaniechanie pościgu i nakazuję rozbić obóz! Gerunie Pierwszy, jesteś honorowym gościem Zundirougu. Opowiedz, jak się tu znalazłeś i co cię sprowadza w te rejony. I dlaczego, do kroćset, nie zaatakowali was Dzicy?
Zargan zsiadł z konia i spojrzał na niewielką ciętą ranę przedramienia. Nieoczekiwane objął dłońmi rękę Geruna i rzucił jakieś ciche słowo.
— W porządku — powiedział. — Nie trzeba zszywać.
Tamten spojrzał na uszkodzone miejsce ze zdziwieniem. Nic się bowiem nie stało. Dalej krwawiło, tylko mniej. Popatrzył Zarganowi w oczy, a ten zerknął z ukosa i powiedział cicho: „Myślałem że wiesz… Przecież masz to samo.”
Gerun nie zdążył pomyśleć, usłyszał bowiem zapewnienie jednego z Zundejczyków, że namiot dla dwóch królów jest już gotowy.
Język zundejski tak bardzo przypominał lendejski, że komunikacja nie sprawiała żadnego problemu. Podobnie było z gradejskim i tumpejskim. Wszystkie cztery odmiany należały do jednego z zamorskich, który, przy zetknięciu z kulturą pierwotnych mieszkańców Wybrzeża, uległ niewielkim, regionalnym modyfikacjom.
Wycięto trawę naokoło i postawiono resztę namiotów. Uwiązano konie i rozpoczęto przyrządzanie posiłku. Według zapewnień Zargana, miał on obfitować w najlepsze królewskie przysmaki.
Gerun i Zargan znikli w namiocie, aby podzielić się opowieściami o przeżytych przygodach oraz przedyskutować sprawy państwowe i militarne.
Żołnierze obu krajów rozpoczęli przyjazną rozmowę. Wyśmiewali niefortunne spotkanie, o którym wszyscy myśleli, że skończy się potyczką. Rozlano wino i zrobiło się weselej. Leksel ożywił się i zaczął opowiadać śmieszne historie. Później na zmianę przechwalano się odbytymi wojażami. Lendejczycy dowiedzieli się, że oddział Dzikich, dużo liczniejszy niż ten ścigany, napadł poprzedniego dnia na wracającego do zamku króla i stoczono bitwę. Po stronie wroga dowodziło kilku Gradejczyków, zapewne sług samego Urugela; nieprzyjaciel upatrzył sobie szczególnie osobę monarchy, angażując w walkę kilka bliżej nieznanych olbrzymich istot. Po nieudanej próbie uśmiercenia Zargana, kiedy to działy się ponoć dziwne i przerażające rzeczy, jeden z dowódców wraz ze stworzeniami uciekł z pola bitwy, opuszczając swój oddział.
Rozlano zupę do półmisków ułożonych na kocach. Aromatyczny zapach przysmaków poczuli również rozmawiający w namiocie, toteż zaraz dołączyli do reszty. Mimo niewygody polowych warunków, spożycie posiłku przysporzyło wszystkim dużo przyjemności. Dyskomfort solidaryzował władców i poddanych, Lendejczyków i Zundejczyków. I Donarlińczyka Leksela, który w braniu dokładek nie miał umiaru, na co Lucen zwrócił mu uwagę. W czasie gdy jedni spożywali, drudzy przygotowali kolejne danie. Była nim specjalnie przyrządzona roślina, rosnąca na stepie, której uprawą szczycił się Zundion.
Gdy słońce przesunęło się ku zachodowi, wypoczęci podróżni ruszyli do Zundelu. Zargan i Gerun jechali w oddaleniu od pozostałych, wciąż jeszcze omawiając sprawy państwowe. Ten pierwszy informował, że Dzicy z Urbidionu wielokrotnie naruszali granicę Zundionu, próbując zdobyć zamek. Wszystkie ich ataki zostały co prawda odparte, ale ludność ucierpiała. Obecnie państwo dotknął kryzys polityczny, ponieważ jego prowincja – Donarlin, usamodzielniła się pod wodzą Nerfiela, w wyniku czego pod bezpośrednią kontrolą Zargana zostały średniej liczebności siły obronne. Jedyne, co dawało przewagę nad przeciwnikiem, to obecność pernackich koni w straży przybocznej króla. Urbidiańczycy prawdopodobnie otrzymali pomoc z Gradirougu w postaci niezliczonej ilości dobrego oręża, dorównującego jakością temu zundejskiemu, a ustępującego jedynie lendejskiemu. Tylko świetnie wyszkoleni jeźdźcy posiadali dobrej jakości broń, z którą sam Gerun zetknął się w niedawnym pojedynku z Zarganem; była nią kopia – chluba Zundionu. Wytwarzano ją z drewna z Boru Północnego. Zargan obiecał wyposażyć w nią podróżnych, gdy tylko dojadą do Zundelu. Król Lendionu zaproponował królowi Zundionu sojusz wojskowy, na co tamten z chęcią przystał. Jeden kraj miał drugiemu dostarczać broni siecznej, drugi – drzewcowej. Postanowiono otworzyć granicę dla wojsk obu krajów i pozwolono swobodnie poruszać się oddziałom po głównych szlakach z pominięciem miast. Zargan zmuszony też został uznać niezależność księstwa Donarlinu.
Potem rozmawiali o handlu i niespodziewanie rozmowa przeszła na luźniejsze tematy. Opowiadali sobie wzajemnie o wspaniałościach rządzonych przez siebie krain, o przebytych przygodach, z których Zargan najbardziej wspominał bitwę z udziałem Olbrzymów, dając niejednoznacznie do zrozumienia, że walczono nie tylko orężem… Wtedy w głowie Geruna począł zagnieżdżać się pewien chytry plan. Spytał Zargana o jego zamek i wystrój komnat. Ten, wcale nie zaskoczony, zdał dokładną relację z planu swej zbrojnej rezydencji, nie pomijając nawet tajnych przejść i skrytek, nie zdradzając jednak ich zawartości. Sprawiało mu przyjemność mówienie o pewnym wazoniku, w którym ukrył wielki skarb, dzięki któremu, jak twierdził, zwyciężył w ostatnim starciu. Mówiąc o tym, spoglądał na Geruna długie włosy, a może na profil twarzy, jakby coś, mającego tam się znajdować, przykuło jego uwagę. Tamten domyślił się, o co chodzi, ale nie dał tego po sobie poznać. Ukradkiem spojrzał na Zargana. Nabrał pewności. Teraz wystarczało zadać chytre pytanie.
— Szybkiego masz konia, Zarganie?
— Tak. Takiego, jak twój. Dobra rasa, jakiej nie znano za morzem.
— Twój jest mniejszy. Może wolniejszy od mojego? Czy są jakieś różnice w ich odmianach?
— Nie wiem. Chcesz, możemy to sprawdzić. Do zamku zostało dwadzieścia mil. Pozostali do nas dojadą. Ścigamy się? Lubię współzawodnictwo.
— Do samego zamku?
— Tak. Gdybyś przybył szybciej, rozgość się, proszę, w komnatach. Dam ci pieczęć i zezwolenie na oglądanie bogactw mojego potężnego kraju. A jeśli ja sam przybędę pierwszy – trudno. Poczekam na ciebie.
— Dziękuję, Zarganie. Wyręczyłeś mnie.
— Nie rozumiem.
Gerun nie odpowiedział. Popędził konia, zyskując na inicjatywie, a jego rywal ruszył dopiero po chwili, zaskoczony takim startem. Zwierzęta posłusznie przyśpieszyły, osiągając zawrotną prędkość. Krajobraz przemykał bardzo szybko; powietrze chciało zahamować jeźdźców, a może nawet zrzucić ich z siodeł. Nieliczni przejeżdżający spoglądali z podziwem i strachem na pędzących. W pewnej chwili Gerun wyrzucił pochwę od miecza na ziemię. Wyglądało to tak, jakby niechcący wypadła mu podczas pościgu. To zupełnie zdezorientowało ścigającego go Zargana. Zatrzymał się bowiem przed zgubą i zawołał, żeby Lendejczyk się zatrzymał. Tamten jednak nie zareagował, tylko gnał prosto ku wynurzającemu się z oceanu traw zamkowi.
Zrezygnowawszy z pogoni i z obrony honoru najszybszego jeźdźca stepów, postanowił Zundejczyk zaopiekować się porzuconym mieczem. Wielce się zdziwił, gdy ujrzał, że pochwa jest pusta. Przypomniał sobie potyczkę z Gerunem. Zauważył wtedy, że jego oręż wydawał się jakiś dziwny. Teraz zrozumiał, że rysę na zbroi mogło spowodować ostrze z diamentu. Ale podczas walki doświadczył czegoś więcej. Zorientował się, że ów miecz był bardziej nietypowy, niż prezentował się z zewnątrz. Nie chcąc tracić czasu na postój, postanowił jak najprędzej dotrzeć do właściciela niezwykłego oręża.
Wokół siedziby Zargana, pośród płaskich stepów wyrastało miasto. Tworzyły go niewielkie domy i kręte ulice. Sam zamek był potężny, większy nawet od Lenderu, ale słabiej ufortyfikowany. Z zewnątrz prezentował się nieciekawie, przytłaczając masą kamienia. Ale w środku panował nawet większy przepych niż w pałacu w Donerze. Opis Zargana w pełni się odzwierciedlił. Układ komnat również.
Do Geruna podeszło dwóch dworzan, uzbrojonych w miecze. Spytali go, z kim mają przyjemność i co tu robi. Ten pokazał list z pieczęcią a ci odstąpili, rezygnując z dalszych pytań. Dotarł do końca długiego korytarza. Rozpoczynały się tutaj schody, prowadzące wzwyż. U ich końca znajdowały się drzwi. Pilnowali ich dwaj żołnierze, dzierżący ciężkie gizarmy, odziani od stóp do głów w zbroje łuskowe. Na widok tak silnych strażników zawahał się i przystanął. Musiał pośpiesznie obmyślić plan działania. Długo targały nim wątpliwości i zwykły strach – na tyle długo, że tamci odezwali się pierwsi, pytając, czy nie zabłądził. Pozbawiony inicjatywy, odparł, że nie. Dodał, że zmierza prosto do komnaty Zargana. Ci zrobili wrażenie, jakby nie dosłyszeli. Wtedy pokazał im pieczęć, na co tamci nie zareagowali tak pokojowo jak poprzedni. „Kim ty jesteś, że ośmielasz się podczas nieobecności króla odwiedzać jego rezydencję?” — zapytali. Powiedział im, że nie ich w tym interes i że powinni uszanować pismo swojego władcy. To podziałało. Oznajmili, że może wejść ale pod warunkiem, że jeden z nich będzie mu towarzyszył. Gerun początkowo sprzeciwiał się, ale z uwagi na to, że pismo Zargana nie wykluczało takiej możliwości, zmienił zdanie.
Drugi strażnik wpuścił ich obu do środka. Na swoją niekorzyść spojrzał Gerun w ostatniej chwili za siebie, co wzbudziło podejrzenie u żołnierzy. Opis wypełnionej przepychem komnaty zgadzał się we wszystkich szczegółach z tym, co usłyszał z ust jej właściciela. Kryształowe żyrandole za świecami, złote dywany, bogato rzeźbione meble, piękne fotele, którym nie dorównywał nawet lendejski tron, firanki szyte ze srebrnej nici, mnóstwo rzeźb i obrazów przedstawiających dziwne i poniekąd straszne rzeczy. Nie doszukał się tam postaci świętych, ani nawet świeckich; dominowały raczej mitologiczne sceny z udziałem potworów, czarowników i demonów. Przez chwilę odniósł wrażenie, że znajduje się w pokojach samego Urugela. Ale Zargan nie był Urugelem.
— Pięknie tu — powiedział nieco wbrew sobie. Strażnik nie odpowiedział. Zdawał się wyrażać zniecierpliwienie. Podeszli do okna. Roztaczał się przezeń widok na Zundion. Nie sięgał tak daleko, jak z tarasu lendejskiego, ukazując jedynie bezpośrednie okolice Zundelu.
Nagle olśniła go pewna myśl. Wychylił się, ku wielkiej irytacji strażnika i… wyrzucił pismo od Zargana. Spadło przed mur zamku, w pobliżu miejsca, gdzie czekał jego pernacki koń. Strażnik zaklął i spojrzał gniewnie na Geruna. Nie odezwał się, tylko tupnął nogą i poszedł do wejścia, do swego towarzysza, zapewne oznajmić mu, co się stało. Wychodząc, rzekł jeszcze: „Zuchwały intruz!”
Nie przejął się tym adresat obelgi. Natychmiast wziął się do urzeczywistnienia obmyślonego w drodze do Zundelu planu. Strach ścisnął go za żołądek. Obawa paraliżowała. Po kilku chwilach rozpaczliwego bezwładu zerwał się i wbiegł do drugiej komnaty. W jej rogu stał wazonik. Przyskoczył do niego i zajrzał do wnętrza. Nic tam nie zobaczył. Tym razem doznał na całym ciele mrowienia, a na twarz wystąpiły mu rumieńce. Rozpacz sięgnęła apogeum. Chciał wyskoczyć przez okno. Wzdrygnął się przed tą absurdalną myślą. Wtem dojrzał w przeciwległym krańcu komnaty drugą wazę. Natychmiast podszedł do niej i zerknął do środka. Ukazała się ciemność, ogarniająca szczególnie dno. Włożył rękę. Wyjął kolczyk.
Trzeci Kolczyk.
— Złodzieju!! — usłyszał głos strażnika dobiegający z sąsiedniej komnaty.
Schował do płaszcza przedmiot kradzieży i odszedł na środek komnaty. W tym momencie wpadł strażnik z podniesioną gizarmą.
— Czego tu szukasz?! Pozwoliłem ci wejść?! Jesteś bezczelnym złodziejem! Co ty w ogóle robisz w komnatach Zargana?! Nie powinienem był cię tu wpuszczać!! Precz!!!
Gerun skamieniał z wrażenia. Czuł absolutny bezwład w członkach. Pocieszył się myślą, że tamten nic wcześniej nie widział.
— Pokaż, co ukradłeś. A może jesteś szpiegiem? — warczał strażnik. — Nie obchodzi mnie twoja godność. Moim władcą jest Zargan. Zdejmuj szaty, chcę mieć pewność! Słyszysz, intruzie?!
— Nie… — odpowiedział przyłapany, zaledwie jęknął, mimo iż chciał krzyknąć głośniej niż przeciwnik.
— Co to znaczy „nie”?! Mam użyć siły?! Zawołam mojego towarzysza…
Gerun wyjął nagle miecz i przyjął postawę do walki. Strach zastąpiony został przez gniew, a może tylko przez chęć ratunku.
— Nie… nie jesteś godzien… mnie… rozebrać!!!
Odzyskał zapał. Jął się żegnać, ale na myśl o kradzieży przerwał. Ukradł Kolczyk. Miał teraz dwa. Dwa!!
Strażnik krzyknął na kompana. Po czym zadał cios. Gerun odparował i nagle zdał sobie sprawę, że ma tylko miecz, bez tarczy, a wróg, oprócz broni, posiada nadto zbroję. Przeciwnik zadał teraz cios kłujący. Król odskoczył, unikając śmiertelnej rany prosto w brzuch. Ostre haki gizarmy rozdarły mu szatę. Bez tarczy czuł się odsłonięty. Poznał prawdziwy smak walki na śmierć i życie. Przeciwnik miał bowiem przewagę. Gerun odparował kolejny zamach. Ale wróg nie rezygnował. Zadawał kolejne i kolejne, i nie ustąpił, chcąc zabić. Gerun pomyślał o śmierci. O tym, co się stanie, gdy ta nastąpi. Cokolwiek zdołał rozważyć, przerwał zastanawianie się. Miał przecież Kolczyk. Nawet dwa. I jeszcze kopertę. Zdał sobie sprawę, parując kolejne natarcia, że to pokusa. W tym momencie Zundejczyk zadał ostatni cios.
Gizarmę rozciął Miecz Dumy. Pękła na dwoje. Zwycięzcę ogarnęło uczucie tryumfu. Zachwycił się siłą Diamentowego Ostrza. Poczuł nieznaną moc. Zadał cios bezbronnemu wrogowi. Pod siłą uderzenia pękły łuski w zbroi. Krew popłynęła po metalu. Ranny odrzucił złamany oręż i chwycił ręką za brzuch. W tym momencie nadszedł jego towarzysz i rzucił własną gizarmą prosto w Geruna. Pędzące ostrze sięgnęło głowy. Włosów. Haki pociągnęły za nie, wyrywając spory kosmyk. Lendejczyk zawył z bólu, ale nic więcej mu się nie stało. Ugodził jeszcze raz Mieczem Dumy. Rannego. Ten padł na podłogę, a drugi żołnierz dobył sztyletu. Gerun oprzytomniał. Przeraził się dobiciem pokonanego i, odzyskawszy trzeźwość myślenia, zerwał się do ucieczki w stronę schodów. Minął szykującego się na zadanie ciosu przeciwnika i wybiegł z komnat na korytarz. Tamten wszczął pościg. Goniony osiągnął schody. Nagle zderzył się z impetem z postacią wchodzącą na górę i obaj spadali do samego dołu. Strażnik zatrzymał się. Ujrzał właśnie, jak Gerun leżał na Zarganie, jego królu.
— Zejdź… — wyszeptał poszkodowany, łapiąc oddech. — Zejdź.
Przerażony Lendejczyk wstał i czekał na dalszy bieg wydarzeń. Zargan wyciągnął doń rękę a ten chwycił ją i pomógł mu dźwignąć się z podłogi. Król Zundionu rozejrzał się naokoło i odetchnął z ulgą. Nie widział innych świadków.
— Spocznij, Gerunie. Nic mi nie jest. Powiedz, gdzie tak pędziłeś. Czy może ścigał cię ten oto żołnierz? Byłeś w mojej komnacie, tak? Wiedz, że tobie nie zakazałem.
— On uśmiercił mojego kompana! — powiedział z oburzeniem strażnik. — Wszedł do komnaty Waszej Królewskiej Mości i musiał tam czegoś szukać, gdyż mój towarzysz wezwał mnie na pomoc. A ten zuchwale go zabił! Potem uciekł przede mną i tak oto jestem.
— Nie mów „on” o osobie króla! Czy to, co powiedział strażnik, to prawda? — Zargan spojrzał na Geruna.
— Tak — drżącym głosem odpowiedział pytany. — Pokazałem im twoją notę, która wypadła mi potem przez okno. Dworzanin opuścił mnie i wrócił, a potem podejrzewał, że coś ukradłem i zaatakował mnie. Musiałem się więc bronić.
— Czy to też prawda? — tym razem Zargan zwrócił się do strażnika.
— W sumie… tak, Wasza Królewska Mość.
— Gerunie, czy ty coś ukradłeś? — spytał król Zundionu Lendejczyka.
Ten nie odpowiedział. Spierał się z samym sobą, czy skłamać, czy przyznać się, co wywołałoby walkę. Z użyciem Kolczyka.
— Wiem. Nie godzi się zadawać tobie takich pytań — odpowiedział sam sobie Zargan. — Chcę ujrzeć zabitego. I wyjaśnić temu drugiemu, żeby lepiej zwracał się do mojego sojusznika. A tu masz pochwę od twego miecza — podał Gerunowi zgubiony rekwizyt. Poszedł z żołnierzem do swojej komnaty, zostawiając zabójcę sam na sam z myślami o morderstwie, kradzieży i zdobytym Kolczyku. „Muszę to odpokutować” — pomyślał winowajca. — „Udam się do kościoła na Górze Klasztornej. Lecz być może wcale źle nie postąpiłem…”
Jak postanowił, tak też się stało. Jechali w siedmiu do granicy Zundionu, aby zagłębić się w zachodnie rubieże znane z map. Obszar ten, uwieńczony masywami Szpilic oraz Góry Klasztornej, zwany był Równiną Klasztorną. Mknęli na pernackich koniach w stronę niegdysiejszych terenów Zundirougu, obecnie prawie zupełnie wyludnionych. Gerun, Lucen, Meken, Dobrun, Halen, Leksel i… Zargan! Dziwiło to wszystkich, nawet Geruna. Incydent z zamku pozostał wiadomy jedynie dla jego uczestników. Nie tylko nie ukarał król Zundionu sprawcy zabójstwa, ale przeprosił za swoich strażników. A kiedy żołnierze lendejscy przyjechali do Zundelu, otrzymali okazałą kopię jako osobisty prezent od Zargana. Zorganizowano też huczne przyjęcie z okazji zawarcia przyjaźni między dwoma krajami. I dwoma władcami, co tak bardzo urzekło Geruna, że wyjawił Zarganowi prawdziwy cel swojej wyprawy – osobiste pokonanie Urugela. Od tej chwili tamten zmienił swoje usposobienie i zadeklarował, że przyłączy się do ich ekspedycji, gdyż przyświeca mu ten sam cel. Zdarzył się nawet pewien zabawny moment, gdy obaj władcy zadali sobie równocześnie to samo pytanie: „Co cię skłoniło do tej wyprawy?”, po czym zapadło milczenie, zdające się być wystarczającą odpowiedzią dla obu z nich.
Teraz jechali wszyscy w jeszcze głębszym milczeniu, kontemplując: jedni fakt obecności nowego ochotnika wśród podróżnych, drudzy wymowę wydarzeń z zamku. Meken zaś cieszył się z kopii, gdyż to jemu przypadła w udziale ta nowa broń. Prawie nikt nie zwracał uwagi na narastające ciemności nocy.
W ten sposób dotarli do granicy, którą patrolował niewielki oddział Zundejczyków. Przepuścili podróżnych, mimo iż nie uwierzyli w to, że wśród niech przebywali sam Gerun i Zargan. Oznajmili jednak, że wyjazd na zachód, a tym bardziej na północ, grozi wieloma niebezpieczeństwami. Na północy znajdowały się bowiem tereny Zundirougu Zniszczonego, prowincji mocno doświadczonej przez Pierwszą Wojnę Północną.
Znaleźli się na Równinie Klasztornej, czego nawet nie zauważyliby, gdyby nie napotkani strażnicy. Do klasztoru zostało jeszcze dwadzieścia mil, w tym kilka mocno pod górę. Łamiąc wszechogarniającą ciszę, odezwał się Lucen do obecnych:
— Mija północ. Zmówmy pacierz.
— Słusznie — zgodził się Gerun, ale nie zatrzymał się. — Zróbmy to konno, nic się nie stanie.
— Po co się modlić? — spytał Zargan, zaskakując wszystkich. — Uczynicie to na miejscu. Dlaczego właśnie teraz?
— Mija dzień — odparł Lucen. — Taka jest w Lendionie tradycja, że przed północą się modlimy.
— Tak naprawdę uważam, że nie trzeba wcale się modlić. Nie chcę być od nikogo zależny — wyznał Zargan. — Mnie osobiście przynosi to pecha.
— Cóż ty mówisz, to prawie herezja! — oburzył się Gerun.
— Jak przyjedziemy na miejsce, przekonasz się, że miałem rację. Sami mnisi podzielają mój pogląd.
— To niemożliwe. Muszą przecież trzymać się tego, co Pan Bóg objawił.
— Tak właśnie jest. Bóg objawił się im.
Zdumieli się wszyscy. Z ciekawości przybliżyli się do Zargana. Jeden tylko Lucen został w tyle, rzekłszy po cichu do siebie: „To kłamstwo. Albo pomylili Boga z diabłem.” Zaraz też począł odmawiać pacierz.
Niedoszli słuchacze Zargana zawiedli się. Zamilkł on, nie chcąc uczestniczyć w dalszym sporze. Znów ogarnęła ich cisza. Gerun nie miał ochoty ciągnąć rozmowy na tak poważne tematy. Był oburzony. Ale nie odmówił pacierza, podobnie jak pozostali, z wyjątkiem Lucena.
Na południu pojawiła sylwetka Szpilic, a na zachodzie Góra Klasztorna. Zrobiło się trochę chłodniej, gdyż nastał środek nocy. Gerun postanowił się w końcu pomodlić. Nim się za to zabrał, podjechał do niego Zargan i powiedział przyjaznym tonem:
— Przepraszam, jeśli cię uraziłem. Trudno, mam inne poglądy niż ty. Poczekajmy z rozmową do czasu wizyty w klasztorze. Przekonasz się, że miałem rację. Czy mocno się gniewasz?
— Zarganie, oburzyły mnie twoje herezje. Postąpimy, jak mówisz; chcę się przekonać, że nie masz racji. Jeszcze tej nocy będziemy na miejscu.
— Możemy być jeszcze szybciej — zaproponował Zundejczyk. — Pamiętasz nasz wyścig do zamku?
Lendejczyka na to wspomnienie przeszył dreszcz.
— Naprawdę zamierzasz się ścigać?
— Tak, Gerunie!
Ledwie to powiedział, pogalopował przed siebie.
— Stój! — zawołał z tyłu Gerun, na co zawtórowali mu pozostali. — Dobra, postąpcie, jak wtedy w drodze do Zundelu — rozkazał towarzyszom, po czym pognał za rywalem.
Znów osiągnięte zostały zawrotne prędkości. Gnali w ciemnościach w kierunku rosnącego cienia na niebie, będącego Górą Klasztorną. Jako że droga stawała się coraz mniej ubita i częściowo zarośnięta, odczuwali nierówności, przeskakiwane przez zwinne zwierzęta. Gerun pędził nie tyle ku zaspokojeniu ambicji, ale z chęci szybkiego osiągnięcia celu. Na szczycie pojawiły się światełka. W miarę, jak przybliżali się, widzieli ich coraz więcej. Odczuli także wciąż wzrastającą pochyłość. W pewnej chwili ujrzeli inny blask, prawdopodobnie pochodni, w odległości pół mili. To mogli być jacyś nocni wędrowcy. Zargan, który dotąd prowadził w wyścigu, zwolnił tempa, co umożliwiło konkurentowi objęcie pierwszeństwa. Po chwili jednak obaj się zrównali i jechali obok siebie koń w koń.
— Gerunie… — powiedział w pewnym momencie Zargan.
— Gerunie — powtórzył, nie uzyskawszy odpowiedzi.
— Słucham cię.
— Gerunie… zatrzymajmy się.
— Co się dzieje? Dlaczego?
— Gerunie…
— O co chodzi?! No powiedz!
— Daj mi twój Kolczyk.
W pierwszej chwili Gerun pomyślał, że nie dosłyszał, ale wątpliwości szybko się rozwiały. Chciał, aby to wszystko okazało się tylko snem. Ale to nie był sen. Zargan wyjął miecz i zanurzył go w ciele wierzchowca Lendejczyka. Zwierzę parsknęło, potknęło się o nierówność i upadło przez przednie nogi na ziemię. Impet wyrzucił jeźdźca z siodła tak, że ten potoczył się po trawie. Napastnik zatrzymał swojego konia i głośno krzyknął w nieznanym języku. Coś jakby zawisło w powietrzu. Napięcie. Sponiewierany Gerun wstał z ziemi, dziękując Opatrzności za to, że nic mu się nie stało.
Zargan natarł na niego. Ten uskoczył w bok i poczuł nagle, że zdrętwiały mu nogi. Przeciwnik znów coś krzyknął; coś świsnęło. Gerun poczuł draśnięcie ostrza na lewej ręce. Oberwał. Doznał pierwszej w życiu poważniejszej rany. Ból przeszył rękę. Nieprzyjaciel siedział na koniu naprzeciw niego. Coś, trzymane w ręce, zdawało się błyskać, paląc się. Król Lendionu uskoczył w bok, aby ciąć wroga w nogę. Udało się! Ten jęknął i skierował tę niby pochodnię w stronę sprawcy. Gerun uczuł gorąco i nagle ogień rozbłysnął i zionął ku niemu. Odzież płonęła. Upadł na ziemię. Nagle żywioł zniknął, ale ból pozostał. „Zlituj się, Zarganie!” — jęknął. Nie było litości. Tamten odjechał parę stóp dalej. Zaczął coś deklamować, mocno gestykulując, a potem jął wyczekiwać. Chwilowo wolny od nieprzyjaciela, Lendejczyk wstał na nogi i starał się pozbierać myśli.
— Nie atakuj, mam Kolczyk… — zaledwie zdołał wyszeptać.
Zargan usłyszał. Zaśmiał się i powiedział:
— Nie lękam się twojego Kolczyka. Mam ze sobą pewien wazonik, o którym ci niegdyś mówiłem. Zgadnij, co znajduje się w środku.
Zargan wyjął go z tobołka. Gerun poczuł się przyłapany na kradzieży. Zaraz wszystko miało się wydać.
— Mam władzę nad twoim Kolczykiem! — krzyknął Zundejczyk, zdjął przykrywkę z wazoniku i włożył do środka rękę.
— Ty! — powiedział dziwnym, chrapliwym głosem. — Ty!! — powtórzył.
— Ty!!! — ryknął i począł przeklinać.
— Byłem potężniejszy od Urugela!!! — darł się nienaturalnie głośno. — Miałem pójść do jaskini po Laskę Władzy!!! Mój Kolczyk, twój Kolczyk i Laska!!! Niech to sam diabeł!!… Twoja śmierć, Gerunie!!! Złodzieju!!! Twoja…
Gerun zrozumiał. Posiadał dwa Kolczyki, a wróg ani jednego. Teraz wystarczyło tylko… Przypomniał sobie o moralności. Że nie wolno parać się magią. „Ale astrolog mówił inaczej!” — myślał. Już decydował się na odstępstwo… Nieprzyjaciel ruszył konno w stronę pieszego, aby go uśmiercić, zanim on uśmierci jego. A nieopodal pojawili się jacyś ludzie z pochodniami, lecz walczący nie zwrócili na nich uwagi.
Tymczasem Lucen, zatroskany o nieobecnego przyjaciela, przeżegnał się i zaproponował podróżnym odmówienie pacierza.
— Zabobonny dureń! — warknął nagle Zargan, wiedząc jakoby o sytuacji, która działa się całe mile od niego.
Zundejczyk przejechał obok i ciął. Powietrze. Zawrócił i znów natarł na króla Lendirougu. Ten przypomniał sobie o pacierzu i poczuł się momentalnie zawstydzony tym, że waha się prosić o pomoc Najwyższego. Nie miał odwagi jednak uczynić to, co jego przyjaciel, Lucen. Spierał się w sobie, czy zaufać Kolczykowi, czy Bogu. Nim zdążył ostatecznie wybrać; wróg pchnął go na ziemię, dając mu odczuć powiew czegoś przeraźliwie obcego. Potrącony upadł, widząc w locie dziesiątki pochodni okrążających nieprzyjaciela… I kiedy runął, dostrzegł jedną wielką pochodnię – żywą pochodnię. Tracił przytomność – jak za mgłą obserwował jakichś ludzi oglądających płonącego żywcem Zargana Drugiego, króla Zundirougu.
Nikomu z pozostałych podróżnych nie powiedziano o zajściu. Okazało się, że niektórzy mnisi podpalili Zargana, widząc, jak ten praktykuje magię. Pozostawili fakt jego zgładzenia w tajemnicy przed innymi. Zapewnili przyjaciół Geruna, że stan monarchy lendejskiego szybko się polepszy pod fachową opieką zakonników.
Gdy świtało, dotarli wszyscy – mnisi i uczestnicy wyprawy – do górującego nad równiną monasteru. Otaczała go mała wioska, w której ugoszczono przybyłych w jednym z domów. Po nieprzespanej nocy podróżni legli na łóżkach i zasnęli. Nieprzytomnego króla zabrano do klasztoru.
O godzinie trzeciej po południu zbudzili się wszyscy, nie wyłączając władcy. Ten spytał mnichów, co wydarzyło się w nocy. Opowiedzieli mu o tym, że wychodząc na swego rodzaju nocny patrol, ujrzeli walczących mężów. Zorientowawszy się, który z nich jest po złej stronie oraz w jaki sposób atakuje, podjęli decyzję o przyłączeniu się do starcia przeciw czarownikowi. Odmówili prosty egzorcyzm. Widząc, że nie skutkuje z uwagi na stopień opętania, potraktowali nieprzyjaciela ogniem, obawiając się, że inaczej lada moment zabije swoją ofiarę. Spłonął i pochowali go w pospiesznie wykonanym grobie. Powiedzieli też, co wydarzyło się później i w ten sposób dotarli do chwili obecnej.
Gerun przedstawił się, kim jest. Zaproponowali mu obiad, spotkanie z pozostałymi zakonnikami i Mszę Świętą wieczorną. Przystał na tę propozycję. Podobnie Lucen i jego towarzysze.
Po dwóch godzinach, gdy zebrali się w jadalni, Gerunowi przyszło odpowiedzieć na pytanie dotyczące Zargana, na co udzielił przekonującej odpowiedzi, że dobrowolnie ich opuścił.
Później odbyła się Msza Święta. Wszyscy dziękowali Bogu za wsparcie podczas całotygodniowej podróży. Prosili o pomyślność w dalszej drodze ku Gradonowi.
Podczas Liturgii Słowa wspomniano o podstawach wiary, którą Rougińczycy przynieśli z sobą na Wybrzeże: Bóg stworzył cały świat i człowieka, a ten zgrzeszył i potrzebował odkupienia. Bóg zesłał więc na ziemię Syna Bożego, który nauczał, jak żyć oraz głosił, że przez Niego Samego człowiek zostanie odkupiony i otrzyma wstęp do Nieba. On to został przez ludzi zamordowany, biorąc na Siebie Samego ciężar ich grzechów, a potem zmartwychwstał i wrócił do Nieba, a Jego uczniowie mocą Pocieszyciela, Ducha Świętego, którego na nich zesłał, głosili odkupienie wszystkim ludom ziemi, oczekując na powtórne przyjście Syna Bożego. Zadanie to na Wybrzeżu przypadło Rougińczykom i ich duchownym, gdyż po to tu tak naprawdę przybyli, a rolą Klasztoru na Górze było pielęgnowanie Tradycji Kościoła, założonego przez samego Syna Bożego. Kapłan wzywał do nawrócenia wszystkich błądzących i do zaufania Bogu, gdyż On tak wiele dla ludzi uczynił i pragnie wszystkim, którzy będą w Niego wierzyć i słuchać Jego napomnień, podarować w Swej nieskończonej dobroci wieczne Zbawienie w Niebie.
Liturgia Ofiary miałaby normalny przebieg, gdyby nie fakt, że jeden z mnichów, imieniem Telen, zachowywał się dziwnie. Trzymając ręce złożone do modlitwy, patrzył w pewien punkt i zdawał się czegoś doświadczać, jakby coś oglądał, starając się nie dawać tego po sobie znać. Ten stan rzeczy minął po pewnym czasie.
Po zakończeniu w kościele został Leksel, który siedział tam jeszcze przez jakiś czas, po czym zniknął gdzieś w wiosce. Pozostali poszli na planowane spotkanie z mnichami. Najbardziej oczekiwał tego Gerun – miał bowiem najwięcej pytań.
Znaleźli się na stołówce zakonnej. Stał tu podłużny stół z rzędem krzeseł po obu stronach. Jedno z nich, wygodniejsze, dostawiono specjalnie dla króla. Panował zapach niedawnego obiadu. Było dość ciepło; klasztor wzniesiono z drewna. Zajęto miejsca przy stole; Gerun zasiadł na jednym z jego krańców, na drugim nie posadzono nikogo. Przełożony zakonu i kilku jego pomocników skupili się przy królu. Wśród nich znalazł się Telen, który pierwszy zabrał głos i z upoważnienia przełożonego miał przewodzić rozmowom z zaszczytnym gościem.
Pierwsza poruszona kwestia dotyczyła rany, jaką walczący otrzymał w rękę. Jak się okazało, wyleczono ją przy użyciu pewnych płynów, zupełnie takich samych, jakie posiadał Nerfiel. Gerun spytał o pochodzenie tych wyśmienitych substancji, dzięki którym uraz bez problemu się zabliźnił a nawet przestał boleć. Przełożony zakonu szepnął mu na ucho, że owe leki pochodzą z kraju zza morza, z pradawnej ojczyzny. Zostały przywiezione przez statek, który rozbił się w przystani, uniemożliwiając powrót za ocean. Mnisi wyrazili obawę, że utracona łączność z ojczyzną zamorską oznacza nadszarpnięcie zwierzchnictwa kościelnego ze strony zamorskiej Stolicy oraz izolację od miejsca inwencji nowych wynalazków, których przykład stanowiły medykamenty. To, zdaniem mnichów, było największym problemem dzisiejszych czasów, większym niż wojna z Urugelem. Król zapytał, czy któryś z kapłanów nie mógłby podjąć zadań głowy Kościoła na terenach Rouginu. Propozycja został przyjęta z oburzeniem jako akt schizmy zaprzeczający jedności Kościoła, założonego przez samego Chrystusa. Już i tak biskupi wyświęcani byli zgody i wiedzy Stolicy zamorskiej, co formalnie stanowiło schizmę. Jej owoce nie były bez znaczenia dla całego Wybrzeża…
Telen polecił królowi zjednoczenie Sergelionu w ramach królestwa Lendirougu, budowę statku w przystani Sergel i zorganizowanie wyprawy do ojczyzny. Gerun spytał, czy to pilne.
— Tak — szepnął mu na ucho Telen. — Oni są już wśród nas.
— Jacy oni? — zdziwił się król.
Odpowiedzi nie uzyskał.
Przełożony dziwił się, że tak nieliczny oddział obecnych tu żołnierzy zamierza pokonać potęgę militarną Gradonu. I że Gerun Pierwszy osobiście w tym uczestniczy. Zasugerował, że lepiej byłoby dla wszystkich, gdyby stanął na czele regularnych wojsk i wspólnie z władcami sąsiednich krajów rozgromił armię nieprzyjaciela albo przynajmniej stawił godny opór. Król odpowiedział, że woli osobiście rozprawić się z Urugelem.
— Dlaczego nie poślesz Lucena i tych oto rycerzy? — spytał Telen.
— Ja lepiej sobie z tym poradzę niż oni.
— W jaki sposób?
— To tajemnica.
Na to słowo wszyscy mnisi zamarli, nawet ci, którzy siedzieli dalej. Jedni poczęli nieznacznie zerkać na drugich, jakby któryś któregoś szukał wzrokiem. Jedynie kompania Geruna wyrażała chęć dalszej rozmowy. Cisza wśród zakonników trwało zbyt długo. Pełen obaw przełożony przerwał ją:
— Wasza Królewska Mość otrzyma od nas prezent. Damy Mu trochę lekarstw. Tak na wszelki wypadek. Będą one także przypominały o Jego nowym, nadrzędnym obowiązku wobec mieszkańców całej nadmorskiej krainy…
Kilku braci wyszło przynieść lekarstwa. Napięcie minęło. Jednak Geruna ogarnęła niepewność. Zastanawiał się, czy zadać decydujące pytanie. Nie zdążył. Telen go wyprzedził. Rzekł do króla szeptem:
— Niech Wasza Królewska Mość go nie używa. On jest zły.
Król zesztywniał. Rozszerzył oczy ze zdumienia, ale nie odstąpił od rozmówcy.
— Wiem, że Wasza Królewska Mość nie zrezygnuje ze swego planu. Posiadam charyzmat prorokowania. Widziałem rycerza na polu bitwy, której uczestnicy masowo nawracają się do Boga. Sądzę, że dotyczy to króla rougińskiego, zapewne Waszej Królewskiej Mości. Niech stanie więc na czele wojsk i stoczy bitwę z Urugelem; wtedy proroctwo się spełni.
— Nic z tego nie rozumiem — odparł Gerun. — Jakie pole bitwy?
— Należy uświęcić swoją obecnością – obecnością rycerza – pole bitwy, trwając w nieskazitelnej wierności wobec Trójjedynego Boga. Do tego Pan Bóg powołał rycerzy, aby walczyli w obronie wiary, a nie przeciw niej. Strzeż się fałszywych nauk. Będą tobie mówili o ukrytych potęgach i czynili przeróżne kłamliwe znaki i cuda, rzekomo pochodzące od zaklętych przedmiotów lub inkantacji. Chrześcijanin korzysta wyłącznie z Mocy Bożej – zdolnej uczynić wszystko. Wyprasza ją w modlitwie i otrzymuje według Bożego zamysłu. Wszystkie inne siły służą diabłu. Tak naprawdę tajemne i magiczne potęgi to nic innego jak działanie złych duchów. To, co one sprawiają, nam się tylko wydaje, że jest efektem zaklęć albo przeklętych przedmiotów i miejsc. Pan Bóg ostrzega w Piśmie Świętym przed praktykowaniem magii. Niech Jego Królewska Mość nie popełnia tego błędu.
— Proszę, mów mi, „królu”.
— Bądź więc królem, królu. Nie odstępcą, jak pozostali władcy rougińscy. Wiem, że obawiasz się tego przedmiotu, który posiada wróg. Lecz obawiaj się raczej skutków grzechu przeciw Bogu. A jest nim zadawanie się z siłami nieczystymi. I pamiętaj, że Urugel też jest człowiekiem. Zwyciężysz, jeśli zaniechasz posługiwania się jego bronią. Możesz odebrać mu ją i zniszczyć. Nie ufaj w siłę, lecz zawierz się Opatrzności, a nie zginiesz. Jeśli ulękniesz się tych marności, ich twórca tobą zawładnie i stracisz dużo więcej, niż zyskają państwa Rouginu na śmierci tyrana. Utracisz wieczne Zbawienie poprzez niewierność Bogu, który tyle dla ciebie uczynił, królu. On to definitywnie pokonał swoich przeciwników – nie przez zabójczy atak potęgi – a przez Ofiarę z samego siebie, po której – jako całkowicie niewinny – został wskrzeszony z martwych, wstąpił do Nieba i Sam nas do niego zaprasza. Jego i nasi wrogowie – grzech, śmierć i diabeł – ponieśli druzgoczącą klęskę. I podobny los spotkać może gradejskiego władcę, jeżeli się nie nawróci. I ciebie. Nie dodawaj nieprawdziwych nauk do Bożej Ewangelii, a On da tobie zwycięstwo; może nawet doczesne.
— Oto lekarstwa.
To rzekł nadchodzący przełożony, który właśnie podsunął królowi torbę z lekami.
— Niechaj długo służą Jego Królewskiej Mości.
Król obejrzał słoiczki z płynami. Każdy z nich miał przywiązaną kartę z wypisanym zastosowaniem. Podziękował i wstał od stołu. Przywołał Dobruna i rozkazał mu opiekować się zawartością torby. Mnisi zachęcili króla, aby został z nimi do wieczerzy. Tak też się stało. Przyszli parobkowie i wnieśli tace ze skromnym poczęstunkiem.
Posiłek minął wśród rozmów na tematy nie istotne dla Geruna. Potem wszyscy poszli spać, aby zdołać wyruszyć o świcie.
Księżyc rzucał swój blask na twarze śpiących, przez co jeden z nich co chwilę się budził. Po jego nerwowych ruchach można było poznać, iż dręczą go poważne dylematy osobiste, a może nawet egzystencjalne. Stan taki trwał kilka godzin, zanim, rezygnując ze snu, ułożył się krzyżem na łóżku i zaniechał wiercenia się i nieustannych zmian pozycji. Postanowił trwać w bezruchu do świtu albo snu.
Nie udało się. Dosłyszał czyjeś skradanie się; to wytrąciło go z odrętwienia. Usiadł na łóżku i nasłuchiwał. Wśród odgłosów powszechnego chrapania ledwie łowił uchem dźwięki z zewnątrz. Dochodziły zza drzwi. Spojrzał więc w ich stronę i drgnął ze strachu. Ktoś tam stał. Mnich. Gerun odetchnął z ulgą. W stroju nocnym podszedł na palcach do wizytatora.
— Telen? — spytał. Ale to nie był Telen. Ktoś inny. „Chodź, Wasza Królewska Mość, do klasztoru” — powiedział zakonnik. Gerun bezgłośnie przywdział ubranie i opuścił wraz z przybyszem pokój. W milczeniu dotarli na miejsce. Tu też stąpali cicho i ostrożnie. Po chwili znaleźli się w ciemnej celi, w której czekało już kilku mnichów.
— Możemy ci mówić „królu”? — spytał jeden.
— Oczywiście.
— Wyjmij, królu, swój miecz. Uczynimy z niego Insygnium. Skorzystasz z ukrytych sił.
— Magia? — spytał zniechęcony król. — Ależ Telen polecił wystrzegać się jej — rzekł, przypominając sobie rozmowę z Telenem. — On miał chyba… widzenie.
— Pokażemy ci, królu, coś lepszego niż pospolite widzenie.
Jeden z obecnych chwycił za sztylet i rozciął sobie dłoń. Przez przerwaną żyłę polała się krew. Pozostali podeszli do niego i chwycili krwawiącą kończynę. Jeden począł coś głośno recytować i po chwili odstąpili. Krew przestała wypływać. W pierwszej chwili Gerun zdziwił się, ale zaraz rzekł:
— Kuglarstwo. Na moim zamku też bawili tacy jak ten.
— Nie wierzysz. I masz rację. To było kuglarstwo. Znamy tę lendejską sztuczkę z barwnikiem. Ale nie musimy oszukiwać.
— To pokażcie, jestem ciekaw.
— Chcesz ujrzeć to, o czym myślałeś, że nie wiemy?
— Co takiego?
— Patrz, królu!
Pokazali mu rysunek ruiny. Tej, która kiedyś formowała budowlę. Stało na niej dwóch mężów i obaj mieli na uszach Kolczyki.
Gerun wrzasnął na całe gardło.
— Tylko nie krzycz, królu!
W oddali usłyszeli kroki obudzonych mnichów. Ci, którzy znajdowali się w pomieszczeniu, pierzchli pod stół i za łóżka. Do celi wstąpił przełożony. Ujrzawszy króla, pozdrowił go zdziwiony i, zobaczywszy, że nikogo więcej tu nie ma, wrócił do swojej celi. Odgłosy z korytarza ucichły.
— Co to było? — spytał Gerun.
— Przełożony — odpowiedział któryś z mnichów, wyłaniając się spod łóżka. — Nie lubi nas. Nie lubi tego, że myślimy inaczej niż on. Podejrzewał nasze istnienie od jakiegoś czasu, ale nie wie dokładnie, kto do nas należy.
— Do jakich was?
— Do naszego Bractwa. Bractwa w bractwie. Wnosimy możliwość korzystania z tajnych potęg do dostępnych sposobów czynienia dobra. Tworzymy postęp w teologii. Zbyt długo nie ma łączności ze Stolicą. Brak nam jedynie przywódcy. Zobacz jeszcze jedno.
Na środku celi coś zdawało się błyskać, chociaż bardziej jakby w wyobraźni patrzącego.
— To czary!! — krzyknął król.
— Tak.
W krainie Rougin, w sławnym na całym Wybrzeżu klasztorze, w centrum celi mnisi-odstępcy praktykowali magię, jakby działo się coś normalnego.
— Wyjmij miecz, królu. Miecz Dumy.
Wyjął. Niespodziewanie jeden z mnichów podszedł do Geruna i ukłuł go sztyletem w rękę! Już chciał zraniony chwycić za oręż, gdy poczuł bezwład w skaleczonej kończynie.
— Spokojnie, potrzebna jest królewska krew.
Oprawca dotknął sztyletem diamentowego ostrza miecza, powiedział tajemnicze słowo i… nic się nie stało.
— Daj rękę, wyleczymy ją — zaproponował.
— Mam lekarstwa, nie trzeba.
— Szkoda, sam byś to zrobił, królu, gdybyś tylko przeczytał to, co masz w kopercie.
— Jakiej kopercie? Tam są złe zaklęcia!
— Nie chcesz królu, to nie. Przyjdzie czas. Poza tym miałem widzenie.
— Widzenie??
— Tak. W nocy. Widziałem, jak zabiłeś Urugela.
— Telen też miał widzenie i ostrzegał przed czarami. Mówił o poświęceniu pola bitwy.
— Jeżeli jednak chcesz, królu, by to moje się spełniło, będziesz musiał użyć twej tajnej broni. Mam powiedzieć, kiedy?
— Nie. Dość. Tego już za wiele. Wychodzę.
Wyszedł.
Z oddali dobiegło go wołanie:
— Użyj Kolczyka właśnie na polu bitwy!
|